piątek, 27 stycznia 2017

the long way home

the long way home
Karavan | tożsamość


Choć na chwilę załóżmy, że jechała sama. Inni mieli dotrzeć jakiś czas po niej. Albo jechała do niego, bo on już tam na nią czekał z nową wersją życia. Być może była młoda i upinała modnie włosy, a może miała już wszystkiego dość. Tego tłoku, tułaczki, tłumów, tobołów, marudzących dzieci i tych włosów lecących w każdą stronę, do których miała już najmniej siły. Może była pełna nadziei, a może nie miała jej wcale. Może miała tylko jedną walizkę, a może kilka tobołków i krowę. Może wciąż wierzyła, że całkiem niedługo wróci do swojej chaty, gdzie choć wszystkiego jest niewiele, to to niewiele jest wszystkim z widokiem z okna na czele. Być może przesiedziała na dworcu kilkanaście dni wśród innych bezdomnych z nowym adresem w dłoni, tak jak ona. Może szybko znalazła dobre miejsce, albo może musiała je dzielić z innymi, choćby z tymi, którzy mówili tym znienawidzonym językiem.  

Moja dziecięca naiwność kazała mi zawsze wierzyć, że ten odzyskany świat budził radość. Dziś myślę, że głównie niepokój, strach, obcość i niepewność.

*
Przez bardzo długi czas na miasto i jego tożsamość patrzyłam przez pryzmat urbanistyki, siatek ulic, budynków, które zmieniały swoje funkcje, kolory fasad, okna, ale nadal były punktami odniesień. Tak, jak chciał Peiper, dostrzega(ła)m piękno sklepowych witryn, powab sunących tramwajów. Wzruszają mnie elewacje, śpiewam fontannom. Mostom, skwerom i tym zapomnianym domom przesyłam uśmiech, nadaję im własne pseudonimy, zatrzymuję się nad tymi zapomnianymi, zaniedbanymi. Bo miasto to kostka brukowa, kolorowy kafel, klinkierowa cegła i wykusz nad bramą. To rdzawa dachówka i ulica odmierzona jak od linijki. Miasto to organizm, to historia wznoszonych budynków.

Dziś myślę, że miasto to przede wszystkim ludzie.

*
Jestem potomkiem przesiedleńców. I choć nigdy wcześniej nie myślałam o tym zbyt długo (choć zapewne w ogóle, będąc dzieckiem wiecznie zachwycającym i dziwiącym się światu, nie wiedziałam co to oznacza), to teraz zaczynam myśleć w kategoriach bardzo indywidualnych. Myślę, że moja podskórna wiedza o tym, że nic nie trwa wiecznie, to poczucie tymczasowości, wypływająca gdzieś ze środka potrzeba bycia w ruchu, naturalność w dostosowaniu się do wszelkich zmiennych przy jednoczesnym pragnieniu osadzenia się, które jednak zawsze ma swoją granicę, są naturalną spuścizną emocjonalnych konsekwencji migracji społecznych przekazanych mi w genach.         

Był początek bardzo ciepłego lata. Miałam białą sukienkę i podkolanówki, sandałki z brązowej skóry i dopasowaną małą torebkę przewieszoną skosem przez ramię. We włosach spinki ze Smurfami. Była niedziela, karmiłam kaczki w parku, objedzona cukrową watą. Kategorycznie odmówiłam ciepłych lodów, które były dla mnie cukierniczym nieporozumieniem. Coś w tej powolnej niedzieli mnie zastanowiło, zadałam pytanie. I właśnie wtedy tato powiedział mi, że to dlatego, że to miasto było kiedyś niemieckie. Po pierwszym odruchu niedowierzania i zaskoczenia, przyszła ulga, że już jest "nasze", że jest w domu. Ale chyba i tak tego nie zrozumiałam. Byłam na to za mała i za bardzo zajęta kaczkami.

serendipity | katie | lamassu


*
Moje rodzinne miasto to poniemiecki bruk i kamienice. To wyglądające spod warstw tynku niemieckie słowa, to wiedza, że na tym samym piętrze, na którym mieszkałam przez chwilę o wiele wcześniej żyły Charlotte i Bertha.

Najpierw było Liże Twoje serce, potem Miedzianka, pomiędzy nimi małe podróże, zbieranie rodzinnych historii. Wszystko to nagle staje się opowieścią o tym, że życie nie znosi próżni. Opowieścią o życiu rozumianym, jako ciągły ruch, przeistaczanie się, cykl. To opowieści o zagęszczaniu, wypełnianiu struktur znaczeniami, własnymi sensami. To historie o oswajaniu nowych ulic, przestrzeni, pomieszczeń, o oswajaniu nowych ludzi, którzy stają się sąsiadami. To przeplatane z codziennością, prozaicznymi czynnościami, które trzeba robić, pytania o to, jak obłaskawić tę pustkę. I ten dom obcy, w którym ktoś inny spał, jadł, tańczył nocą na palcach w kuchni i rzucał w gniewie talerzami. I jak jeść z tych samych talerzy, grać na porzuconych pianinach i wysypiać się w obcych łóżkach ludzi, którzy byli po drugiej stronie barykady?

Jest jakaś czułość we mnie i wzruszenie na widok budynków przełomu lat 50. i 60. niezrozumiana przez znajomych. Bo przecież to brzydkie, nie takie i nijakie. Do tej pory myślałam, że to dlatego, że widzę kontekst, wyzwanie dla architektów, potrzebę budowania, wielkie architektoniczne wizje i ideały.

A teraz wiem, że w większej mierze wzrusza mnie to zagnieżdżenie, to bycie w domu, koniec życia na walizkach.

*
Załóżmy, że on na nią czekał. A ona miała tylko jedną walizkę, bo wszystko inne przewieźli już wcześniej, bo od wojny minęło już trochę. Nie na tyle, by nie budzić się z lękiem, ale w sam raz, by zacząć się przywiązywać. Włosy miała upięte, a dzieci biegały po okolicy, nie przywiązując wagi do tej chwili - to był już ich kolejny adres w nowych granicach, ich rodzice zostaną już tutaj na zawsze. Postawiła walizkę na ziemi, nabrała w płuca uzdrowiskowego powietrza, spojrzała na Góry Złote, które będzie od tej pory widzieć ze swoich okien. Po tych górach będą chodzić jej wnuki i prawnuki. Te prapra- pewnie też. Na oślej łączce, która jest za jej plecami,  będą organizować rodzinne spotkania przy ognisku, nawet wtedy, gdy jej już nie będzie. Tu będzie jeździło się na wyczekane wakacje przez kilka pokoleń. Ona będzie pracować w drogerii, potem tę posadę przejmie jej córka, Gertruda.

Dla wielu z nas dom babci Lonci, przy alei drzew, to taka wyspa szczęśliwa, miejsce beztroski, w którym każdy był tym, kim był.

To taki przykład, jak zasiedlić, nadać sens i znaczenie. Jak się zakorzenić w tym, na logikę, nieprzyjaznym miejscu.

sobota, 14 stycznia 2017

in the end

in the end
katie lamassu serendipity


R Ó W N O W A G A

Skakałam radośnie jak rodzina barona Von Trappa przy dźwiękach muzyki przez cały pierwszy nowy, niczym nieskażony tydzień, z tą naiwną nadzieją, że już właśnie tak będzie. Ale jak wiemy, idylla Von Trappów także się skończyła, gdy wojska niemieckie wkroczyły do Austrii. Nawet wtedy Julie Andrews ze śpiewem na ustach podnosiła ich na duchu, więc i ja podnosiłam samą siebie, gdy coś zatrząsnęło moim światem, ale w okolicy wtorku wpadłam w fałszywy ton.

Na początku było tak pięknie, jak tego dnia, gdy zerwała się śnieżyca i w przeciągu pięciu minut cały świat pokrył się białą ciszą i zrobiło się spokojnie i bajkowo, by z samego rana, równie spektakularnie, spłynąć błotem pośniegowym do studzienek kanalizacyjnych.

To jak dostać wymarzoną porcelanową lalkę, której nie możesz nawet dotknąć, nim wsadzą ją za oszkloną szybę na najwyższą półkę, byś nie mogła jej dosięgnąć, bo możesz zepsuć. A wtedy to już na pewno się nią nie pobawisz. Jak kolorowy cukierek lizany przez papierek, jak zarobek nieosiągalny bez skanu dowodu (to znana praktyka wśród freelancerów podawania fałszywych danych, by nie otrzymać grosza za garść znaków ze spacjami). Pocieszeniem minionego tygodnia będzie fakt, że bez krzyku, introwersją też można w życie wygrać przy pierwszym rzucie kośćmi, nim ci je zabiorą.


B E Z N O C

Zdarzają się takie noce, gdy otwieram oczy dokładnie po 6,5 godzinach beztreściowego snu (gdyby w totolotku były połówki, to obstawiłabym szczęśliwy numerek) i nie wiem nic. Przez godzinę lub trzy chcąc zmęczyć bezsenność czytam, oglądam, ale najczęściej jednak myślę. Myślę na przykład o psie, który kochał mnie, jak nikt inny dotąd, który bronił jak niepodległości przed wyimaginowanymi zagrożeniami w psiej głowie, który był wierniejszy niż pies z powiedzenia, który po prostu we mnie wierzył bezgranicznie na kanapie, w kukurydzy polu, na siedzeniu samochodu, a M-kę uczynił oczkiem w głowie swojego stada. W tych bezsennych godzinach podejmuję radykalne decyzje o liście tematów nieporuszanych z bliskimi i o grafiku pielęgnacji swoich stóp. A jak nie myślę, to słyszę, jak przez wywietrzniki w oknach, do domu wślizguje się smog i gilgocze moje gardło w ramach nocnych igraszek.

F I Z Y C Z N O Ś Ć

Pod wpływem gigantycznego stresu i naporu ze wszystkich stron sączonego dzień po dniu można czuć kołatanie serc w swoim sercu, to jak z każdym biciem multiplikują się na mniejsze, które każdym swym ruchem ocierają się o naczynia włosowate, giną w przełyku i szepczą swym ruchem w obojczyku o tym, że ich nie zatrzymasz żadnym spokojnym oddechem. A każde z nich ma skrzydła zbyt wątłe by ulecieć, zbyt głośne by zapomnieć.

Organizm może też przejść samego siebie wzdłuż i wszerz, wyjść ze swojej formy i pogrążać w stanie całkowitej nieświadomości fizycznej. Bo fizyczność to obosieczny miecz. Z jednej strony zachwyca, mami, zdobywa, z drugiej odrzuca, obrzydza marnością swej biologiczności i dosadnością argumentów, że jest tylko ciałem.

K O J E N I E

Płynna nowoczesność dotyka mnie, gdy rozgniatam kocią karmę w różowej misce, ale są przekroje, które układają warstwami wartości i mądrości spokojnie, jak babcia wafle i krem w piszingerze.
A potem muzyka na żywo i śpiew co wzdryga i oplata ciarkami i sunie strugami łez po policzkach, brodzie, zagłębieniach obojczyka, by wpaść w ten jar między piersiami i zastygnąć między nimi wzruszeniem, co liże me serce opowieścią o moim miejscu, która uświadamia mi tak dosadnie, jak bardzo kocham to poplątane miasto, które wymyślono od nowa.



S T O P K A  R E D A K T O R S K A

Dzwonkiem do drzwi politolog z Ukrainy i kamerzystka weselna wnoszą tą prawdę, że lepiej zapalić świeczkę, niż przeklinać ciemność, więc zapalam dla więźniów sumienia, mimo iż początkowo nie chcą dać mi zapałek, bo jestem małolatą, która nie ma jeszcze 25 lat, więc moje dodatkowe 10, schowane w umęczonej duszy i zmarszczonym umyśle przyjmują z niedowierzaniem i takim uznaniem, jakbym właśnie znalazła dowód na istnienie San Escobaru.

Pod koniec dnia piątego, gdy wszystkie skrzynki zapełnią się wiadomościami, które wyczekujesz każdym powiadomieniem od pierwszego dnia, gdy śnieg się nie topi, bawisz się lalką z lizakiem bez papierka w buzi, a z okienka uśmiechnięta blond panienka wypłaca ci należną wygraną i gdy po tym wszystkim należałoby wystrzelić korkiem z szampana odkrywasz, że MTV miało kiedyś rację, że na końcu, to już nawet nie ma znaczenia. 


niedziela, 8 stycznia 2017

małe szczęścia

małe szczęścia

mróz, frozen, katie_lamassu

Ósmego dnia pomyślałam, że jest całkiem miło. 

Mroźne powietrze poszczypało moje policzki nadając im kolorytu i przy okazji błysku w oku. W tej scenerii moje włosy są jeszcze ciemniejsze, a usta czerwieńsze i wizualnie znów całkiem blisko mi do Królewny Śnieżki. Emocjonalnie też, bo wysyłam swój uśmiech na cztery świata strony, do ściany przede mną, sąsiadów, psów, które zza zakrętu wpadają pod moje nogi i obcych mijanych na ulicy, którzy dość dziwnie mi się przyglądają. Jeszcze chwila i zacznę śpiewać do sikorek i kaczek.
Nawet w pracy z nieudawanym zdziwieniem stwierdzają: Ty się już drugi dzień z rzędu uśmiechasz. Tak po prostu.  Bo ja po prostu w ramach noworocznych postanowień, oprócz tego, że skończę TĘ książkę, posegreguję zdjęcia i m-kowe rysunki i tych z kategorii samorozwoju duchowo-zawodowo-ludzkiego, co się nigdy nie realizują, postanowiłam przekierować choć trochę tej radości, którą noszę w sobie na zewnątrz. Opowiadanie moich niezwykle błyskotliwych żartów samej sobie, jest jednak jakąś stratą dla świata. 

Mam świadomość, że to, że jest całkiem miło, to jeszcze konsekwencja działań, które nie zdążyły się skończyć przed 31 grudnia i 2017 wystartował trochę na dokonaniach 2016, ale postanawiam nie być aż tak małostkowa. Poza tym mój wewnętrzny cynizm, świadomość trochę jednak większa niż średnia krajowa sugerują mi, że lepiej to już było, więc niech przynajmniej będzie radośnie. 

Ósmego dnia pomyślałam, że nie trzeba zbyt wiele. Kilka przeczytanych stron, earl gray w ulubionym kubku, poranny zapach kawy parzonej w kawiarce, który unosi się między pokojami przez cały dzień, rozmowa z kimś bliskim lub obcym, film lub odcinek ulubionego serialu, szybki spacer i słońce skrzące się w śniegu, który skrzypi pod butami. Może nawet jakiś niewielki wysiłek fizyczny, ale wiadomo - bez przesady. Taniec na bosaka w kuchni do ulubionej piosenki, nierobienie zaległości w codzienności, nieodkładanie na stos wyrzutów sumienia, kilka słów zapisanych odręcznie w zeszycie. Dobra muzyka, mruczenie kota, m-kowy śmiech, jedna łyżeczka nutelli dziennie. 

Tylko tyle i aż tyle, by uśmiechać się kilka dni z rzędu, tak po prostu. 
Copyright © 2014 serendipity , Blogger