niedziela, 28 kwietnia 2013

cherry blossom girl

cherry blossom girl
Wiosna, jakby chcąc nadrobić swoją długą nieobecność, strzela pąkami i zielonością z godziny na godzinę, zmieniając wygląd miasta, moje emocje i nastrój w zupełnie inny świat.
Świat spokoju, równowagi, piękna i małej iskierki czegoś dobrego, gdzieś na dnie.
Z przelotowych bram prowadzących na nieznane mi jeszcze podwórka, wprost na twarz pada rozgrzane, pachnące kwieciem powietrze.
Co z tego, że się spieszę? Robię obrót na pięcie i wchodzę na dziedziniec obdrapanych z tynku kamienic, gdzie na przemian białe i różowe drzewa brzęczą owadzimi skrzydłami. 
Stoję, patrzę, oddycham, słucham, uśmiecham się.
Przez jakiś czas martwiła mnie swego rodzaju dwubiegunowość. Bo jak to być może, że świat zewnętrzny odbiera mnie jako optymistkę, skoro wiem, że wewnątrz mnie smutek rozlany, odkąd tylko sięgam pamięcią? A skoro ten pesymizm we mnie jest tak niezmienny, jak kolor moich oczu, to czemu tak często jasno patrzę na wszystko, co wokół mnie i niosę normalność i pozytywną energię innym?
Dotykam płatków i nagle rozumiem, że tu chodzi o coś zupełnie innego. Nie ma we mnie optymizmu - to pewne. Ale mam coś o wiele bardziej cennego: mam radość. Taką całkiem małą, z całkiem małych rzeczy, tych zwykłych, codziennych. Z tego wszystkiego, co można nazwać jednym słowem: serendipity.
I cokolwiek by się działo i jakkolwiek, im bardziej podnosiłby się poziom zwątpienia i pesymizmu we mnie, to wiem, że tej radości nie zabraknie mi nigdy, że będę bronić jej, jak gniazd ptaków ukrytych w zaroślach. Bo każdego dnia, z jej małego pąka, rozkwitam. Choćby nie wiem, jak długo trwała zima.  Choćby nie wiem, co.


pstryk!

czwartek, 25 kwietnia 2013

wish you were here

Myślę, że miło jest wypić rano razem kawę. Słuchać ulubionych płyt. Zjeść razem obiad przy wspólnym stole. Pójść na spacer, skoro tyle parków wokół. Pooglądać zdjęcia z innej czasoprzestrzeni. Porobić nowe.
Zignorować stałe łącza i powiadomienia z sieci bezprzewodowej.
Wyjść poza pretensje rosnące z braku czasu i nie czuć żalu.
Poddawać się chwili i nieść spontaniczności.
Brać to, co jest.

niedziela, 21 kwietnia 2013

załoga g.

W najcieplejszy, niemal letni, dzień w tygodniu wyłączam silnik tuż przed bramą kamienicy. Na tylnym siedzeniu, pewnie z gorąca, M-ka zapadła w sen. Siedzę chwilę wdychając zapach ciepłych murów i czuję, jak stres i zmęczenie wolno rozpływają się po moich mięśniach.
Mam happy deadlines i happy pills  (żeby nie było wątpliwości: magnez i potas, które doszczętnie z siebie wypłukałam) i wielką ochotę ucieknięcia, gdzie pieprz rośnie.
Przed maską samochodu przejeżdża chłopak na rowerze, za nim biegnie gromada dzieciaków z piłką.
W taki dzień, gdybym wróciła ze szkoły, też rzuciłabym plecak w kąt i wybiegła na podwórko.

I nagle, myślę sobie, że naprawdę niewiele mi trzeba, by rzucić swoją torebkę w korytarzu i pójść na trzepak. Chciałabym wisieć na nim głową w dół i opuszkami palców dotykać ziemi, przerzucać kamyki. W piaskownicy przesypywać piasek między palcami, a potem rozłożyć się na łące, łapać słońce w dłoń i przyglądać się chmurom. Może bym nawet poskakała chwilę w kabel, zakręciła z taką perfekcją hula hopem na szyi, jak kiedyś i najgłośniej ze wszystkich krzyczała: ziemia parzy!

Brakuje mi tej beztroski, tego nadmiaru energii i vibovitu zlizywanego prosto z brudnej dłoni.
Tak od czasu do czasu. Chociaż.

M-ka się przebudza i myślę sobie, że chciałabym, aby jej dzieciństwo trwało jak najdłużej. A bardziej jeszcze pragnę, by zachowała, tak jak ja, dziecięcą radość. By dzięki niej, gdzieś tam na dnie, mogła się cieszyć, nawet jeśli nie będzie jej do śmiechu.

Rzucam torebkę w korytarzu, zsuwam pantofle ze stóp, padam ze zmęczenia. Czuję, jak źrenice rozszerza mi chochlik. Mijam szybkim susem M-kę, która odkłada swoje buty na półkę i klepię ją lekko po ramieniu krzycząc: berek! M-ka ze śmiechem biegnie za mną do pokoju. Wołam: ziemia parzy! I już po chwili obie, trzymając się za ręce, skaczemy po niepościelonym łóżku.

A jak trochę podrośnie, to nauczę ją, jak się na trzepaku robi fikołki z przekładańcem.


   

środa, 17 kwietnia 2013

manic monday

Podczas gdy prawie cały departament rozjechał się w różne końce świata, ja zostałam na posterunku, by przyjąć z szeroko rozpostartymi ramionami zagranicznych gości, okazać im polską gościnność oraz rozprawiać merytorycznie na temat dwuletniego projektu, przy którym pracuję około trzech miesięcy z częstotliwością trzech godzin tygodniowo. To była lekcja latania numer jeden.
Podeszłam do całej sprawy, jak zwykle, w pełni profesjonalnie zapełniając każdą minutę trzydniowego pobytu.

Włoszki poszły na kawę o godzinie, o której miały czekać pod hotelem - co jest zupełnie zrozumiałe.
Godzinę później biegam po dworcu szukając - wedle udzielonego mi opisu - młodego blondyna, co wcale nie jest szukaniem igły w stogu siana.
A potem przyjeżdża Hans. Typowy Hans.

Mimo dopracowania wszystkich szczegółów wciąż mam wrażenie, że do study visit nie dojdzie, a całe steering group zakończy się katastrofą. Nie sądziłam jednak, że może chodzić o katastrofę drogową, o którą nie było trudno, biorąc pod uwagę fakt, że nasz kierowca musiał zbyt wiele razy oglądnąć Mistrz kierownicy ucieka. 

Jakimś cudem dojeżdżamy w jednym kawałku i udaje nam się wrócić. Słaniając się na nogach, marząc o tym, by pójść do domu, siedzimy twardo na kolacji, która naszym gościom z każdą minutą dodaje energii. Do domu wracam jedynie siłą woli.
Na drugi dzień powtórka z rozrywki. Notuję wnioski i sugestie, aby przekazać je później tym, co ich nie ma i wiem na temat kolektorów słonecznych oraz bojlerów więcej niż bym chciała - co nie zmienia faktu, że nadal wiem niewiele. Marzę o swoim łóżku, ale Hans chciałby zobaczyć miasto, więc robię za przewodnika i po godzinie tracę głos. Podczas kolejnej kolacji przed oczami widzę jedynie falujący obraz i zastanawiam się, co ci ludzie biorą, że nie widać po nich ani krzty zmęczenia?

Po dwóch dniach i przepracowanych 27 godzinach nastawiam budzik na 3 rano, bo moje źle pojęte rozumienie słowa obowiązek każe przygotować mi prezentację o czymś, o czym nie mam zielonego pojęcia, którą miał zrobić inny ktoś. O 3 rano myślę sobie: nie mój cyrk, nie moje małpy, nie mój obowiązek i postanawiam nie wykonywać pracy, za którą ktoś inny pobiera pensję. W całej mojej karierze zawodowej jest to moje największe osiągnięcie.

Na samym końcu Włoszki rozpływają się nad naszą gościnnością, młody blondyn twierdzi, że spędził fantastyczny czas, Hans dziękuję, że zrozumiał trudną historię tego miasta i mówi: you did a good job. 
No ba! To był najdłuższy poniedziałek w moim życiu i udało mi się go przeżyć.
I w końcu nauczyłam się nie czuć się winną za błędy innych.
A to dodaje skrzydeł.

niedziela, 14 kwietnia 2013

jump

Paznokcie u stóp lśnią wiosennym kolorem. Przede mną niezmierzone przestrzenie błękitu, ciepły wiatr bawi się z włosami w berka. Patrzę na te swoje stopy i nie widzę nic pod nimi, prócz kawałka ceglanego muru, od którego zaraz się odbiję. 

Ta krótka sekwencja, jak zapętlona animacja, pojawia się w mojej głowie od dni kilku, powodując lekkie drżenia lub złowieszcze slow motion. I tylko zmienia się kolor przestrzeni przede mną z ciężkiej szarości w delikatny błękit wraz z emocjami, którymi ten obrazek odmieniam.

Weszłam w czyjeś buty a z szafy wypadło kilka trupów. Pochyliłam się nad ich losem, zdiagnozowałam, przyjęłam ich obecność za fakt i poszłam dalej w butach nieswoich. Trochę się potykałam, ale w końcu dostosowałam krok do nierówności wszelakich i złapałam jakiś tam rytm i prostą postawę. A potem rzuciłam te buty w kąt, bo w końcu tą nową drogą mam iść tak, aby to mi było wygodnie. Idę. Boso, ale w ostrogach.

Nie ulega wątpliwości, że muszę skoczyć w nieznane, niepewne, z niezbyt dobrą asekuracją.
Biorę głęboki wdech i po raz drugi w swoim życiu postanawiam, że to, co się przydarza, nie jest tylko po to, aby mnie skrzywdzić. Tak odczuję tę zmianę, jaki sens jej nadam. A nie chcę myśleć, że
stojąc na tym ceglanym murze, gdzie zegar bezlitośnie odmierza czas do skoku, mam u szyi zawieszony betonowy głaz, który ściągnie mnie w dół, nim koty zdążą zmrużyć swoje oczy. Chcę myśleć, że to okazja by nauczyć się latać, zobaczyć się zza węgła, zaskoczyć samą siebie.

Dlatego dziś przede mną niezmierzone przestrzenie błękitu, ciepły wiatr między włosami, we mnie spokój i zaufanie do siebie samej, a paznokcie u stóp lśnią wiosennym kolorem. 

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

under pressure

Wschód słońca na kamienicy za oknem. Małe, świetliste zajączki w jednej linii między piętrami, jak krople rosy zawieszone na pajęczej nici. 
Niech świeci. Jak najdłużej, jak najmocniej. 
Niech rozjaśni te dziwne rzeczy w mojej głowie, które prowadzą mnie na granice wytrzymałości. 
Łzy bezsilności mieszają mi się z wiązanką słów nieparlamentarnych i już nawet nie widzę tego słońca za wielkimi oknami.

Cerber biega po korytarzach za jakimś innym tropem, choć wciąż mam wrażenie, że zaraz skoczy mi do gardła. Jeszcze tylko ta Mimikra obok mnie, mój męski cień, nie daje chwili oddechu przejmując wszystkie moje nastroje i fizyczne bóle. Jakbym nie miała prawa do autonomii odczuć, myśli. Wszystko wspólne. A ja mam torować drogę.
Walizka do Kalifornii już spakowana i nagle wchodzę w czyjeś buty, których nie czuję wcale.
Coś we mnie pęka. Niewiosenne przesilenie wyrasta murem. 
"Nazywaj rzeczy po imieniu a zmienią się w oka mgnieniu"

Uwielbiam cię. Jesteś niesamowitą mieszanką odpowiedzialności, pracowitości i empatii, pozytywnych fluidów, optymizmu. I jeszcze, gdy się doda tą twoją rokendrolowość, to jest naprawdę coś niesamowitego. 

Siedzę na niebieskim krześle, słucham i uszom nie wierzę. 
I nie wierzę, że kiedykolwiek nauczę się być wycinkiem. 
Tylko i wyłącznie.

Policjanci, pielęgniarki, kelnerzy, sprzedawcy i mnóstwo innych ludzi zakłada uniform do pracy. 
W Mordorze niby też jest jakiś dress code, który objawia się casual friday. Jak tak patrzę, to myślę, że niektórzy tego piątku nie uznają wcale, dla innych wypada on w różne dni tygodnia - zawsze inny, dla pozostałych trwa przez cały tydzień.

Dla mnie ten piątek jest ruchomy. Ubieram się tak, jak mi w duszy gra. Teraz dużo kolorów, dziwnych zestawień, zaskoczeń i nie_oczywistości. Ale każdego dnia zapominam, by zabrać ze sobą skorupę, w którą powinnam wbić się wraz z przyłożeniem do drzwi plastikowej karty. 
Nie potrafię być inną służbową niż jestem prywatnie. 
Nie potrafię być wycinkiem samej siebie. 
To chyba jednak fatalnie.    






Odpalam silnik, zakładam okulary, radio ładuje stację. David Bowie Under pressure.
I to się nazywa wyczucie chwili.

czwartek, 4 kwietnia 2013

who let the dogs out

who let the dogs out

W kwietniowy poranek czasu letniego, patrzę, jak miękki powiew wiatru zdmuchuje z czerwonych dachówek bryły Mordoru warstwy śniegu. Ceglane mury lśnią dobrym blaskiem, nawet z tych opuszczonych budynków, których jeszcze nie zdążono przejąć i wyremontować. Czasem, gdy myślę o tym miejscu, o ludziach, których w nim spotykam, o zadaniach z jakimi się tutaj mierzę, zastanawiam się, czy tej nazwy nie dałam trochę na wyrost. Czasem, jestem niemal pewna, że określenie jest zbyt łagodne.
Trzeba się przyzwyczaić do tego wszystkiego, co z nim się wiąże. Po dziedzińcu przechadzają się koty. Leniwie, dostojnie - prawdziwi właściciele tego miejsca. Jednym susem przez okienko piwniczne, minąć kilka korytarzy, wdrapać się po schodach i ułożyć na wciąż dającym ciepło grzejniku i nie zważać na panie w szpilkach i panów w garniturach. Czasem jestem jak te koty właśnie.

Nawet mi ten Mordor nie przeszkadza, choć gorzej wychodzi w porównaniu z białym zamkiem, w którym wciąż jeszcze stoi moje biurko. Trzeba się  przyzwyczaić do tego wszystkiego, co się z nim wiąże. Powoli zaczynam się przygotowywać mentalnie do tej przeprowadzki w mury Mordoru. Jednak wciąż wolę to nasze dotychczasowe biuro, gdzie tylko my, choć najczęściej tylko ja i mogłam się czuć tam wtedy - dosłownie - jak pani na zamku. Tu w Mordorze wydzielili nam zaułek, który nazywam zaklętym rewirem, gdzie można się skryć i odłączyć od stukotu szpilek i słuchać mruczenia pręgowanej kotki, która zawsze ociera się o moją lewą łydkę za każdym razem, gdy mnie zobaczy.
Najważniejsze, że są tu koty i z ich obecności cieszę się najbardziej. Lubię na nie patrzeć, gdy przechadzają się świadome, że są obserwowane, a zachowują się tak, jakby nie widziały nic poza własną drogą. Bawią się tym pozornie ignorowanym zainteresowaniem. Tak, jak niektórzy ludzie tu. 

W Mordorze jest też jeden pies. W ludzkiej skórze. Cerber. Jego trzy głowy śledzą każdy ruch, nosem chce wywęszyć wszystko, jak za kością biega między kanałami, które dostarczą mu informacji na jakiś temat. Cerber jest bezpański. Samozwańczo nadał sobie funkcję najwyższej izby kontroli skupiając się bardziej na czyjejś pracy, niż na swojej własnej. Te trzy głowy szczególnie upodobały sobie mnie. Na początku nie ruszało mnie to wcale, jak pręgowanej kotki nie ruszają zachwyty mijających jej pań i panów. Potem śmieszyło, jak koty śmieszy ludzkie zabieganie o ich uwagę. A potem pomyślałam, że czasem mądrość toruje drogę głupocie, że czasem bycie ponad coś wyrządza więcej szkody niż jasne postawienie sprawy. Bo jeśli nikt nie robi sobie nic ze szwendającego się Cerbera, to w jego trzech głowach rodzi się wizja, że robi dobrze, że jest to słusznie i że tak właśnie powinno być. A jeśli  ktoś w końcu na niego tupnie, to nie będzie rozumiał dlaczego i poczuje się, jak zbity pies. 

Są takie koty, które na widok psa uciekają z prędkością błyskawicy, jak najwyżej, jak najdalej. 
Są też i takie, które omijają go szerokim łukiem, tylko lekko przyspieszając kroku.
Ale są też takie, jak ja, które potrafią wyciągnąć pazury.
Nie byłam niemiła. Byłam spokojna i rzeczowa. 
I od paru dni Cerber schował swoje dwie głowy i trzyma się własnej budy. 

A ja i koty wciąż czekamy na wiosnę i na pierwszą burzę, która oczyści powietrze.
I jednocześnie informuję (bo według prawa muszę), że na tej stronie są ciasteczka (choć ja ich nigdy nie widziałam). 
Copyright © 2014 serendipity , Blogger