Niewiele realnych rzeczy budzi we mnie lęk.
O wiele częściej boję się tego wyobrażonego niż rzeczywistego.
Moja kocia natura czasem niebezpieczeństw nie dostrzega, czasem je bagatelizuje a przy tym spada na cztery łapy.
Mówią o mnie
odważna, bo podejmuję trudne i ryzykowne decyzje z niespotykaną lekkością. Na linii ognia staję pierwsza i toruję drogę. Nie boję się zmian i nie drżę przed nieznanym jutrem. Kiedy coś budzi mój niepokój nie chowam się, tylko konfrontuję. Często odpowiadam im, że między odwagą a głupotą granica jest bardzo cienka.
Ale to prawda: nie łatwo mnie przestraszyć.
W większości wypadków.
Jest bowiem coś, czego boję się panicznie. Kulę się przed tym wydając okrzyk i zasłaniając głowę. W mój strach nikt nie wierzy do momentu, aż zobaczy jak staję z nim twarzą w twarz. I z a w s z e reakcja jest taka sama:
o kurcze, ty się naprawdę tego boisz!
Panicznie boję się gołębi.
Tylko gołębi.
Inne ptaki uwielbiam. Na biologi z fascynacją czytałam o ich anatomii. Uwielbiam patrzeć jak budują gniazda. Szybujące jastrzębie nad polami, to jedna z niewielu wiejskich rzeczy, za którymi tęsknię. Krakanie mnie uspakaja, śpiew słowika wzrusza. Uwielbiam klucze gęsi i bociany na łąkach. Nawet mewy, które u Hitchocka atakowały całą chmarą, spotkane na molo nie wywołują u mnie lęku. Co więcej moim ulubionym motywem dekoracyjnym są właśnie ptaki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że 90% z nich stanowią gołębie. Takie toleruję.
Natomiast żywy gołąb mnie przeraża i nic na to nie poradzę.
Ten złowieszczy tupot ich kończyn na blaszanych parapetach, to głębokie, dudniące
gruuu (naprawdę nie przemawia do mnie zwrot:
gruchać jak dwa gołąbki) wywołują u mnie dreszcze. To jak kręcą tą swoją główką i tak patrzą przenikliwie... okropieństwo! Zrywają się do lotu tuż nad głową i jestem pewna, że robią to specjalnie, bo wiedzą, że się ich panicznie boję.
Bałam się zawsze, choć umiarkowanie. Zwykły lęk przemienił się w paraliżujący strach jakieś 10 lat temu. Wychodząc z psem na spacer wyrzucałam śmieci. Zamaszyście pacnęłam workiem do kontenera i kątem oka zobaczyłam, że coś się w nim rusza. Pomyślałam, że to kot. Targana wyrzutami sumienia podeszłam do kubła, patrzę a z niego wystaje gołębie skrzydło.
Zabiłam gołębia!
Pomyślałam, że powinnam zabrać go do weterynarza albo coś. Podeszłam bliżej i w tym momencie gołąb zerwał się do lotu wymierzając swoim ogromnym skrzydłem (serio, taaaaaakie było!) prawy sierpowy prosto w moją ogłupiałą twarz.
Pretensji nie mam: oko za oko, skrzydło za worek ale od tamtej pory omijam gołębie szerokim łukiem. Szczególnie po tym, jak kilka tygodni po incydencie w śmietniku, inny gołąb o drugiej w nocy przyczaił się na parapecie galerii, tuż przed drzwiami mieszkania i ja się bałam do niego wejść. Wiem, że to był kumpel tego pierwszego, wiem, że czekał na mnie.
Omijanie gołębi szło mi całkiem sprawnie do czasu, aż zaczęłam pracę w F. Niewielkie podwórko w obrębie kamienic i tunelowe przejście na nie, stanowi idealne środowisko dla miejskiego gołębia. Gzymsy, parapety, wyrwy w murach i inne detale architektoniczne to dla nich taka zurbanizowana skała. W sam raz na to, by przesiadywać tam całymi dniami, srać dosłownie wszędzie i gubić pióra, które przez okna wpadają na biurka.
Niemal każdego dnia przed wejściem do bramy towarzyszył mi zmasowany atak gołębi. Ale w bramie byłam już bezpieczna.
Do czasu.
Pewnego dnia udaliśmy się na półpiętro zaaranżowane na palarnię. A tam, jak gdyby nigdy nic, siedział sobie gołąb. Ja narobiłam wrzasku, osoby towarzyszące zaczęły zwijać się ze śmiechu, a przerażony (zapewne bardziej niż ja) gołąb w popłochu próbował się wydostać przez okno. To był moment kiedy zaczęłam dość poważnie rozważać rzucenie palenia. Ale gołąb szybko wyleciał przez otwarte okno, a ja z trudem, ale jednak zapomniałam o tej strasznej sytuacji.
Przez kolejne dni moje wzdryganie się, gdy jakiś gołąb spacerował po parapecie lub z niego przyglądał mi się (jestem tego pewna) bardzo bawiło moich towarzyszy. Mnie jakby tak wcale.
Okazało się, że gołębie postanowiły zadręczać mnie w inny sposób: raz na jakiś czas jakiś zagubiony gołąb (a może wciąż ten sam) siedział sobie w palarni. A ja, pomimo swego ogromnego strachu, targana empatią przemawiałam do niego czule próbując wskazać mu drogę do okna. Naprawdę sądziłam, iż nic gorszego - jeśli chodzi o gołębie - nie może mnie spotkać.
O słodka naiwności!!
Pewnego dnia, zupełnie spokojnie, wchodzę po schodach. A tam pod drzwiami F. czeka na mnie 5, słownie p i ę ć gołębi. Oczywiście na mój widok wszystkie zrywają się do lotu. Ja, jak to bywa w każdym horrorze, salwuję się ucieczką po schodach, na górę, na palarniane półpiętro. A tam... jeszcze trzy gołębie.
Myślę, że spokojnie mogłabym wziąć na żądanie. Mogłabym też wystąpić o szkodliwe za trudne warunki pracy. Ale nie. Ja postanowiłam swoich oprawców ratować - taki ornitologiczny syndrom sztokholmski. Część zagoniłam na to półpiętro, otworzyłam im okno a one jakimś cudem chciały współpracować i wyfrunęły.
Jeden z nich był nie dość kumaty i zaczął schodzić na dół. Sprowadziłam więc gołębia trzy piętra w dół i wypuściłam na dziedziniec.
Przyznaję, gdy odchodziłam z F. pomyślałam sobie, że wreszcie uwolnię się od tych cholernych gołębi. To był jeden z wielu plusów.
Nie mogłam wtedy jednak wiedzieć, że ciąży nade mną klątwa F.: dwa dni po odejściu z pracy wyszłam z mieszkania na klatkę schodową. Kogo spotkałam na niej?
Oczywiście, że gołębia.