wtorek, 31 lipca 2012

półśrodki nie

Choć staram się z całych sił niczym nie zdradzić, przegrywam na całej linii.
W każdym moim słabym uśmiechu widać wysiłek, jaki w niego wkładam.
Każde moje spojrzenie, choćby najbardziej neutralne, wysyła wiązkę zniecierpliwienia i frustracji, której nie mogę powstrzymać mrugnięciem.
Każdy mój gest, choćby nie wiem, jak bardzo delikatny, wypada mi z rąk drżeniem i zdenerwowaniem.
I choć nie wiem, jak długo układałabym słowa w poprawny, zdystansowany szyk, tonem głosu lekko zawodzi irytacja i rozczarowanie.

Nie, nikt nie może mi zarzucić braku profesjonalizmu, lekceważenia czy niekompetencji.
Co najwyżej przygaszenie, ograniczenie dialogu do spraw istotnych, skrócenie go do wymaganego minimum. Ale są to rzeczy, które niektórych głów nie powinny zaprzątać wcale.

Gromię samą siebie, nadludzkim wysiłkiem biorąc na te osiem godzin w garść.
Jeśli znów nie stanę się sobą, to jeśli nie trafi w sam środek, to na pewno odbije się na mnie rykoszetem.  

Mogę sobie tłumaczyć, że to zmęczenie materiału. Brak jakiejkolwiek harmonii, tylko niekończący się  maraton z punktu a do punktu b między skrajnościami. Wyciskanie wszystkich obszarów kreatywności, zapału i chęci do ostatniej kropli lub sezon ogórkowy męczący do granic wytrzymałości.
Mogę sobie tłumaczyć, że to nagląca potrzeba urlopu czy chwilowej zmiany otoczenia.
Jednak wiem, że to nie to.

Po piętnastej zaczynam znów być sobą. Głośno się śmieję i mam wiele do powiedzenia. Mam czas na to, co w moim życiu jest ważne i pozwala odpocząć.

Ergo to nie ja, tylko to miejsce.  

Kilka budujących zdań. Wypowiedzianych tak naturalnie, że nie wątpię w ich szczerość i wiem, że to ani tanie pochlebstwa ani sprytna manipulacja. Jestem tą, w którą się wierzy, która wie co zrobić i jak pobudzić ospały obszar. Szkoda tylko, że sama nie jestem co do tego przekonana. Jestem czarnym koniem. I to, akurat wiem. Ale nie robi to na mnie żadnego wrażenia, choć uśmiecham się miło i z godnością przyjmuję komplementy. Jeszcze jakiś czas temu przyjęłabym to z rozsądkiem i z entuzjazmem. A dziś, mimo iż przez moment znów poczułam podmuch wiatru w swoich skrzydłach, mimo iż wiem, że mogłabym się na nich wznosić, robiąc to, co chcę w perspektywie kilku lat, myślę sobie, że to nic.

Bo miejsce nie to. 

poniedziałek, 30 lipca 2012

ballad of a thin man

- Ojej, jaka ty chuda jesteś! 
Do pewnego czasu nie robiło już na mnie wrażenia. Głównie dlatego, że słyszę to od dwudziestu lat. Byłam określana jako patyczak, szkapa, zapałka. Babcia załamywała ręce nad tym, że ja na pewno nic nie jem. Mama nie załamywała, bo widziała ile jestem w stanie zjeść. Ci, co nie widzieli jak i ile jem - raz od jednej koleżanki usłyszałam, że nie przeraża jej ilość pochłanianego przeze mnie jedzenia, ale zaskakujące łączenie różnych produktów - przypisywali mi anoreksję. Jakoś mnie to nie ruszało. Zaczęło ruszać, jak byłam w ciąży. Życzliwie - na pewno życzliwie - mówiono mi, że dziecko będzie niedożywione i że nie nadaję się do naturalnego porodu. Tutaj były przytaczane przykłady osób, które swoją wagę zwiększyły dwukrotnie, a ja jestem nieodpowiedzialna, o czym ma świadczyć moje 12kg więcej. Po którymś takim komentarzu oświadczyłam, że mam jeść dla dwojga a nie za dwoje. Usłyszałam, że z cynizmem mi nie do twarzy. Odpowiedziałam, że zwłaszcza w oczach tych, których owych cynizm dotyczy. Na to odpowiedź była tylko jedna: jestem niemiła dlatego, że nie jem. Poddałam się i nie tyłam dalej.  Komentarze nie ucichły i po dziś dzień pierwsze zdanie, jakim jestem witana brzmi: Ojej, jaka ty chuda jesteś!

Olewałabym to dalej, gdyby nie bransoletka. Do tej pory zatrzymywała się na kostkach nadgarstka. Ostatnio wisi u nasady kciuka. Ubrania też na mnie wiszą. Bo problemem nie jest to, że jestem chuda, tylko, że chudnę. Wg BMI wagę mam idealną, aczkolwiek te miejsca po przecinku stoją tuż przy granicy niedowagi, czyli jednego dnia mogę ważyć tyle, ile powinnam a drugiego już nie. 

Rozpoczęłam więc pierwszą w swoim życiu dietę: dietę pogrubiającą. Zaczęłam jeść więcej i częściej - nawet śniadania w pracy. Do tego jeszcze regularnie. Zaczęłam rozwijać się kulinarnie, gotując wielodaniowe obiady. Bo gotować uwielbiam. Kroić, mieszać, przelewać. Jak tak sobie pogotuję, nawącham się tych wszystkich zapachów, to od razu głód mi mija. Jem wzrokiem i oczami. Na jedzenie właściwe nie mam już ochoty. Ale jem. Zaczęłam jeść nawet kolacje, czego od kilkunastu lat nie miałam w zwyczaju. A na kolację serwuję sobie danie tuczące, moje ulubione z czasów dzieciństwa: grzanki z serem. Kiedy moja mama usłyszała, że to moja ulubiona potrawa z dzieciństwa, to załamała ręce, bo była to tak zwana kolacja bieda, kiedy w domu poza kawałkiem żółtego sera i starego chleba nie było nic. Zajadam się co wieczór grzankami na kolację i czuję, jak nabieram wagi. Potem doznaję szoku. Zamiast tyć, chudnę. Nawet Kubik zaczął się przejmować. 

Myślę sobie, że widocznie już tak mam i nic na to nie poradzę. Jakby się tak głębiej zastanowić, to ja jeść nie lubię. O czynność mi chodzi. Nudzi mnie trochę. I chyba jadam bez celebrowania smaków, choć odkrywać nowe uwielbiam. Może mam po prostu złe podejście? Może, jeśli nie traktujesz jedzenia, jako przyjemności, tylko niezbędnej do życia porcji witamin i węglowodanów, to samo pożywienie traktuje cię, jako miejsce nie warte odkładania się pod postacią tłuszczu? A może zwyczajnie - wbrew temu, co myślę - stosuję dietę. Bardzo skuteczną, stresem nazywaną. Bo może, gdybym nie stresowała się tym, że chudnę (choć może chudnę, bo się stresuję) tyłabym z każdą grzanką i śniadaniem w pracy? 


P.s. Kiedyś sezon ogórkowy w mojej głowie się skończy i zacznę pisać z sensem. Prawda?


piątek, 27 lipca 2012

babskie gadanie

Kupiłam sobie krem pod oczy. 
Nie, żebym potrzebowała. Zakupiłam go czysto profilaktycznie, bo może powinnam już zacząć używać, żeby za 20 lat nie pluć sobie w brodę, że tego nie robiłam. 

Bo, gdybym w wieku lat 16 wiedziała o tym, że wysokie glany nie tylko budują prestiż społeczny (w '96 roku posiadanie takich butów oznaczało elitę i nonkonformizm w jednym) ale także, a może przede wszystkim, zmieniają delikatną skórę na piętach na skórę jak u nosorożca, to może profilaktycznie szorowałabym je pumeksem, jak dzika i nie przeżyła szoku w wieku 21 lat.

Zresztą, kiedy ostatnio odwiedzałam R. zostałam obdarzona spojrzeniem pełnym politowania i potępienia, kiedy okazało się, iż nie posiadam niczego pod oczy. A przecież ona, rano i wieczorem, smaruje sobie skórę pod oczami kolagenem (?!) więc ja tym bardziej powinnam, bo jestem starsza i to już jest ten wiek, kiedy owa czynność jest bezdyskusyjną koniecznością. 
Przytomnie stwierdziłam, że owszem, ale jednocześnie, w przeciwieństwie do niej, mam tak fantastyczną cerę, że ludzie dają mi od 5 do 7 lat mniej, bo nie widać po mnie tych lat, które bardzo dokładnie można wyliczyć na podstawie dowodu osobistego.
I żadna z nas nie była złośliwa czy wredna. Po prostu stwierdziłyśmy oczywistość, co i tak nie uchroniło mnie przed R, która rozsmarowała mi pod oczami warstwę czegoś lepkiego i kującego. 
Dodatkowo została mi wręczona cała lista produktów kosmetycznych niezbędnych dla kobiety w moim wieku (R, jako ta młodsza  używa ich profilaktycznie). 
Jak dla mnie było tam o 20 rzeczy za dużo, by określać je jako niezbędne i podstawowe. Tłumaczę sobie, że stewardessy, w przeciwieństwie do osób stąpających po ziemi, mają inne potrzeby i standardy. Wygórowane.
Co więcej znakomita większość tych produktów była dla mnie zagadką. 

No ale był tam krem pod oczy i jeszcze jedno coś. I zarówno krem jak i owe coś zakupiłam. 
Czysto profilaktycznie. 
Kremu użyłam, patrzę, wszystko jakby po staremu. Jak szorujesz pięty pumeksem, to przynajmniej od razu widzisz efekt. 
Cosia jeszcze nie używam. Wmawiam sobie, że tak naprawdę wcale tego nie potrzebuję. Ale nie wiem, jak długo uda mi się oszukiwać samą siebie. 

W ogóle to muszę z R. pogadać, jak już w końcu zejdzie z obłoków, o moim szczęśliwym roku, który na podstawie swoich licznych wierzeń przepowiada mi od trzech lat. Ponoć według zasad czegoś_tam rok liczy się od dnia urodzin i każdy z nich jest inny i coś nowego wnosi. R. coś mi wylicza, dzwoni i mówi: zaczyna się najszczęśliwszy rok w twoim cyklu! Ekscytujące początki i dobre zmiany! No to przez trzy miesiące z ekscytacją przyjmuję zmiany, choć nic dobrego w nich nie widzę, do czasu aż nie zadzwoni: Wiesz, źle policzyłam, teraz jesteś w roku 8, to nie jest zły rok, taki średni. No to żyję sobie średnio, aż dzwoni ze skruchą: Przykro mi, to jednak ostatni rok cyklu. Fatalny, najgorszy ze wszystkich. Wszystko się kończy bezpowrotnie. I wtedy myślę sobie, że w końcu coś się zgadza.  Na podstawie moich wyliczeń dotyczących wyliczeń R. teraz powinien być ten rok dobry. Co pozwala sądzić, że za ileś tam lat okaże się, że profilaktycznie stosowany krem pod oczy zacznie działać a owe coś może nie być jeszcze potrzebne. Ale jeszcze się upewnię.
 

czwartek, 26 lipca 2012

happy birthday

W dzieciństwie wszystkie emocje i zdarzenia odbiera się bardziej. Potem (choć nie zawsze i nie u wszystkich) to odczuwanie ma na sobie skazę dorosłości.
Tak, jak na przykład, urodziny. M-ka mówi o nich z wielką ekscytacją. Ogólnie nie bardzo jeszcze rozumie ideę urodzin: tego, że są raz do roku (więc co jakiś czas prosi mnie, abym upiekła tort urodzinowy) oraz tego, że urodziny mają wszyscy. Rodzona matka również. Kompletnie natomiast nie rozumie tego, że prezenty nie są dla niej. 

Kiedy byłam mała, urodziny to było coś. Od początku do końca mój dzień, w którym czułam się, jak królowa świata. Nic to, że wypadają w środku wakacji, przez co nigdy nie zanosiłam cukierków do szkoły ani nie robiłam, do czasów studiów, urodzin ze znajomymi, bo albo wszyscy byli na wakacjach albo mnie nie było w domu. Mimo to, zawsze było fajnie. Czasem wpadał ktoś z rodziny, mama zawsze robiła jakieś dobre ciasto, szliśmy w jakieś fajne miejsce. A jeśli byliśmy gdzieś na wakacjach, to też było super. Pamiętam, jak na przydziałowym talerzu z domu wczasowego, mama ułożyła biszkopty i pokryła jakąś masą, a na samym środku ustawiła taką zwykłą, dużą fioletową świeczkę. To był niepowtarzalny tort urodzinowy. Potem szokiem były dla mnie pierwsze urodziny bez rodziców. Ale wtedy była W. - mistrzyni w przygotowywaniu najbardziej absurdalnych i odjechanych prezentów (to się akurat nie zmieniło). Ma jakiś taki dar, że ofiarowuje coś, co nigdy ci nawet przez myśl nie przejdzie, ale jak już to masz, to okazuje się, że jest to coś, o czym tak naprawdę zawsze marzyłeś. Potem zaczęło się wychodzenie na piwo, do kina, grille, gwóźdź programu, czyli tradycyjnie wypłynięty serniczek. Zawsze coś się działo, mimo ogórkowego sezonu. 

A w tym roku, jakoś mi się nie chciało organizować spotkania z przyjaciółmi. Nie dlatego, że przechodzę kryzys wieku, zastanawiam się nad kierunkiem, jaki obiera, bądź nie, moja egzystencja. Jakoś tak... nie wiem... nie miałam czasu o tym myśleć i chyba po raz pierwszy nie wyczekiwałam tego dnia z radością, podnieceniem, czy nawet strachem. Zwyczajny dzień.

Obudziłam się wczoraj rano i pomyślałam o kategorii wiek. Uśmiechnęłam się. Nie rusza mnie wcale. A potem pomyślałam, że przecież sposób w jaki odbieramy to, co się zdarza, a przynajmniej większość z tego, zależy od nas samych. Skoro więc mam birthday, to będą happy. Czemu nie? 

Telefon cały dzień dzwoni, jak oszalały. Współpracownicy nagle okazują się kimś więcej, niż osobami, z którymi spędzam czas w pracy. M. przygląda mi się odrobinę dłużej niż zwykle i z miną znawcy mówi:
- Wiesz, nie wyglądasz tak staro.  
A potem informuje, że Unia Europejska podniosła górny pułap osób uznawanych za młode. Ergo, wg europejskich standardów wciąż jeszcze jestem młoda.  Pamiętają ludzie, których bym o to nie podejrzewała. Życzenia, takie naprawdę dla mnie, osobiste, trafiające w sedno i potrzeby. Przesłane zdjęcie jakiegoś horoskopu - niezwykle krzepiącego. W ten uwierzę, a ostatnie zdanie będzie życzeniem złożonym samej sobie: podobaj się sobie samej. W środku dnia, do biura wchodzi pan i wykrzykuje moje nazwisko.
- Kwiatuszki dla pani. W środku jest bilecik. 
Moje ulubione kwiaty: margaretki, goździki i jeszcze jedne, które nie wiem, jak się nazywają, ale są uroczo lawendowe. W pracy poruszenie. M. przeżywa najbardziej:
- Jaki czad! Kwiaty przesłane przez kuriera, cudownie! Od kogo, od kogo?
Wypatrują z zaciekawieniem, w lekkim szoku. Wtedy myślę sobie, że pierwsze kwiaty przesłane przez kuriera to takie poważne i dorosłe. Patrzę na bilecik, a tam - a jakże - Discover yourself. I wszystko jasne.

Imprezę urodzinową organizuje mi M-ka. Bo jak są urodziny to musi być tort ze świeczkami. No to jest. Puszczam mimo uszu uwagę, że biorąc pod uwagę liczbę moich lat, tort musi być bardzo duży, aby pomieścić te wszystkie świeczki. Na szczęście ze wszystkich minionych urodzin M-ki zostały te w kształcie cyfr, z których mogę skonstruować swoją własną liczbę. Tort może być całkiem mały.

Pod wieczór uśmiecham się do tego dnia, który naprawdę był happy. Kubik mówi: widzisz K, jak dla wielu osób, z różnych kręgów jesteś ważną osobą? Najwspanialszy prezent i źródło mojego szczęścia, to ludzie wokół mnie. Tak, mam niesamowite szczęście do ludzi spotykanych na mojej drodze. To jest coś, za co jestem wdzięczna każdego dnia. 

Mimo iż bez wielkiej fety, tradycyjnych spotkań, te urodziny były bardzo przyjemne, zapadające w pamięć.

Swoją drogą, czy to też nie jest naturalna kolej rzeczy, że nie mówię już: ale świetna była impreza!, tylko było przyjemnie? Co więcej: niesamowicie mi z tym dobrze!

     

wtorek, 24 lipca 2012

days go by


Wczesnym rankiem, promienie słońca, przybrudzone jeszcze wschodem, kładą się na czubkach kukurydzy porastającej obie strony drogi przez kilka kilometrów. Jedziesz takim tunelem mając za dach świetlistość poranka, odbijającą się w rosie zastygłej na długich liściach. 

Pięć lat temu, podczas naszego pierwszego lata tutaj, też rosła kukurydza na wszystkich polach wokoło. Wysoka i gęsta, jeszcze bardziej potęgowała poczucie odgrodzenia od zewnętrznego świata tej małej osady. Potem, w każde następne lato, pola wyrastały zbożem, a teraz znów strzelistą kukurydzą. Pomyślałam, że to taka ładna klamra obejmująca nasze życie tutaj. 

Kilka tygodni temu pomyślałam też (bo jestem mistrzynią w myśleniu nieodpowiednich rzeczy w nieodpowiednim czasie), że przez te pięć lat nikt z tej niewielkiej i bardzo hermetycznej społeczności lokalnej na szczęście nie odszedł, że dzieci rosną, a starsi, jakby nie zestarzeli się ani trochę, nie podupadli na zdrowiu, że wciąż wyglądają tak, jak wtedy, gdy widziałam ich po raz pierwszy. 

Wczoraj po południu, gdy prawie wszyscy wrócili do osady i zajęli się codzienną krzątaniną: gotowaniem obiadu, koszeniem trawy, rozmową z sąsiadem; najstarsza mieszkanka wsi, przez wszystkich zwana Babcią, wyszła na spacer. I na tym spacerze zmarła. 

Karetka zgubiła się w drodze do osady, choć ja myślę, że przejechała przez nią zupełnie nieświadomie. Bo tylko bardzo szczegółowe mapy zauważają tę wioskę ukrytą teraz  w kukurydzianym polu. 

Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że zupełnie inaczej odbiera się śmierć sąsiada z miejskiej, dużej klatki niż w wiosce, gdzie liczba mieszkańców nie zbliża się do 20, a domy stoją w zagęszczeniu. 

Sąsiedzi zareagowali miażdżąco przewidywalnie: kilkugodzinnym staniem na drodze nad Babcią. Wieczorem, gdy rozchodzili się do domów, sąsiad rzekł do nas, wysiadających z samochodu: Taki kłopot. Pomyślałam, że naprawdę, to jest jedyna reakcja, gdy przez kilkadziesiąt lat mieszkało się z kimś okno w okno? 

Poranek wstaje tak, jak zwykle. Słońce przedziera się przez liście kukurydzy. Sąsiad zagaduje zza płotu, trzaskają drzwi samochodów, czarne kocięta bawią się na drodze, przez okno słychać radio i tylko Babcia nie siedzi przed domem.  I właśnie wtedy przypominam sobie, że kiedyś napisałam o niej tak.
  

poniedziałek, 23 lipca 2012

cherish the day

Lubię, jak chabry rosnące przy jezdni zamieniają się w jedną, niebieską smużkę, rozmazaną, jak pastel na kartonie, gdy jedziemy między polami. Zza drewnianych płotów, zbitych z sękatych gałęzi, zaciekawione wyglądają uśmiechnięte łby słoneczników: a kto to jedzie tą zapomnianą drogą?

Lubię górskie wsie i miasteczka. Domy rozrzucone po pagórkach, niby przypadkowo, jak ziarna dla kur, na całych przestrzeniach, pod lasem, na polanie, na zboczu, nad strumieniem, wzdłuż drogi leśnej zakręconej wokół góry, jak sylwestrowa serpentyna wokół nóżki kieliszka z szampanem. Górskie wioski mają w sobie taką specyficzną mieszankę siły i delikatności, wdzięcznej prostoty i budującego sentymentu. 

Odzywa się we mnie jakaś pierwotna tęsknota za domem pod lasem, z kuchnią otwartą na niemal dziki ogród. Jeśli ta cała historia z reinkarnacją to prawda, to być może, w jakimś z poprzednich wcieleń, siedziałam na ceglanych schodach spływających pod krzaki malin, pęki maciejek, szczudła malw i kępy lubczyku i piaskiem czyściłam miedziane garnki a koty drzemały u mych stóp.

Stajemy pod górą i jest rześko. Wręcz mroźno. Chmurzy się niebo i wieje zimny wiatr. Ruszamy po drodze pokrytej kamieniami na tyle szybko, na ile pozwalają nam trzylatka i pies. Im wyżej, tym cieplej, słoneczniej. Usta mamy fioletowe od jagód zrywanych na szlaku, myśli pozytywne, głowy świeże. Wdycham zapach mokrego lasu i grzybów, które rosną. Wchodzimy na szczyt a potem jeszcze wyżej, na wieżę widokową. M-ka patrzy na przestrzeń wypełnioną niebem i górami. Mamo, jest pięknie! Jest. 

Jest pięknie i jednocześnie dziwnie. Jedziemy na smażonego pstrąga, w drugą stronę. Wioski i miasteczka szare, mimo iż się przejaśnia. Smutne, zapomniane, dla których czas się liczy wstecz. Opuszczone domy, fabryki straszą dziurami po oknach, jak niespełnionym marzeń. Mijamy dom wczasowy, w którym spędzałam Wielkanoc kilkanaście lat temu. Pożółkłe firany w oknach, nadgryzione mury, wyblakło-żółte kolumny aż krzyczą o pięciu minutach świetności, które minęły zbyt szybko. 
Przybite, rzucone na kolana, próbują podnieść się mozolnie przekuwając wszystko to, co kiedyś dawało chleb i tętniło, na atrakcję turystyczną jedyną w swoim rodzaju. 

Cisza, wcale nie kojąca, nagle przerwana radosnym krzykiem pędzących rowerami kolejowymi. 
Szum potoku i zapach tartaku.
Znudzony pan za kontuarem i zdziwiona lama w ogródku.
Najprawdziwszy kosz plażowy i wieża widokowa jak latarnia morska. 
Dmuchana ryba nad szyldem i gipsowa głowa lwa nad wejściem. 
Przedziwna mieszanka osobliwości. A mimo to, jakiś spokój.

Myślę sobie, że w weekendy - a szczególnie - w niedziele trzeba dać sobie wycisk. Jakikolwiek. Zająć sobie całą niedzielę aktywnością, bo w domu czas mija zbyt szybko, a myśl o poniedziałkowym kieracie jest natrętna jak opasła mucha. Po słodkim zmęczeniu, śpi się dobrze i twardo, a poranna energia nie potrzebuje dookreślenia kawą.        

sobota, 21 lipca 2012

the end

Post doprowadzony do ostatniej kropki. Kursor miga niecierpliwie w ramce "tytuł posta". 
To nie tak, że nie mam koncepcji. Mam dwa warianty i nie wiem, jaki wybrać. 
Waham się pomiędzy "Patience" a "The End". Bo post i o końcu i o cierpliwości co w zasadzie wyklucza się wzajemnie. 
"Patience" ma formę otwartą, daje przestrzeń do działania, zostawia jakieś furtki, jest wielokropkiem. "The End" ma formę zamkniętą. Jest kropką. Nie pozostawia niedomówień i wyjść ewakuacyjnych. "Patience" ma w sobie ciepło i nadzieję, "The End" zadaje cios i sugeruje złe scenariusze. 
Wpisuję "The End" nie kierując się wymową. 
Stwierdzam, że kolejny post z tytułem piosenki Gunsów, to już przesada, z tytułów piosenek The Doors nie czerpałam chyba nigdy - nawet na onetowym blogu. 
Stało się: "The end". 
Ale to nie będzie mroczny koniec.

Mam swoje granice na wyciągnięcie ręki. Mogę je dotknąć, prześledzić ich fakturę opuszkiem palca.Wiem też, że mogłabym je trochę przesunąć dla dobra sprawy. Ale nie dla mojego. Mogłabym nie zmieniać nic. Cierpliwie i pokornie dostosowywać się bez żadnych pretensji. Ale widzę swoje granice. I one mówią do mnie: możesz nas przesunąć, jesteś przecież cierpliwa i wyrozumiała. Jedyne kogo zawiedziesz to ty sama. Przesuniesz nas, będziesz przesuwać cały czas, bo masz na to siłę i jesteś cierpliwa.

Podobno jestem też dzielna. Może. Na pewno wytrzymała. I mogłabym wytrzymać jeszcze więcej ale już nie chcę.
Kończy się kilka etapów. Zupełnie naturalnie i nie jest mi ich żal. Zaczną się okresy przejściowe, wcale niełatwe, w których jeszcze więcej cierpliwości będzie potrzebnej. Ta cierpliwość też się znajdzie.  Nie boję się. Widzę szerszą perspektywę.

Etap czystej wiedzy o tym, że coś się musi skończyć mam już za sobą. Przebrnęłam też przez nadużywanie cierpliwości. Teraz podejmuję decyzję i nadchodzi czas realizacji. 

Czas przeciąć kilka sznurków krępujących ruchy. I choć zmianie zawsze towarzyszy lęk, choć czasem nie mieści się ona w głowie, to z czasem okazuje się, że była niezbędna, choć trudna. Bo odrywanie się od schematów boli tak, jak powolne zrywanie plastra.

Przyjmuję to wszystko z nieznanym mi wcześniej spokojem. Bo wiem, że dzięki tym końcom, paradoksalnie ruszymy na przód. Oswajam je, zaczynam akceptować i się z nimi zaprzyjaźniać. Będą dla naszego dobra. All we need is just a little patience.
Nie mogę przecież myśleć, że jeśli coś się zdarza to po to tylko, aby mnie skrzywdzić.  
Zresztą kończy się też etap podejmowania decyzji bez mojego udziału, bezczynnego trwania, zawieszenia.
Takie końce pozwalają zobaczyć więcej.
Teraz tylko cierpliwie, krok po kroku, trzeba iść nie oglądając się zbyt często za siebie.

piątek, 20 lipca 2012

welcome to the jungle

welcome to the jungle
Na pracowniczym biurku czeka na mnie mała bombonierka i piękne podziękowania. Prezent od kolejnej stażystki, która wyfrunęła spod moich skrzydeł. I jeszcze twierdzi, że było fajnie i dużo jej nauczyłam. Znów zostałam sama z zadaniami, którymi można spokojnie obdzielić trzy osoby. Ale nie trzeba, bo przecież jestem ja: pracownik idealny.

Ten, kto czytał bądź oglądał "Diabeł ubiera się u Prady" a w biurze nigdy nie pracował, może myśleć, że to wszystko jest głęboko przerysowane. Ten, kto pracował, wie, że przerysowane jest tylko trochę. A ten, kto pracował w ngo'sie wie, że to nie jest literacka fikcja. 

I tak samo te stażystki, stremowane nową sytuacją, ale zupełnie nieświadome tego, co je czeka. Bo przecież to spokojna, lekko nudnawa praca, staż, który się odbębni bez zbytniego wysiłku. 
Po mniej więcej tygodniu zmieniają zdanie. 

Przeważnie wygląda to tak: uczestnicy szkolenia, nigdy nie wchodzący pojedynczo, tylko grupami. Powtarzanie tej samej regułki z uśmiechem na ustach, pieczątką w dłoni i telefonem przy uchu, z drugą ręką wypełnioną wydrukami, które trzeba podać komuś, kto do drukarki, w swoim poczuciu ma za daleko. Trener ponaglający dłonią, bo jego laptop nie chce się skonfigurować się z rzutnikiem. A czy może mają państwo czarną herbatę, aha leży na stole z cateringiem, ale może mi pani pokaże, bo nie widzę - mimo iż jak byk stoi obok innych herbat, które dostrzegła. Listonosz przyniósł pocztę, ale ma tu list pod jakiś inny adres, to czy może ja wiem, gdzie to jest. A czy może mi pani sprawdzić, jakim ja tramwajem dojadę na dworzec za te 5 godzin, jak się szkolenie skończy, bo nie pamiętam czym jechałam - i nie ważne, że na piechotę w 10 minut spacerem się dojdzie. Ktoś nie może znaleźć koszulek do segregatora, co jest zupełnie zrozumiałe, bo przecież dopiero od 3 lat leżą w tym samym miejscu, a są potrzebne teraz, natentychmiast, bo za dwie minuty to już za późno będzie i świat się zawali.  

A byłam w toalecie i papier się skończył, nie ważne, że szafka była na wycigąnięcie ręki, ale wolę przejść przez całe biuro i ci o tym powiedzieć, niż samej wyłożyć, bo ty wiesz jak. I właśnie przyszły materiały na dwa szkolenia, które są jutro, zapomniałam ci powiedzieć, po 100 stron każde, wyedytować trzeba, na papier firmowy wrzucić i skserować 50 razy, no i złożyć, ale ksero nie działa od dwóch dni, akurat zepsuło się, jak ciebie nie było, no to nic nie kserowaliśmy więc jak naprawisz, to daj znać, bo mamy dużo rzeczy do odbicia, także później materiały zrobisz. Tylko, że ksero działa całkiem sprawnie, trzeba je tylko do kontaktu włączyć, ale to przecież zbyt skomplikowane, K. wróci to naprawi.

 A na jutro to ja bym szkic tego projektu, co taki fajny pomysł miałaś, potrzebował, to jakbyś mogła mi go napisać, bo na spotkanie się umówiłem. Jeszcze trzeba sprawozdanie za ostatni kwartał skończyć i właśnie przetarg ogłosili więc SIWZ jeszcze tłumaczysz z polskiego na nasze. Najwyższemu Rangą trzeba mapkę wydrukować, jak na spotkanie ma dojechać, bo zgubi się jeszcze biedaczyna na tym odcinku 25km, wysłać koniecznie te ważne dokumenty, których nie podpisał, bo te fluorescencyjne karteczki z napisem "tutaj podpisz" niezbyt dosłowne były więc stoisz jak kat nad dobrą duszą i palcem wskazujesz kolejne strony i po raz tysięczny tłumaczysz, co właściwie podpisuje.

I po kilku takich godzinach w młynie K A Ż D A stażystka, zadaje to samo pytanie: A ty to tak wszystko tutaj sama?  

Nieeeee. Ja mam całą bandę pomocnych wróżek i krasnoludków, trzy czarodziejskie różdżki w szufladzie, które całą  niewidzialną pracę wykonują za mnie, a ja sobie kawę piję, bloga piszę.Ale nie przyznam się przecież, bo czar pryśnie, tylko przez zaciśnięte zęby mamroczę, że sama, sama. A ona wtedy patrzy na mnie, jak na zjawisko z innego świata i mówi z zachwytem: Podziwiam cię, jak ty to wszystko ogarniasz! No ogarniam, ogarniam, bo co innego mam robić, trochę oczywiście rosnę w tej chwili, że taka świetna jestem i żałuję, że ani razu tego zachwytu Najwyższy Rangą nie słyszał, bo może wtedy by dotarło, że to nie jest normalna sytuacja.

W ngo'sie to w ogóle dziwnie jest. Niby pracujesz na jeden etat a tak naprawdę na trzy. Albo oficjalnie pracujesz na pół i adekwatna do tego jest twoja pensja, natomiast siedzisz dziennie bite 8h i ogarniasz 2 etaty. Umowy i wynagrodzenia zmieniają się, jak w kalejdoskopie z tą zasadą, że pensja maleje a obowiązki rosną. Bo jeśli, zupełnie bezmyślnie się w czymś wykażesz, to na pewno w ramach nagrody nie otrzymasz awansu czy podwyżki, tylko dołożą ci dodatkowe zadania w ramach wolontariatu chyba, dla których normalnie tworzy się nowe miejsca pracy.

W swoich listach motywacyjnych mam takie ulubione zdania, z których jestem szczególnie dumna: Specyfika pracy w organizacji pozarządowej pozwoliła mi zdobyć i rozwijać praktyczne umiejętności, wiedzę oraz doświadczenie w... (tu następuje wyliczanka) co w wolnym tłumaczeniu oznacza: pracuję w jednym wielkim chaosie zajmując się rzeczami, które nie mają nic wspólnego z moim stanowiskiem i odwalam robotę za innych oraz: Dzięki efektywnej organizacji czasu pracy, sumienności, nastawieniu na wielozadaniowość i terminowość w wykonywaniu powierzonych mi zadań zostały mi przydzielone dodatkowe obowiązki, co można tłumaczyć jako: Jestem skończonym łosiem.

Ja w ogóle uwielbiam takie nic nieznaczące, okrągłe sformułowania, typu: doświadczenie B2B, czyli: Panie Waldku, skończył nam się niebieski toner, może nam go pan dostarczyć na jutro? Lub: kodowanie danych w ramach ewaluacji projektu, czyli: wklep w tabelkę odpowiedzi z ankiet.

I pomyśleć, że kiedyś tę pracę uwielbiałam. Leciałam do niej jak na skrzydłach, szczęśliwa, że robię ciekawe, ważne rzeczy, że z ludźmi, z którymi spędzam 8h dziennie, mogłabym spędzać weekendy i wakacje. I to, co było dla mnie najważniejsze: praca w ngo.Wiadomo, że nie najlepiej płatna (to się sprawdziło), że niezmiernie ciekawa i inspirująca (to prawda, do dzisiejszego dnia, dzień w dzień jest ciekawie, choć rozumienie tego słowa, trochę się zmieniło) ale za to z ważną misją. Że to z misją nie ma nic wspólnego orientujesz się mniej więcej w trzecim roku. Aczkolwiek może mieć to związek z tym, że prezesem zostaje człowiek, który określa się jako coach. I tak zaczynasz staż w organizacji pozarządowej, jesteś tak świetny, że ci go skracają i zatrudniają, a po 4 latach nagle do ciebie do chodzi, że pracujesz w nie_korpo_a_jednak_w_korpo. I zaczynają ci organizować wewnętrzne szkolenia, gdzie jakiś fantastyczny trener każe grupie odliczyć do dwóch i połączyć się w pary, a potem dziwi się, że ma dwie grupy a nie siedem par. I otwierają ci filię i dowiadujesz się, że dziewczyna, która pracuje tam od 4 miesięcy nie może wydrukować certyfikatu, bo nie wie, czy drukarka jest kolorowa, całą korespondencję przesyła do ciebie, bo nie wie, że na listy do niej kierowane ona powinna odpowiadać, bo materiałów nie zrobi, bo nie wie jak ksero włączyć a spłuczka w kiblu nie działa, więc spłukuje go wodą z wiaderka. I szlag cię trafia, bo zarabia więcej niż ty, a ty co chwila masz telefony, które ona przekierowuje, bo nie wie co powiedzieć, bo wiesz, że nawet z nudów będąc na jej miejscu, sprawdziłbyś tę drukarkę, znalazł instrukcje do ksera, zadzwonił po hydraulika i odpisujesz na te wszystkie pisma, bo Najwyższy Rangą wie, że zrobisz to lepiej, a ty się zastanawiasz, kto jest czyją filią?

A to wszystko jest moja wina, bo łosiem jestem skończonym, co to wkurza się sam na siebie, ale na głos nic nie powie, albo ukryje pod maską żartu. Bo się za bardzo angażuje i zbyt poważnie to wszystko traktuje, tak jak wtedy, gdy po ważnym spotkaniu przychodzi jeden pan i mówi łamaną angielszczyzną, że został jeden płaszcz a to nie jego. I odtwarzasz wszystko co się działo w ciągu dnia i znajdujesz numer telefonu do jednego Słowaka i dzwonisz i mówisz, że ma nie swój płaszcz, a on, że rzeczywiście, ale co teraz, bo on za dwie godziny ma samolot. Więc puszczasz w miasto taksówkę z płaszczem, która jedzie na lotnisko, a potem z drugim płaszczem jedzie do hotelu i na drugi dzień czeka na ciebie bukiet kwiatów a wszyscy patrzą z podziwem, jakbyś była gwiazdą rocka. Tylko co z tego? Dla ciebie to tylko wywiązanie się z obowiązków. Zresztą nie możesz się napawać sukcesem, bo masz huk roboty i właśnie wynajmujesz salę na szkolenie i mówisz, że nie potrzebujesz wyposażenia i wiadomo, że chodzi o laptop i rzutnik a pani po drugiej stronie mówi: Aha, rozumiem. Dobrze wyniesiemy biurka i krzesła.

Masz też swoje momenty klęski, gdy robisz coś źle, ale najbardziej frustrujące jest to, że Najwyższy Rangą tłumaczy to sobie tym, że masz dziś gorszy dzień a nie, że po prostu czegoś nie potrafisz albo nie masz kompetencji. Gdy zapominasz o czymś ważnym, albo odbierając telefon zamiast powiedzieć nazwę firmy i nazwisko mówisz: do widzenia  i odkładasz słuchawkę, wysyłasz maile po kilka razy bez załączników, mówisz listonoszowi, że nie masz listu przewodowego zamiast przewodniego. A czasem zwyczajnie nie robisz nic i z tego powodu też cię szlag trafia.


Ale, mimo to, w oczach innych wciąż jesteś na plus, mimo iż w ogólnym rozrachunku wychodzisz na minus.

W czasach, kiedy jeszcze było wesoło ze stresu i przepracowania bierzesz na kolana projektową maskotkę: pluszowego kangura, przytulasz się do niego mocno, w plastikowym kubku masz wodę z płynem do naczyń i za pomocą słomki puszczasz bańki mydlane i cały stres mija, a współpracownicy patrzą na ciebie to z rozbawieniem i przerażeniem a potem słyszysz, że fajnie tu z tobą.

Parę dni temu mail na skrzynce "Jak fachowo ujeżdżać żyrafę". Klikasz, a tam twoje zdjęcie z samych początków pracy, z ręką uniesioną jak te u kowboja na rodeo, a między nogami drewniana, półmetrowa żyrafa.
Kompletnie o tym nie pamiętasz, bo zapomniałeś, że kiedyś było ci tu fajnie. 

środa, 18 lipca 2012

lazy

Ja wiedziałam, że tak będzie.
Wiedziałam, że te trzy awaryjne dni przedłużające weekend skończą się dla mnie źle.
Mimo iż awaryjne, to miałam zaplanowane je od 1,5 tygodnia.
I już wtedy wiedziałam, że będzie źle.
A mimo to, na te trzy dni, które miałam dodatkowo spędzić w domu, cieszyłam się tak, jakbym miała wyjechać na dwa miesiące do Toskanii albo do Japonii. A przecież to tylko niewielki, lekko się walący domek pod miastem, z niebieskim płotkiem.
Na te trzy dni nie zaplanowałam sobie nic.
A był to błąd, olbrzymi błąd.
To znaczy, coś sobie zaplanowałam, ale trzeba było zaplanować sobie coś bardziej.
Posprzątać przydomową komórkę, do której nie zaglądałam z jakieś trzy lata.
Wypielić cholerne rabatki, które nawet wzrokiem ignoruję, od miesiąca (w tej sztuczce jestem niemal tak dobra, jak M-ka nie widząca na swoim talerzu cukinii).
Wyrzucić niepotrzebne rzeczy.
Choćby umyć okna.
Ale nie, ja sobie zaplanowałam bycie w domu.
I byłam.

Byłam wyluzowaną mamą, która witała poranek gilgotaniem córki po stopach i bitwą na poduszki. Byłam konstruktorem wybiegów z klocków dla kilkunastu zwierząt. Byłam narratorem wszystkich bajek, jakie tylko M-ka mi przynosiła. Byłam partnerką do tańca na boska przy wszystkich hiszpańskich i kubańskich melodiach. Byłam rysownikiem i przytulanką, piosenką na ustach i bajką na dobrą noc. I wcale nie rusza mnie fakt, że na pytanie Kubika: "co robiłaś dziś z mamą" M-ka odpowiadała: "nic".

Byłam wyluzowaną panią domu, co z lekkością i frajdą gotuje obiady. Co z uśmiechem na ustach, jednym ruchem ścierki i dwoma odkurzaczem opanowuje chaos na cały dzień. Co z lekką frywolnością posługuje się żelazkiem i na żadną z tych czynności nie traci, jak zawsze, połowy tak cennego dnia.

Byłam sobą jaką lubię najbardziej. W potarganych włosach, ulubionym dresie, zatopioną w książce z kawą nie pitą w pośpiechu. Ze słowem spływającym przez opuszki palców późną nocą, gdy towarzyszył mi spokojny sen całej dwójki i kota zwiniętego na moich kolanach, a ja pisałam zaległe teksty bez poczucia mdłego obowiązku, tylko zabawy słowem, skojarzeniem, interpretacją.

I dlatego jest źle. Bardzo, bardzo źle.
Bo mogłoby być tak zawsze.
Bo przypomniałam sobie ten czas, który dzieliłam w domu z M-ką i zatęskniłam okrutnie. Do tego życia bez pośpiechu, normalności i harmonii. Bez stresów, bez ciągłego poczucia bycia poza czasem, czy bycia tylko w jakimś wycinku świadomie.

I gdyby nie wciąż dość wyraźne wspomnienie tych czarnych miejsc, w których byłam przez samotność na tym bezludziu, gdyby nie jakieś szczątki zdrowego rozsądku, najprawdopodobniej skonstruowałabym piękne wypowiedzenie, które złożyłabym w papierowy samolot i jutro rano pewnym ruchem posłałabym do biura w centrum miasta.       

Odliczam dni do zasłużonego urlopu i postanawiam zerwać ze swoim pracoholizmem, który i tak nikomu do szczęścia nie jest potrzebny, a mnie stawia w roli konia pociągowego.

Rozleniwiłam się.  Rozleniwiałam się w zwykłej codzienności. Rozleniwiłam się w swoim marzeniu o harmonii i dystansie.

I z tego lenistwa (choć bardziej chyba w wyrazie buntu) nie wyprasuję sobie nic na jutro, nie pomaluję paznokci i wcale się nie przejmę tym wszystkim, co jutro na mnie czeka.
Niech sobie czeka.
Ja mam ważniejsze sprawy na głowie.

wtorek, 17 lipca 2012

just breathe

just breathe
Lubię działki.

Ale nie te, na które zrywa się skoro świt każdego wolnego dnia i do wieczora biega się między grządkami z haczką i motyką, sieje, sadzi, zrywa, plony wozi wielkimi wiadrami do domu, a potem przez pół nocy myje, wekuje, przetwarza i zastanawia, komu z rodziny by tu upchać jeszcze te dwa wiadra ogórków i nad wyraz rozwinięte głowy sałaty, co zostały w przedpokoju. 

Takie wersje działek mam przerobione od krzaków z porzeczkami poprzez grządki ze szczypiorkiem po zagonek z ziemniakami i już więcej nie chce. Grzebać w ziemi nie lubię, w pozycji kucznej mi nie wygodnie, grabie zawsze sobie wbiję w stopę,  a na trawie wolę czytać książki, niż przerabiać ją pod uprawę.

Lubię działkę swoich rodziców, którą pewnego dnia dziadek im przekazał. Rodzicielka od razu zapowiedziała, że jeśli o działkę chodzi, to do tej pory zdobyte doświadczenie działkowca w zupełności Jej wystarczy, rozwijać się w tym temacie nie zamierza, a z działek to interesuje Ją jedynie leżak i książka. Rodziciel przystąpił natomiast ochoczo do roboty. Najpierw zajął się wyrzucaniem wszystkiego, co dziadek przez kilka lat zbierał i na ogródku składował. A były tam klatki dla ptaków, których nikt w naszej rodzinie od 30 lat nie hoduje, stare drzwi od naszej łazienki, mnóstwo roboczych ubrań, w których nikt nie chodził, deski, rury niewiadomego pochodzenia i o czymkolwiek teraz pomyślicie, na pewno też tam było... albo i jest, bo tato wyrzucał, wyrzucał aż zastała Go zima. Potem wystarczyło tylko zlikwidować szklarnię, którą dziadek zrobił z naszych starych okien, zlikwidować 90% grządek, zasiać trawę i jest pięknie! 

Działka jakieś 200 metrów od domu, porośnięta krzakami malin i owocowymi drzewami, z trejażem po którym pną się winogrona, jakimiś kwiatami, kilkoma grządkami (ale tylko po to, by szybko zerwać marchewkę na zupę, czy sałatę do kanapek) i z mnóstwem trawy.

W sam raz na to, by w niedzielne popołudnie siąść pod cieniem gałęzi brzoskwiń i moreli, rozpalić grilla, jeść owoce przyniesione z domu na przemian z tymi zerwanymi z krzaka, po które wystarczy wyciągnąć dłoń kołysząc się delikatnie w hamaku. Nigdzie się nie spieszyć, sączyć te chwile powoli w zwykłym oderwaniu, pleść M-ce wianek z koniczyny, łapać koniki polne i podjadać suszący się kminek w altance. 

W działkach najbardziej lubię altany. To takie gabinety osobliwości wszelakich przedmiotów, które w domach do niczego już nie służą, a na działkach aktywnie spędzają swoją emeryturę. 

M-ka, z pomocą dziadka, zalicza swoje pierwsze w życiu drzewo. Pachną mi poziomki i leniwie płynie czas. Odpoczywam, niczym się nie martwię. Dobrze mi jest.


poniedziałek, 16 lipca 2012

afternoon tea

Zapraszam do mnie na herbatę - powiedziane tak naturalnie, że kilka dni później będąc w dzielnicy poniemieckich willi wyciągnęłam  z dna torby telefon i z lekkością, nigdy wcześniej mi nieznaną, zapowiadam, że oto jestem. 
Zaraz po uczcie dla oczu i umysłu rozciągniętej na kilkanaście dań w sali wystawienniczej, szłam pod wskazany adres z głową zadartą do góry, rejestrując każde zdobienia, reliefy i ornamenty, tak nimi pochłonięta, że niemal przegapiłam właściwą tabliczkę i zapukałam nie do tych drzwi, co trzeba. 

Na balkonie, w misternie zdobionych filiżankach, z porcelany cienkiej jak skorupka jajka, piłyśmy zieloną herbatę, co chwile dolewaną z dzbanka w niebieskie kwiaty, z takim wyczuciem, że ani przez moment filiżanka nie stała pusta. Sernik na zimno z wiśniami z własnego ogrodu nakładany dobrą, lekko pomarszczoną dłonią i zapach mięty z dzbana z zimnym napojem. Wszystko podane na okrągłym stoliku nakrytym haftowaną, miękką serwetą. Cały, niewielki balkon, w sam raz na nas dwie i ten stolik, obrośnięty  nie jakąś pospolitą pelargonią czy begonią ale różnorodnym kwieciem z łąk, ciepłym, bezpretensjonalnym i delikatnym.
Kilka kropel deszczu spadło na białą serwetę więc weszłyśmy do środka. Pomieszczenia wcale nie duże, ale bardzo przestronne, z powietrzem i duszą rozłożoną na stercie przeróżnych książek, piętrzących się to na stołach, to na regałach, na sekretarzyku. Ciemnobrązowe komody i toaletka, wszędzie koronki, rodzinne zdjęcia, portret Chopina i Burza Giorgione. W łazience wyłożonej turkusowym kaflem misa a w niej porcelanowy dzban z wielkim uchem - i choć wiedzieć tego nie mogę, to jestem pewna, że nie dla dekoracji tylko w celu praktycznym tam stoją. A wszystko tak szczere, we właściwym miejscu, bez nadęcia. Wokół roztaczający się zapach wanilii i spokoju, dystansu i równowagi tej mądrej Gospodyni.
O parapety dźwięcznie stuka deszcz a my siadamy z naszą herbatą na szezlongu i rozmawiamy o sztuce i kotach. 
Wyobrażam sobie, jak miarowo płyną tutaj poranki, gdy słońce rozlewa się po drewnianych podłogach. Jak pachnie chleb, krojony na śniadanie, gdy kawałki skórki rozpryskują się bo dębowym blacie stołu. Widzę, jak bosymi stopami, w białych koszulach nocnych przebiegają przez wnętrza, by otworzyć na oścież balkonowe okna. I jak wieczorem, przy ciepłym blasku lamp, słuchając muzyki czytają te wszystkie książki aż niebo roziskrzy się gwiazdami, skowronki zaczną swój koncert, a ciepły wiatr wypełni pokoje zapachem kwiatów z balkonu.

I myślę sobie, że żadne, nawet najlepsze stylizacje retro, nie są w stanie oddać smaku tej niedzielnej herbaty i spójności wszystkich mieszkańców i wyposażenia tego domu.

piątek, 13 lipca 2012

mixed up world

Był rok 2002 i szłam złożyć papiery na drugi kierunek studiów.
Niektórzy pukali się w czoło, no bo po co mi ten drugi kierunek, czemu chcę studiować dwa jednocześnie, a jeśli już naprawdę muszę, to czy koniecznie akurat ten?
A ja wtedy wiedziałam, czego chcę. I wiedziałam, że ten jeden mi nie wystarczy, a te dwa dadzą silną podstawę.
Połączyłam dwie, na pierwszy rzut oka, przypadkowe metodologie.
Ktoś z boku mógłby powiedzieć, że nie było w tym żadnej logiki.
Ja widziałam szerszy kontekst.

Po drodze ta wiedza "czego chcę" trochę przyblakła.
Co jakiś czas przebijała się głośnym krzykiem: Hej! Jeszcze tu jestem! Zapomniałaś o mnie? 
Ale układ sił był nie ten.

Jest rok 2012, stoję przy biurku pokrytym stosem papierów.
Nagle do mnie dociera, że już drugi raz, w przeciągu kilku miesięcy, połączyłam ze sobą te dwa na pozór odległe sobie światy.
Udowodniłam, że można. Realizuję swój cel i zajmuję się tym, czym chciałam.

Dlaczego więc robię wszystko, aby stąd odejść?

czwartek, 12 lipca 2012

yesterdays

Nie był to najlepszy koncert, na jakim byłam. 
Nie przeżywałam go tak bardzo, jak tego sprzed sześciu lat. Bo wtedy zmaterializował mi się i był na wyciągnięcie ręki człowiek z nastoletniej krainy Bravo i MTv - a były to krainy z odległej galaktyki, gdy w Bravo dużo pisano o rocku a w MTv puszczano muzykę. Wtedy razem z W. przebierałyśmy się za Dwóch Najważniejszych i grałyśmy koncerty w moim salonie tuż przy teledyskach z kasety vhs. Ten koncert sprzed sześciu lat był ucieleśnieniem marzeń dziewczynki z podstawówki. Marzeń, o których myślała, że nigdy się nie spełnią.
Dlatego wczoraj reagowałam inaczej, zupełnie zwyczajnie. Po za tym muzycznie nie był to najlepszy koncert, na jakim byłam. Ale tego wczorajszego klimatu nie zapomnę nigdy. 
Zaczęło się, gdy nagle zaczęliśmy iść z tłumem. Różni ludzie, większość w naszym wieku i bardzo duża grupa osób, które rodziły się w czasie zmian w zespole, które pociągnęły za sobą piętnastoletni impas. A oni tak autentycznie rozradowani, podekscytowani i zachwyceni. Nagle czasoprzestrzeń zakręciła piruet pognała do lat dziewięćdziesiątych: potargane dżinsy, dżinsowe kamizelki, czerwone bandany na czole. Spojrzałam na siebie i zaśmiałam się: jak bardzo różnię się od swojego codziennego wydania i jak jednocześnie nie różnię się wcale od tego tłumu co ze mną. Bo tak, jak ci roześmiani chłopcy i śliczne dziewczęta mam właśnie kilkanaście lat.  
Stojąc pod sceną śpiewam sobie Patience, bo gwiazda wieczoru spóźnia się już drugą godzinę. Żal mi tych, co mają godziny odjazdów pociągów, jakieś sprawy do załatwienia od ósmej rano. W tłumie rośnie podirytowanie. I właśnie w momencie, gdy koncert powinien się kończyć on się zaczyna. 
Pojawia się na scenie i ci, którzy wieszali na nim psy przez ostatnie 2,5 godziny znów kochają go bezgranicznie. 
Nie liczy się nic, prócz rocka i szaleństwa. 
Róże uniesione w dłoniach publiczności, jeden wspólny krzyk. 

Ostentacyjnie nie klaszczę wyrażając swoją dezaprobatę. Choć w środku podryguję cała i cieszę się, jak dziecko. Z każdym kolejnym utworem topnieje moja ostentacyjność.

I, mimo iż wyraźnie mi śpiewa, że  don't you cry tonight płaczę przeokrutnie nad wszystkim i nad niczym. 

środa, 11 lipca 2012

there was a time

M-ka żyje swoim pójściem do przedszkola. Wciąż z wielkim entuzjazmem opowiada wszystkim, że idzie do przedszkola... z tatą. Jeszcze nie bardzo rozumie, że tata ją tam tylko odprowadzi. Ale się cieszy. Ja też się cieszę, zwłaszcza teraz, gdy siedzę nad kalendarzem, próbując złożyć w jakąś sensowną całość klocki urlopów, wyjazdów, pracy wszystkich zaangażowanych w opiekę nad M-ką. A moje myśli biegną wstecz, do czasów, kiedy sama byłam przedszkolakiem. Lubiłam chodzić do przedszkola.

Poza tym pierwszym. Tego pierwszego nie znosiłam i nikt nie pamięta czemu. Nikt też nie pamięta dlaczego chodziłam właśnie tam, co więcej nie mamy stu procentowej pewności, gdzie właściwie to przedszkole się znajdowało. Mi kojarzy się z ciemną salą przedszkolną i grubymi, sztywnymi zasłonami w wielkie brązowe kwiaty. Nie miałam ślicznej, młodej pani wychowawczyni, tylko dwie dość wiekowe, niezbyt uprzejme Baby Jagi. Z jedną miałam nawet jakieś spięcie, nie pamiętam, o co chodziło, wiem jedynie, że podeszłam coś powiedzieć, a ona odpowiedziała mi coś, na co ja w poczuciu upokorzenia odpowiedziałam jej w myślach, by zszedł jej paznokieć (duża inspiracja "Autobiografią" Perfectu) a następnie stwierdziłam, że już więcej tu nie wrócę i Babie Jadze będzie na pewno bardzo przykro i do końca życia będzie wypominać sobie popełniony błąd. Pamiętam, że na balu byłam przebrana za niewiadomo_co. Na moje pytanie, za kogo jestem przebrana, nawet mama, która stworzyła ten strój, nie była w stanie odpowiedzieć: eee, za dziewczynkę. Miałam na sobie długą sukienkę w kwiaty przewiązaną białym fartuszkiem, słomkowy kapelusz z wielką kokardą pod brodą. Wtedy nie wiedziałam, ale teraz, gdy patrzę na zdjęcie w albumie doskonale wiem, że byłam jedną z bohaterek powieści Jane Austen. Pamiętam też jedną dziewczynkę, z którą nikt się nie bawił i wszyscy mówili na nią: Gruba. Wszyscy tylko nie ja. Pamiętam, jak siedziała w kącie i szykowała herbatkę dla lalek, a ja do niej podeszłam i do tego czasu bawiłyśmy się razem. Myślę nawet, że to spięcie z Babą Jagą było wywołane moją  skargą, że  przezywają moją koleżankę. Bawiłyśmy się we dwie, a ja odszczekiwałam się dwóm najpopularniejszym dziewczynkom w grupie, które nam dokuczały. W efekcie pewnego dnia te popularne zaprosiły do swojego gangu moją przyjaciółkę, a ja zostałam sama. Nie znosiłam tego przedszkola, zwłaszcza, że kazano zjadać kożuchy z mleka. Ble. Na szczęście nie chodziłam tam zbyt długo. 

Drugie przedszkole w mojej pamięci ma plakietkę: moje ulubione przedszkole. Taki typowo PRL-owski budynek. Z tego przedszkola pamiętam wiele: jasne sale, uśmiechnięte panie, mnóstwo koleżanek i ogromny plac zabaw z żółtą drabinką w kształcie fali, którą nazywałam wężem. Bawiłyśmy się na nią z Aśką godzinami i każdy wiedział, że gdy się na niej bawimy nikt inny nie może (hmm... czyżbyśmy terroryzowały grupę?). W tym przedszkolu miałam znaczek z muchomorem (poważnie) i spódniczkę w biedronki, w którą zawsze rano przebierał mnie tata z tych obrzydliwych, musztardowych ocieplaczy. Raz spódniczki zapomniał, a ja zrobiłam wielką awanturę, że w tych spodniach do sali nie wejdę i już! Wiadomo, że spodnie noszą chłopcy i mogłam przez to stracić swoją pozycję w grupie przedszkolnej. No to tato zaprowadził mnie do babci, która mieszkała po drugiej stronie ulicy. Na drugi dzień otoczona przez wianuszek koleżanek, opowiadałam, czemu nie było mnie w przedszkolu, a one ze zrozumieniem kiwały głowami. Z babcią jest jeszcze inna historia: podobno zabierała mnie co dziennie z przedszkola. Rodzicom mówiła, że: no co wy, przecież po obiedzie i po drzemce po nią poszłam. A w rzeczywistości czasem zdarzało się odebrać mnie godzinę po przyjściu do przedszkola. Teraz tata odgraża mi się, że też M-kę będzie tak z przedszkola zabierał. Pamiętam, że w tym przedszkolu, w każdej sali, było pianino i codziennie ktoś na nim grał, że robiliśmy koncerty: mi zawsze przypadały marakasy a marzyłam o trójkącie, że były ogromne kalejdoskopy. I pamiętam za co byłam przebrana na balu: za czerwonego kapturka. Oczywiście na dzień dobry, jedna z koleżanek, przebrana za księżniczkę, nastraszyła mnie, że kowboje (a poza jednym Indianinem wszyscy chłopcy byli kowbojami) bardzo lubią czerwone kapturki i będą cały czas za mną biegać i przywiążą do krzesła. Ale chyba nie za bardzo znała się na tej kwestii, bo do krzesła przywiązali ją. Podobno jeszcze w czasach, gdy chodziłam do liceum, w gablocie poświęconej historii przedszkola wisiało moje zdjęcie z tego balu: uśmiechnięty czerwony kapturek, z grzywką na pół twarzy czerwonej od łez i z puchnącym nosem - na framugę wpadłam biegnąc do Świętego Mikołaja i bez dwóch jedynek (to już nie z powodu framugi) stoi pod choinką, trzymając w dłoni fartuszek. Jedyne, czego w tym przedszkolu nie lubiłam to owocowych zup, bo nigdy wtedy do obiadu nie dawali kompotu. Kiedyś nadszedł dzień, gdy przedszkole musiałam zmienić. Pamiętam zaskoczenie pań i smutek koleżanek. Nie mogłyśmy z Aśką pojąć, że nie będziemy bawić się na naszym wężu. I wtedy zawarłam pierwszy pakt w swoim życiu, który wymyśliła Aśka: Jeśli w tym nowym przedszkolu nie będzie węża, to musisz wrócić.

Trzecie przedszkole w pamięci moich rodzicieli nosi plakietkę: ulubione przedszkole K. 
Szłam do niego jak na ścięcie z nastawieniem, że wiadomo, że będzie beznadziejne. Bałam się. Doskonale pamiętam ten pierwszy dzień. Podróż autobusem na obrzeże miasta, potem piaszczystą drogę wzdłuż lotniska, jakiś park, gdzie spośród drzew rysował się dom z dwuspadowym dachem i olbrzymi plac zabaw. W duchu powtarzałam: niech tylko nie będzie tam węża, niech tylko nie będzie tam węża. Bo oczywiście głęboko wierzyłam w to, że gdy tata zobaczy, że węża nie ma, to powie: nie, K. Nie możesz chodzić do tego przedszkola, bo tutaj nie ma węża! I wrócimy piaszczystą drogą , wzdłuż płyty lotniska na przystanek autobusowy. Ku mojemu rozczarowaniu wąż był, a nawet dwa i to o wiele większe!
Po kilku dniach czułam się, jak zdrajca: pokochałam to przedszkole. Bawiłam się i z dziewczynami i z chłopakami, miałam nawet kilku kumpli. Uwielbiałam pić ze społemowskich kubków a najbardziej lubiłam leżakowanie. Nie spałam ze wszystkimi dziećmi na sali, bo nie było miejsca, tylko z jedną dziewczyną miałyśmy rozłożone leżaki w wykuszu, w którym za dnia służył za schowek na leżaki właśnie. To była nasza ulubiona pora dnia. Leżałyśmy i gadałyśmy. Koleżanka była dla mnie hardcorem, ponieważ jako jedyna miała krótkie włosy. Specjalnie na leżakowanie dobierałyśmy wieczorem bieliznę. Ku przerażeniu mojej mamy, bo na leżakowanie najbardziej nadawały się stare majtki z wystającymi gumkami. Ciągnęłyśmy te gumki podczas leżakowania, one pękały a nas to bawiło. Miałam respekt wśród chłopaków, bo moja prababcia jeszcze żyła. Do tej pory pamiętam, jak puszczano nam slajdy z warszawskimi pomnikami. Patrzyłam jak oczarowana i w domu oświadczyłam rodzicom, że KONIECZNIE musimy pojechać do Warszawy, bo ja MUSZĘ zobaczyć pomnik Nike, Powstańca Warszawskiego i Syrenki (pojechaliśmy, rodzice pokazali mi INNĄ Syrenkę, ale zorientowałam się dopiero po paru godzinach, gdy już z Warszawy wyjeżdżaliśmy. Do tej pory mam o tą Syrenkę żal).
Mój tato natomiast ma do mnie żal, o zabawę, którą męczyłam go każdego dnia o szóstej rano w drodze do przedszkola. Kiedy on jeszcze się do końca nie obudził, ja kazałam mu skakać po płytach chodnikowych i mówić wierszyk: kto nadepnie na linkę, ten urodzi świnkę! Taatooo... znowu nadepnąłeś! Urodzisz świnkę! Na co tato: już kiedyś nadepnąłem i mam  (że niby o mnie chodziło). Wtedy też, gdy tato nie był zbyt skory do porannych rozmów, zaczęłam patrzeć na niego podejrzliwie i zadałam sobie pytanie: A skąd ja wiem, że to mój tato? Przecież tak mi powiedziano, ale czy to prawda? A zaraz potem stwierdziłam, ze tata jest robotem - no bo przecież, gdyby nim nie był, to skakałby po płytach chodnikowych i wszyscy inni też są robotami, cały świat to makieta, a tylko ja jestem prawdziwa. Ale nigdy nie udało mi się udowodnić tej teorii.
Z tego przedszkola pamiętam też dni matki, ojca, babci, dziadka, festyny z okazji dnia dziecka, chłopca z Zespołem Downa, z którym uwielbiałam grać w bierki. I to jedyne przedszkole, z którego nie mam ani jednego złego wspomnienia.

Był to czas beztroski i fajnych zabaw. Czas, o którym myślałam, że nigdy się nie skończy. 

Ciekawa jestem, jakie wspomnienia będzie miała M-ka?

wtorek, 10 lipca 2012

happy

W środę około godziny czternastej stałam w centrum miasta z wielkim szumem w głowie, próbując wytłumaczyć sobie, co tak właściwie przed chwilą się stało.
Złożyłam jeden krzywy podpis, pod jednym dokumentem i tym ruchem ręki zaakceptowałam scenariusz na inną wersję życia.
Żeby nie było wątpliwości: dobry scenariusz.

W środę stałam w centrum miasta w ogromnym szoku, bo przecież, kiedy rano z trudem wygrzebywałam się z pościeli nic nie zapowiadało tak dobrego scenariusza.
Rano nie przewidywało innej wersji życia. 
Około piętnastej przestałam być w szoku i zaczęłam się cieszyć jak dzika - dokładnie przez dwie przecznice. Potem musiałam wsiąść do samochodu i zachować spokój, a przede wszystkim nie popadać w przesadną euforię, bo przecież to był dopiero pierwszy podpis. Od tego drugiego, najważniejszego dzieliło mnie jeszcze kilka dni, a zbyt dobrze wiem, że wszystko może się zmienić, jak w kalejdoskopie.

Nie przeszkadzało mi to jednak z nabożnym uwielbieniem odmieniać przez wszystkie czasy i przypadki słowo, które w środę stało się moim ulubionym słowem. Teraz wszystko jest daktylowe. I nie chodzi o smak na języku, czy zapach w nozdrzach, choć rozsmakowuję się w tym słowie i otulam zapachem  stabilności, normalności i bezpieczeństwa. I choć nie trzymałam na dłoni, nie jadłam, to świat jest dla mnie daktylowy.

Wczoraj złożyłam jeden z najważniejszych podpisów. Jak gdyby nigdy nic, a tydzień temu wydawało się to tak nieosiągalne i nierealne. Tydzień temu nie wiedziałam, że taki scenariusz jest możliwy.
Patrzę na mocno wykreślone prostokąty i szczypię się co chwila.
Mogę siebie umiejscowić, określić współrzędnymi, mimo iż fizycznie jeszcze tego nie ma.
Dla mnie na wyciągnięcie ręki.
Zaczęliśmy odliczanie, dwadzieścia dwa miesiące miną nim się obejrzymy. 

Dziś rano mail na służbowej skrzynce. Jeden z tych, którego boisz się otworzyć więc wolno robisz sobie drugą kawę, idziesz na papierosa, na którego nie masz ochoty, rozmawiasz o jutrzejszym koncercie przy dystrybutorze z wodą.
A potem myślisz, że świat jest daktylowy i że masz na sobie swoją szczęśliwą sukienkę (w zasadzie, nie jest to takie pewne, może szczęśliwa sukienka wygląda zupełnie inaczej? Ale jakoś zawsze tak wychodzi, że w tej sukience chodzisz dość rzadko, a zawsze gdy w niej jesteś dzieje się coś przełomowego, dobrego, energetycznego). Dlatego bierzesz się w garść, siadasz przed monitorem, klikasz, zamierasz i czytasz dużo słów, z którego twój wzrok wyłapuje: świetnie, super, genialne!

No oczywiście, w końcu masz na sobie szczęśliwą sukienkę, jutro będziesz śpiewać z Axlem, świat jest jeszcze bardziej daktylowy a draft zaakceptowany.

środa, 4 lipca 2012

in my place

Wszyscy ci, którzy, mniej lub bardziej naukowo, rozprawiają na temat sensu życia, mówią, że trzeba znaleźć w nim swoje miejsce.
I nie traktują tego miejsca dosłownie, to nie jest coś, co można określić współrzędnymi i wskazać palcem na mapie, czy oglądnąć na street view.
Znajdź swoje miejsce w życiu oznacza tyle, co: znajdź własny cel, sens, taki sposób na egzystencję, by nie była tylko istnieniem ale autentycznym byciem.
Ale ja jestem na takim etapie, że "znajdź swoje miejsce w życiu" odczytuję jako bardzo dosłowny drogowskaz. Bo chcę znaleźć takie swoje miejsce w życiu, które będę mogła określić współrzędnymi, wskazać miejscem na mapie i oglądnąć na street view. Potrzebuję znaleźć swoje miejsce.
I może być to trudne zadanie, bo niewiele jest takich miejsc, gdzie dobrze czułam się

W niedzielę siedziałam w miejscu, o którym mówi się, że ma duszę i w którym warto bywać. Nie bywam tam, tylko jestem. Na wprost mnie otwarte okno z ażurowym przepierzeniem, po którym pnie się jakaś roślina i tak naturalnie współgra z tłem, jakie stanowi dla niej kawałek synagogi.
Zapatrzyłam się na liście tej rośliny i wypadłam z rozmowy.  
Takie proste i w tej prostocie doskonałe. Idealne. Od roślin można się tak wiele nauczyć.
Wiedzą, kiedy mogą się dostosować do panujących warunków, a kiedy nie warto iść na kompromisy i nie przy(e)jmują się wcale. Można się uczyć od nich,  na przykład, ekonomii i powściągliwości. Wszak używają tyle energii, ile potrzeba im do przebicia się przez grudy ziemi. Nigdy więcej, nawet jeśli mają ją jeszcze w zapasie. Nic ponad stan.

Chciałabym tak. Dostosować się wtedy, kiedy ma to naprawdę sens, a nie pluć sobie później w brodę w poczuciu zawiedzenia i rozczarowania. Chciałabym umieć wybierać racjonalnie, a nie wybierać to, czego się ode mnie oczekuje. I jeśli zdarzy mi się nie przyjąć, to chciałabym umieć się tym nie przejąć. Mieć wyczucie taktu i zamilczeć, nawet jeśli ma się wiele do powiedzenia. Być w księgarni i zachowywać się tak, jak kiełkujące nasiono w glebie - tyle, ile naprawdę potrzeba. A przede wszystkim mieć to miejsce, w którym bym się przyjęła.

R. z niesłabnącą ekscytacją nawija mi o czerwonej nitce przeznaczenia. I choć zupełnie nie o to chodzi, to myślę sobie, że chciałabym być przywiązana taką nicią do swojego miejsca i z każdą chwilą się do niego przybliżać. Bo teraz, jeśli taką nicią jestem z jakimś związana, to mam wrażenie, że się od niego oddalam. 

Tak naprawdę mam to miejsce w głowie. Czasem widzę je gdzieś w szeregu innych miejsc, czasem jest domem z ogrodem. Ale zawsze jest jasnym wnętrzem, nieprzesyconym i nieprzepełnionym, pomieszaniem tego co retro z tym co ascetyczne i  proste. Z dużym oknem, najlepiej takim do samej podłogi. Bez firan, dywanów i narzut. Z wygodnym fotelem, stołem jadalnym i dużą wanną w stylu empire. Z prostymi regałami wypełnionymi książkami i kolorowymi, cementowymi kaflami na podłodze w kuchni. Z radością, spokojem i bezpieczeństwem.

Tak naprawdę jedynie chodzi o to, by nie było tymczasowe, bym czuła się w nim swojo. 
Bym mogła w końcu powiedzieć: tak, znalazłam swoje miejsce w życiu.

btw: okazało się, że fakt, iż nie mogę wytrzymać sama ze sobą, że o otoczeniu już nie wspomnę nie jest winą choroby. Jestem wredna i neurotyczna z natury.

Jestem też dodatkowo niezbyt rozgarnięta, bo przypadkowo skasowałam wszystkie komentarze z ostatnich cztrech postów :( Sorry za to.   

poniedziałek, 2 lipca 2012

my list

my list
Jestem uzależniona od list.
Robię listy zakupów, listy zadań do wykonania i w pracy i w domu.  Ustalam priorytety i czas wykonania, grupuję. Na dzień dobry połykam te największe z żab, a potem cała reszta staje się przyjemnością. I deleguję zadania. W końcu się nauczyłam.

Robienie list naprawdę sprawia mi przyjemność. Największą - odhaczanie zrealizowanych zadań. Daje mi to takie poczucie zapanowania nad jakąś cząstką chaosu tego świata.

Listy robiłam już w podstawówce, przeważnie miałam trzy opcje: wyjść z psem, odrobić lekcje, umyć naczynia po kolacji. Doskonale wiedziałam, co mam zrobić, ale i tak zapisywałam. Od dziecka byłam szurnięta.

Najdłuższe  listy tworzyłam na początku wakacji, taki spis rzeczy do zrobienia, by się całkiem nie rozleniwić.

A ponieważ postanawiam zabrać się za swoje życie i odwrócić je jak kalejdoskop, zrobić ewolucję i rewolucję postanawiam zacząć od podstaw, czyli od siebie. Podniosę jakość swojego życia podnosząc jakość siebie samej i zdania na swój temat.
Dlatego też w czasie wakacji postanawiam:
  • zarejestrować się i pójść (!!!) do tych trzech lekarzy, dzięki którym mam się poczuć lepiej;
  • przypomnieć się Naczelnemu, że żyję, że nie straciłam palców u rąk i (mam nadzieję) umiejętności pisania. Przy okazji też coś napisać;
  • brać ze sobą aparat i robić zdjęcia a nie smęcić: ojej, ale mogłabym fajne zdjęcie zrobić. Przy okazji może mogłabym też dzięki temu nauczyć się robić dobre zdjęcia;
  • powiedzieć b Pewnemu Panu z Uczelni, któremu powiedziałam już a i doprecyzować w końcu obszar naukowych eksploracji;
  • skończyć wreszcie czytać tę książkę, co ją rok temu zaczęłam;
  • czytać więcej, czyli znaleźć każdego dnia chociaż 30 minut na czytanie. I sobie i M-ce;
  • wziąć się w garść i skończyć ten cholerny claim, draft i co tam jeszcze chcą;
  • zacząć biegać (nie wierzę, że to znajduje się na mojej liście, to pewnie przez ten upał) i chodzić na basen;
  • z domu wychodzić. Z i do ludzi. Do obrazów też;
  • zacząć znów słuchać muzyki a nie tylko słyszeć ją w tle codziennych czynności;
  • rozdrażnić swój egoizm, by rozwścieczony odgryzł sporą część mojego altruizmu;
  • oglądnąć te filmy, co już nie pamiętam jakie;
  • przepisać do zeszytu przepisy, które walają się po całej kuchni na kilkudziesięciu karteluszkach;
  • raz w tygodniu gotować coś, czego jeszcze nie gotowałam (współczuję współbiesiadnikom);
  • powrócić do ćwiczenia jogi, bo pamiętam, że unosiłam się wtedy nad ziemią i nie ruszało mnie nic, co teraz rozbija mnie w drobny mak;
  • nie dyskutować z głupcami;
  • wywalić ciuchy, w których nie chodzę i zadawnione żale, które nie pozwalają mi iść do przodu.
Myślę też, że powinnam nauczyć się budowania bardziej realnych list. Ale to postanowienie rozważę we wrześniu, gdy będę rozliczać się z tej.



Copyright © 2014 serendipity , Blogger