*jestem chodzącą szafą grającą z piosenką na każdą okazję i jej brak. tytuły wszystkich postów są tytułami utworów muzycznych. one zawsze trafiają w punkt.
Zmarznięte poranki, pachnące mgłą
o smaku kruszonego lodu powoli ściągają mnie cięższym obuwiem na ziemię.
Kończy się czas pomieszkiwania w
domu rodzinnym, mieszkanie tymczasowe już prawie gotowe. A z nim czas na
wypracowanie nowego rytmu i innych systemów, dostosowanie się do innych i
wyprostowanie krnąbrnego charakteru. Po obu stronach są obawy, o wiele bardziej
na miejscu, niż ten regał na książki w końcu pokoju. Będziemy uczyć siebie na
nowo i od nowa w nowych układach i zależnościach. Jest we mnie całkiem sporo
ekscytacji i pozytywnej pewności, że wkomponuję się w rodzinny portret, choć
pewnie będę trochę odstawać. Tak naturalnie, jak zawsze odstaję w relacjach
międzyludzkich.
Ostatnio myślę, że za bardzo
staram się nie zaprzątać innych swoją osobą, za bardzo staram się być
samodzielna nie przyjmując pomocy, nie narzucając się ze swoimi sprawami,
myślami. Przez to odczytuje się mnie zupełnie inaczej, w oczach innych jestem
jeszcze bardziej antyspołeczna niż w rzeczywistości. Tak, też mnie to dziwi, że
jest to możliwe.
Przerażają mnie tłumy. Tłumy
ludzi i tłum słów. Czy przekraczając próg, muszę za nim zostawić swoje
przekonania i zasady? Wpasować się w każdą literę alfabetu a swoje zdanie
schować do kartonu z letnimi ubraniami i słońcem zaplątanym w klapkach? Czy już
zawsze moje odmienne zdanie, będzie odbierane jako drugie dno?
Z jakiegoś powodu nie potrafię
nie przejmować się tym, że ktoś myśli o mnie nieprawdę i bazując na niej
dokłada kolejne wyimaginowane cechy osobowości. Staję się zupełnie inną osobą. Nie
znoszę projekcji uczuć i przekonań.
I trochę też drażnią mnie ludzie,
których nie znam zbyt dobrze, a oni zdają mi szczegółowe relacje ze swojego
życia, tak, jakbym wiedziała o czym i o kim mówią albo w jakimkolwiek wycinku
miałoby mnie to interesować.Moje
niedostosowanie w perspektywie najbliższych dwóch lat może mnie bardzo ściągać
w dół.
Zdecydowanie bardziej działa na
mnie kij niż marchewka. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś użył kija. Ale
teraz przed nosem machają mi pękiem marchewek. Nie mam ochoty na marchewki. Kijem zapewne też by nie wiele zdziałali.
Zamknęłam się w swojej strukturze zadań i nie mam już sił na pożytkowanie energii na
idee.
Przeżywam właśnie coś na kształt szoku kulturowego.
Zwyczajne, małe rzeczy jawią mi się, jak wybuchy fajerwerków i niewyobrażalne szczęście.
A to tylko fakt, że przy każdym użyciu spłuczki nie muszę przy niej majstrować, bo się znów zacięła. Nie muszę też planować jadłospisu na tydzień, jak w stołówce szkolnej i nie muszę robić zapasów produktów spożywczych, jakby miał się zdarzyć jakiś kataklizm. Jeśli jakiś produkt się niespodziewanie kończy, to mogę po prostu wyjść do sklepu, a nie kombinować, jak poradzić sobie bez niego. W sobotę M-ka chwyta mnie za rękę i idziemy sobie spokojnie do piekarni. Smak świeżego chleba mam już na co dzień.
Czas od zamknięcia za sobą drzwi domu do otworzenia drzwi od biura skurczył się z godziny do dwudziestu minut. Nagle mam bardzo dużo czasu na wszystko i wciąż mnie to jeszcze zaskakuje. Co chwila przeżywam olbrzymie zdziwienie, że czegoś już nie muszę, że można łatwiej. Kiedy nadejdzie sezon grzewczy, to zapewne oszaleję, ze szczęścia, gdy uświadomię sobie, że nie muszę rąbać drewna, nosić węgla, rozpalać w piecu i co jakiś czas do niego dorzucać, że wystarczy tylko jeden ruch przekręcenia termostatem.
Śmieję się z fotela przed komputerem, bo przypomniało mi się, że przez jakiś czas (dość długi) mieliśmy przed nim krzesło ogrodowe. Tak, teraz mogę się z tego śmiać.
Jest 9. wieczór, a ja idę ze swoimi dziewczynami na piwo. Tak po prostu. W końcu.
I nie muszę logistycznie planować, jak wrócić, nie muszę siedzieć z zegarkiem w dłoni.
Jadę tramwajem.
Jest wieczór, środek tygodnia i jadę tramwajem. Jest cudnie.
Na Rynku przystaję i słucham. Ale nie pana grającego na dudach tylko rozmów płynących z przepełnionych ogródków piwnych, które ponad moją głową zbijają się w melodyjny gwar.
To pewnie tylko w mojej głowie, ale mam wrażenie, że mijani ludzie się do mnie uśmiechają. Ja - to pewne - szczerzę się jak głupia.
A potem wracam nocnym autobusem i czuję się tak, jakby tych pięć lat wcale się nie wydarzyło.
Próbuję wytyczyć nowe ścieżki, a wciąż jeszcze tkwię w schematach, które nijak się mają do rzeczywistości. Bo przecież mogę swobodnie chodzić po mieszkaniu z telefonem przy uchu, bez obawy, że stracę zasięg, a mimo to wciąż podchodzę do okna, staję na stołku i staram się nie drgnąć, aż do tej chwili, gdy uświadamiam sobie, że przecież już nie muszę. Albo, gdy po kąpieli M-ki, a potem Kubika siedzę grzecznie z piżamą na kolanach i czekam aż się nowa woda w bojlerze zagotuje do czasu, aż Kubik mi uświadomi, że przecież już nie muszę.
I takie drobnostki, paprochy wręcz dają mi radość na każdy kolejny dzień.
Ktoś postronny mógłby powiedzieć, że zachowuję się jak
stereotypowa wiejska baba, co to wisi przez okno i gapi się zachłannie na to
wszystko, co dzieje się za nim.
Ale to nie moja ciekawość, plotkarstwo, czy brak pomysłu
na zagospodarowanie wolnego czasu każe mi stać w tym oknie.
Ja zachłannie chłonę i cieszę się z każdego szczegółu,
który pojawia się przed oczami. Cieszę się ze świateł w oknach bloku
naprzeciwko. Z szumu samochodów pędzących obwodnicą. Z głosów rozmów płynących
z balkonów.
Cieszę się, że znów jestem na swoim miejscu. W moim
mieście.
I choć mieszkając na wsi, byłam w mieście codziennie, to
czuję, jakbym wróciła z bardzo dalekiej podróży.
Zawsze żałowałam, że ze swoim miastem nie mam odczucia
pierwszego razu. Tego poczucia nowości, specyfiki i inności, którymi obejmuje
cię, każde nowo odwiedzone miasto. Gdy jednocześnie uderza cię jego kształt,
koloryt, zapach, tak inne od znanych ci miast. Gdy widzisz je jako całość,
płynną sekwencję zdjęć, z której powoli wyostrzają się kształty konkretnych
budynków. Jest czyste, bez osobistych naleciałości wspomnień, znajomości,
zdarzeń. Można je odebrać takim, jakim jest .
Bo w tkankę mojego miasta jestem wtopiona od zawsze i
jego zapach wyczuwam jedynie po powrocie z wakacji. Bo widzę je fragmentami a
budynki często określam przez pryzmat funkcji,
emocji, własnej historii. Odbieram je z tym znaczeniem, które sama mu nadałam.
A teraz są takie chwile, jakbym widziała je po raz
pierwszy. Choć o wiele częściej czuję się zwyczajnie dopasowana i idealnie wrośnięta. Z każdym szumem ulicy, stukotem tramwajowych
kół, gwarem, światłem miasta czuję, jak powoli odżywam i wracam do prawdziwej
siebie.
Przesunęłam się na mapie zaledwie o 20 kilometrów, a
czuję, jakby z moich barków spadło 20 ton. Nagle nic z tego wszystkiego, co
doprowadzało do wrzenia, nawet w pracy, mnie nie dotyka. Jakże słodka jest normalność.
Wybaczcie, przez jeszcze jakiś czas będę monotematyczna.
Będę się bezgranicznie cieszyć , czasem po pracy, który się rozrósł; brakiem
tych spraw, które spędzały sen z moich powiek; tym, że codzienność będzie
łatwiejsza; każdą pierdołą tak oczywistą. Czasem pewnie jeszcze wspomnę osadę,
czasem może odczuję jakiś brak, gdy miejskość zacznie mi doskwierać. Zaklnę pod nosem na korki i tłumy, dziury i brak miejsc parkingowych w centrum, kolejki w sklepach i spóźniające się tramwaje, a potem znów się zachwycę i ucieszę raz jeszcze. Będę kochać i nie lubić jednocześnie. Ale teraz tylko kochać.
Jeszcze tylko chwilę będę monotonna.
Jeszcze tylko się rozpakuję, zaaranżuję, pooddycham i
wrócę do rzeczywistości.
Jeszcze tylko trochę, nim przestanę szczypać się w ramię
i uwierzę, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Pomimo iż Nika przestrzegała mnie, abym w żadnym wypadku
nie zaczęła rozmyślać nad tym, czego związanego z osadą mogłoby mi brakować, to
było to jednak silniejsze ode mnie.I
choć nie są to rzeczy, które mogłyby wywołać we mnie wielką tęsknotę, to myśląc
o nich uśmiecham się lekko.
Być może
kiedyś sentymentalnie wspomnę sobie o:
światłach i cieniach wirujących miękko na jasnej
podłodze w dużym pokoju
orzechu, którego obserwowałam przez okno leżąc
na podłodze
czereśni przed domem, która swoimi zielonymi lub
żółtymi liśćmi, nagimi ramionami, białym kwieciem i słodkim owocem odmierzała
mi pory roku
wschodami słońca nad polem
przestrzeni tuż za gospodarstwami domowymi
rozgwieżdżonym, rozłożystym niebem
wieczornym szemrzeniem kombajnów
widokiem zakopanej w śniegu osady
czasem ciąży, gdy byłam lekka (mentalnie)
tym fragmencie podłogi, na którym M-ka postawiła
swoje pierwsze kroki
śpiewie ptaków
ciszy i spokoju
soczyście zielonych wiosnach i latach zbożem
pachnących
imprezach z przyjaciółmi
wieszaniu prania na dworze i zapachu wiatru, który skrył się w splotach nici
spacerach przez pola
jaskółkach, jak nutach rozsiadłych na
pięciolinii kabli wysokiego napięcia
kawie pitej porankiem na progu domu w samej
piżamie
wycieczkach rowerowych po okolicy
piwie pitym wieczorem na murku ruin w erze przed
dzieckiem
drogi kilkunastu zakrętów, którą mknęło się tak
cudnie
koniach z wioski obok
zapachu i trzeszczenia drewna palonego w piecu
ogródku tuż za drzwiami
polach rzepaku
oddaleniu od miejskich spraw
złotych myślach i złotych radach Pana Z.
Nie zatęsknię za życiem, jakie tam wiodłam.
Będę tęsknić za obrazami i nastrojami, w jakie mnie
wciągały.
Pustoszeją półki, znikają obrazy i zdjęcia ze ścian. Raz po raz, chwila po chwili. Coraz mniej kartonów leży na podłodze. I nagle nie ma już nic. Jakby nic się nigdy nie zdarzyło.
Tylko esy floresy pozostawione przez M-kę na ścianie i namalowane przeze mnie motyle nad jej łóżkiem mówią, że było tutaj jakieś życie. Całkiem znośnie i dobre życie.
Po raz ostatni dotykam ścian. Szklą mi się oczy, a przecież od tak dawna marzyłam tylko o tym, by już tutaj nie być. Po raz ostatni gaszę światło, zamykam drzwi, przechodzę przez ogródek, zamykam furtkę od niebieskiego płotu, żegnam się z sąsiadami.
Wsiadamy do samochodu. Po raz ostatni jedziemy brukowaną drogą schowaną w polu kukurydzy. Mijamy przydrożny krzyż i tablicę osady szumnie wsią nazwaną.
I właśnie wtedy wykonujemy dziki taniec radości, krzycząc jak szaleni.
Zaczynamy od nowa, bez obciążeń tamtego miesjca. W głowie wyliczam cały spis rzeczy, za którymi tęsknić nie będę, których nie będzie mi brakować, które mogę wymazać z pamięci i z codzienności.
Bo nie zatęsknię za:
niemożliwym do usunięcia zapachem wilgoci
przeciekającym dachem w miesiącach sierpień i listopad - niezależnie od tego ile się go łatało i naprawiało
sezonem grzewczym, rozpalaniem w piecu po powrocie z pracy i pierwszej czynności w dniu wolnym
kończącą się butlą z gazem - zawsze w najmniej spodziewanym momencie
temperaturą w domu, po całym zimowym w dniu w pracy (10 stopni)
temperaturą w domu w lecie (30 stopni)
sąsiadem za ścianą, który od ponad dekady nie ogrzewa swojej części domu przez co ulega on biodegradacji zarażając ściany sąsiadów
wiecznie powracającym grzybem
prowizorką mówiącą akuku! z każdego pomieszczenia i śmiejącą się złośliwie z każdej półki
śmieciami wywożonymi raz w miesiącu
spaloną przeze mnie podlogą
krzywymi ścianami
tapetą w łazience
zbyt małą wanną
wiecznie psującą się spłuczką
kasetonami
reglamentowanym Internetem
brakiem zasięgu
szerszeniami
jakąś tragiczną meblościanką
przekleństwami sąsiadów
pękającymi rurami
zaparowanymi oknami
szronem na ścianach
szambem pod oknem
bardzo wczesnym wstawaniem
odśnieżaniem
błotem na drodze
spóźniającymi się lub nieprzyjeżdżającymi wcale PKSami
brakiem sklepu
rabatkami
złotymi radami i myślami Pana Z.
przerwach w dostawach prądu, zawsze wtedy, gdy jest rozpalone w piecu, który trzeba gasić i cały dom pokrywa się popiołem
wyłączaniem prądu "przez przypadek" i włączanie go po paru dniach
tym, że wszędzie nie po drodze i za daleko
depresją, w jaką wpędziło mnie to miejsce, pewnego roku
zbyt smutną jesienią i za długą zimą
poczuciem bezsilności, gdy każda próba udoskonalenia czegoś kończyła się fiaskiem
tym, że się przyzwyczaiłam do bylejakości i poziomu minimum
tym, że nigdy po dłuższej nieobecności nie mogłam wyczuć naszego zapachu w tym domu
I wiem, że mogłabym wymieniać jeszcze długo, ale przecież już nie muszę.
Bo w końcu przestaje mnie to dotyczyć.
Zaraz po tym, jak się wypakowałam po powrocie z lepianki, doszło do mnie, że muszę zacząć się znów pakować.
Że za dwa lata będę się przeprowadzać do własnego mieszkania to wiedziałam.
Wiedziałam też, że w bardzo bliskiej przyszłości będę się przeprowadzać do mieszkania przejściowego.
Chciałam wszystko odpowiednio i dokładnie zaplanować, przeprowadzić się z sensem i porządnie.
Planować oczywiście sobie mogłam. Mogłam także wszem i wobec zainteresowanych informować, dlaczego zależy mi, aby przeprowadzić się w taki a nie inny sposób i w takim a nie innym czasie.
Życie i ludzie również mają swoje plany, które w swoich planach uwzględniałam, ale nie jest to transakcja wiązana, gdyż one moich planów nie bardzo uwzględniać chciały.
Było kilka nieprzespanych nocny, chmurnych dni, wiecznego stresu. Zupełnie niepotrzebnie, gdyż od miesiąca było wiadomo, że przeprowadzić się do mieszkania przejściowego możemy, tylko nie wiadomo kiedy. Oczywiście wiedzieli o tym wszyscy, tylko nie my. Bo to takie niby oczywiste było...
I tak będąc na wakacjach dowiedzieliśmy się, że wszystko na nas czeka.
A my w czarnej dupie.
Ponieważ nadarzyła się okazja, by wydostać się z osady szumnie wsią nazwaną, szwagierka - której domem przez 5 lat się opiekowaliśmy - postanowiła dom sprzedać. Trochę się zmartwiłam, bo wiem, co to za dom, jak się w nim mieszka i byłam przekonana, że nikt tego kupić nie będzie chciał, a jeśli ktoś go kupi, to będę współczuć z całego serca. Ze zdziwieniem odbieraliśmy kolejne telefony z informacją, że są chętni. Ba, zdecydowani.
I tak: nasz listonosz - który stwierdził, że nie musi mieszkania oglądać, bo przecież listy nosi, to wie, jak wygląda; pan z remontem w oczach - który poprzestawiał już w głowie wszystkie możliwe ściany; wróżka - która wyczuwa w naszym domu dobrą energię (ja tam tylko wilgoć wyczuwam, ale niech będzie); pan na skuterze - faworyt M-ki, gdyż dał jej do potrzymania kask, licytują się. Ja mam ochotę chwycić każdego za ramiona i potrząść mocno z pytaniem: czyście powariowali?
Ale skoro chętni są, to trzeba się najszybciej wyprowadzić. Okazało się to w środę. Grzecznie wróciłam po urlopie w czwartek do pracy i od razu dostałam wolne na piątek: dziewczyno, wyprowadzaj się stamtąd jak najszybciej! Zresztą, do mnie jeszcze nie dochodzi w pełni to, co się dzieje, ale widzę, że moi bliscy i trochę dalsi, cieszą się z tej przeprowadzki bardziej ode mnie. A ja się cieszę bardzo, bardzo :)
Muszę powiedzieć, że całą przeprowadzkę zaplanowałam sobie naprawdę rewelacyjnie i sensownie i bardzo żałuję, że moich teoretycznych planów nie mogę zastosować w praktyce, bo muszę się przeprowadzić do niedzieli.
Tej niedzieli.
Tej jutro.
To znaczy, chcemy się przeprowadzić do niedzieli, czyli wywieźć wszystko to, co będzie nam potrzebne.
Idealiści.
I wariaci.
Bo, gdyby jeszcze całe to pakowanie polegało na podzieleniu rzeczy na te: do zabrania i na te: na pewno nie do zabrania, to byłoby w porządku. Nawet jeśli chcieć troszkę utrudnić pakowanie (ale tym samym ułatwić rozpakowywanie) i grupę do zabrania podzielić na podgrupy, np. kuchnia, łazienka, książki. Bułka z masłem.
Ale każdą podgrupę należało podzielić na jeszcze mniejsze zespoły i podzespoły. Bo to, co nie przyda nam się teraz, będzie potrzebne za dwa lata na własnym mieszkaniu. I tak: podgrupa kuchnia podzielona jest na dwa zespoły: kuchnia - adres przejściowy, kuchnia - adres docelowy (czyli do przechowania u rodziców w piwnicy).Oprócz całego zespołu kartonów mieszczących się w moim schemacie pakowania są jeszcze dodatkowe kartony. Np. karton dla W. albo dla rodziców, kartony z rzeczami do przekazania ludziom, instytucjom. I tak dalej, i tak dalej. Cały system podzespołów. Plus oczywiście wory na śmieci, gdzie ląduje wszystko to, co nie nadaje się do użytku - pytanie, po cholerę ja to w takim razie trzymałam?
Zaopatrzyliśmy się w kilkadziesiąt kartonów, metry taśmy klejącej, markery i zaczęliśmy się pakować.
Początek obiecujący: w niecałą godzinę spakowaliśmy 20 kartonów.
Książek. Samych książek.
Później zaczęłam odkrywać różne przedmioty i zastanawiać się skąd ja to mam i co miałam w głowie przynosząc to do domu?
Czy życie rzeczy polega też na tym, że one między sobą się rozmnażają, tajemniczo przechodzą z jednego gospodarstwa domowego do drugiego?
No bo jak inaczej wyjaśnić to, że ma się 10 scyzoryków w domu, 3 nieużywane krajalnice do jajek i encyklopedię pszczelarstwa?
Po trzech godzinach myślałam, że zwariuję, zacznę chodzić po ścianach i wszystko puszczę z dymem.
Potem pomyślałam, że przeprowadzka to cudowny wynalazek: można się pozbyć tylu niepotrzebych rzeczy!
Teraz przychodzi mi to bardzo łatwo. Podczas generalnych porządków zawsze było mi żal pozbywać się tych scyzoryków.
Czuję się uleczona z manii zbieractwa i gromadzenia.
Zadziwiające jest to, że człowiek jest przekonany, że tak naprawdę nie ma nic. Nic oprócz gratów, robi selekcję, a potem bach! Kilkanaście kartonów rzeczy niezbędnych.
Potem nadszedł czas na ubrania. Wiem, że ubrań mam dużo. Ale nie sądziłam, że aż tyle! Byłam bezlitosna. I jestem z siebie dumna: worków z ubraniami przeznaczonymi do oddania jest więcej niż tych przeznaczonych do zabrania.
W związku z tym, gdzieś tak za dwa tygodnie, kiedy się zdążę wypakować, wpadnę w histerię, że nie mam się w co ubrać.
Rośnie sterta kartonów, rośnie zmęczenie. Gdyby nie fakt, że bardzo cieszę się na tę przeprowadzkę, pewnie waliłabym już głową w ścianę. A raczej w kartony. Końca nie widać.
Nie chciałam się pakować na ostatnią chwilę, no to się pakuję. Choć myślę też, że gdybym przeprowadzkę miała rozciągniętą na dwa tygodnie załóżmy, to miałabym dość drugiego dnia a i tak bym się nie wyrobiła. A tak, niesieni pozytywną energią zmiany, mimo zmęczenia, szybko i sprawnie pakujemy pięć lat naszego życia do kartonów.
Czasem potrzebne i dobre są szybkie cięcia.
Koniec przerwy. Wracam do kartonów, worków i logistyki.
Ze śpiewem na ustach.
Nieważne, jak bardzo jest poplątane, bądź nie, moje codzienne życie.
Nieważne, czy jesteśmy tu w trzy, czy w osiem osób.
Nieważne są daty w kalendarzu i wskazówki na tarczy zegara.
Nieważne, czy z nieba leje się deszcz, czy też skwar.
Lepianka jest takim miejscem, w którym się zawsze wypoczywa. Granice czasu i świata wyznacza ściana lasu. Dni są tutaj długie i wypełnione po brzegi, jak pięciolitrowy słój z ogórkami.
Chodzę spać późno, budzę się parokrotnie w nocy i nad ranem (zawsze o tej porze, o której powinnam wstawać do pracy, co nigdy się nie udaje, gdy rzeczywiście jest potrzebne) a mimo to jestem wypoczęta.
Wypoczęta i najedzona.
Jem często, dużo i pysznie.
I czuję się tutaj wyjątkowo dobrze.
Może to przez parę żurawi przelatujących każdego dnia nad domem?
Może przez zapach jeszcze ciepłego mleka prosto od krowy?
Może to przez szemrzący odgłos maszyny Łucznik, który zawsze kojarzyć będzie mi się z dzieciństwem?
Może przez smak jajecznicy z kurkami zerwanymi w lesie?
Może przez wszystko razem i z osobna.
Otaczają mnie smaki, zapachy i dźwięki zwyczajnego życia.
Wyremontowana lepianka ma klimat już nie ten.
Lubiłam te pęknięcia w glinianych ścianach i zawieszone na nich barwione wizerunki świętych.
Ale, mimo to, i tak jest idealnie.
Po pół godzinie od przyjazdu organizuję zabawę dla dzieci w wieku od trzech do pięćdziesięciu lat. I myślę, zupełnie poważnie, że może jednak powinnam realizować tą drugą zawodową ścieżkę, którą odwiesiłam pewnego dnia na kołek. W głowie Kazik mi śpiewa: (...) zgódźmy się, że z tylu różnych dróg przez życie, każdy ma prawo wybrać źle, zgadzam się i nie przejmuję się tym więcej. Myślę też sobie, że całkiem fajną sprawą jest prowadzenie pamiętników z podróży. Ale jakoś nie miałam na to czasu.
W nocnej koszuli wybiegam nad ranem przed lepiankę, by zbadać temperaturę powietrza, zaklinając by dziad z barometrowego domku wyszedł przed próg. Lepię pierogi, smażę placki z jagodami, robię sok z zerwanych przed momentem porzeczek, przelewam do słoików i zaczyna bawić mnie ta cała sytuacja. Jakbym nie była na urlopie, tylko brała udział w warsztatach kulinarnych.
To, co zjem, spalam na przejażdżkach rowerem po wilgotnym lesie, grze w piłkę i wieczornym truchcie. Dużo czytam i gram w planszówki (nic nie uświadamia mi tak dobitnie braków w ekonomicznym myśleniu - nawet zarządzanie własnym kontem - jak gra w Eurobusiness). Lokalne radio puszcza kawałki, które kiedyś były popularne i się je lubiło, a nie słyszało od wieków. Ergo, całe dnie spędzam ze śpiewem na ustach. Orientuję się, że w refrenie Dirty Diana Michael Jacskon nie śpiewa, tak jak zawsze myślałam, ani nia niek niek nią tylko dirty Diana właśnie.
Wieczorami leżę na szerokiej huśtawce i patrzę w gwiazdy. Teraz już nie jest dla mnie ważne, jakie to konstelacje. Wypowiadam życzenia, nie tylko dla siebie, wysyłam dobre myśli, nawet do tych niespadających.
Brzemienna kotka ładuje się na mój brzuch i czyni mnie powierniczką swojego mruczanda.
Chodzę boso po trawie skąpanej w nocnej rosie, a wiatr brzmi w liściach brzóz, jak górski potok. Przelatuje nietoperz. Coś pohukuje daleko w polu.
Coś, co w czasach dzieciństwa wydawało mi się czystym absurdem, czymś zupełnie nie do pojęcia, bardzo dogłębnie zrozumiałam jakieś dwa lata temu.
Jako dziecko zupełnie nie rozumiałam niezbyt dobrej energii krążącej nad głowami moich rodziców na dzień przed wyjazdem na urlop. Bo, co jest zupełnie zrozumiałe, kiedy jedzie się na wyczekane, upragnione wakacje, to powinno się dziko cieszyć i tryskać pozytywną energią a nie zabijać wzrokiem, ciskać przedmiotami do torby i mówić, że już ma się tego urlopu po dziurki w nosie, prawda?
Swoim - w moim mniemaniu - wielkim odkryciem, podzieliłam się raz z rodzicami, mówiąc, że powinni wyluzować i się nie denerwować, bo właśnie czekają nas dwa cudowne tygodnie razem.
Nigdy więcej tą refleksją się już z nimi nie podzieliłam, a wyraz ich twarzy i wszystko to, co zapewne kotłowało się wewnątrz nich, poczułam na własnej skórze, próbując po raz pierwszy spakować do samochodu: całą rodzinę, tonę bagażu oraz bardzo niezadowolonego kota i bardzo dużego psa. Zachowanie przy tym wszystkim wakacyjnego, radosnego nastroju jest zupełnie niemożliwe.
Zaczęło się od tego, że Kubik spojrzał na mnie, jak na nieuleczalnie chore stworzenie, gdy dzień przed wyjazdem zaczęłam gruntownie sprzątać. No ale po co ty sprzątasz? Przecież nas i tak nie będzie. Tłumaczenie, że o wiele przyjemniej wraca się po urlopie do wysprzątanego domu, niż wtedy, gdy ma się świadomość, że oprócz wypakowania i puszczenia miliona razy pralki, ma się jeszcze do posprzątania chałupę, musiałam wygłosić w jakimś obcym języku, być może suahili, bo Kubik patrzył na mnie, jak na jeszcze bardziej nieuleczalnie chore stworzenie. Na drugi dzień było tylko gorzej: to, co zostało posprzątane wyglądało, jakby się zderzyło z górą lodową. To, co zostało spakowane, należało wypakować, bo przecież ten miś, co był na samym dnie torby, musi koniecznie siedzieć w samochodzie. Kilkadziesiąt razy byłam odrywana od swojej torby przeraźliwym pytaniem: K, a wiesz, gdzie jest mój.... więc w efekcie pakowałam siebie na wpół świadomie. Potem trzeba było jeszcze poczekać, aby wyładować wszystko z bagażnika, no bo się nie mieszczą bagaże (oczywiście 3/4 rzeczy, to rzeczy M-ki) bo wielkość bagażu Z A W S Z E jest odwrotnie proporcjonalna do wzrostu posiadacza owego bagażu. W między czasie parę razy trzeba było przebrać dziecko, znaleźć kota, który za nic miał czas i miejsce zbiórki, tylko szlajał się po wsi, przekonać psa, że jego miejsce nie jest za kierownicą i odpowiadać na tysiące dziwnych pytań sąsiada, któremu coś się właśnie przypomniało. Wyjeżdżaliśmy bardzo podirytowani, w zupełnie niewakacyjnym nastroju, wymęczeni, z bałaganem w oczach i mocno spóźnieni, by po przejechaniu 3 km zorientować się, że transporter na kota, wraz z kotem, został w przedpokoju, wrócić w oka mgnieniu, znów wyruszyć w trasę, w końcu dojechać w (o dziwo) iście wakacyjnym nastroju. I właśnie wtedy zorientowałam się, że całą podróż przebyłam w kapciach. A potem okazało się, że jak zwykle czegoś zapomniałam zabrać. Mogę zrobić kilka list, co należy spakować, a potem (i powtarza się to od lat) ląduję na wakacjach bez: ręcznika lub piżamy lub szczoteczki do zębów (zamiast lub można wstawić i), co zawsze kończy się szukaniem szczoteczki do zębów lub (i) ręcznika w miejscowych sklepach.
Rok temu było podobnie, ale tym razem Kubik zrozumiał moją logikę dotyczącą sprzątania, M-ka chciała więcej misiów i wywalała z torby wszystko, co do niej włożyłam, psa nie było a ja na miejsce dojechałam z włosami zwiniętymi w starą pończochę.
Bogata o te doświadczenia, zbliżającym się wyjazdem na urlop, zaczęłam stresować się kilka dni wcześniej. Wspięłam się na wyżyny swojej kreatywności i logistyki, by sam wyjazd był jak najmniej dokuczliwy. Wszystko miałam idealnie zaplanowane, aż moja mama zaproponowała, że wezmą do siebie na weekend M-kę. Wprost oszalałam ze szczęścia. Znaczyło to bowiem, że będę mogła w spokoju posprzątać i spakować się, jak odpowiedzialna i dorosła kobieta. A potem Kubik oświecił mnie, że idzie do pracy więc będę miała wolną sobotę, sam na sam, pierwszy raz od ponad trzech lat.
Zaniemówiłam z rokoszy!
Oznaczało to, że będę mogła się wyspać.Spać do oporu. Nawet do południa. Wstałam przed ósmą. Miało to te swoje dobre strony, że szybko mogłam uwinąć się z praniem, sprzątaniem i pakowaniem. Okazało się, że zbytnio sprzątać nie muszę, tylko ogarnąć, ale jak zaczęłam ogarniać, to pomyślałam, że po co mam się rozdrabniać i zaczęłam czyścić, szorować... Trochę mi zeszło ale wciąż miałam bardzo dużo czasu na spokojne, metodyczne spakowanie siebie i M-ki. W związku z tym pomyślałam, że zajmę się innymi bardzo istotnymi sprawami: skończyłam czytać książkę, oglądnęłam osiem odcinków zaległego serialu, pokręciłam się, otworzyłam piwo. I właśnie wtedy przypomniałam sobie o jednej z podstawowych zasad pakowania: najpierw spakuj swoje dziecko, potem pij alkohol. Pomyślałam też, że ta zasada ma zastosowanie, kiedy w domu panuje chaos, a u mnie jest spokój więc ograniczyłam się do spakowania wszystkich niezbędnych dokumentów, legitymacji, ubezpieczeń, książeczek zdrowia oraz podręcznej apteczki, bez której ani rusz. A potem otworzyłam drugie piwo, trzecie, oglądnęłam film.
W związku z tym, że miałam całą sobotę na spokojne pakowanie, o godzinie 20 zorientowałam się, że poza dokumentacją przydatną z kontaktem z NFZ nie spakowałam nic. Co gorsza: nie zrobiłam listy, co mam spakować. Pakowałam się więc w pośpiechu, tak jak zwykle, a na drugi dzień przyjechaliśmy po M-kę spóźnieni (bo zapomniałam, że pół-służbowo miałam jeszcze wybrać się na jedną wystawę). Ale mimo to miałam jakiś taki wakacyjny nastrój.
W tym sezonie przez trzy pierwsze dni byłam z siebie dumna. Wszystko bowiem wskazywało na to, że niczego nie zapomniałam. Ani szczoteczki ani piżamy. Ręcznika nie brałam celowo, bo były w lepiance. Pomyślałam, że opanowałam kolejny etap w stawaniu się dorosłym człowiekiem.
Trzeciego dnia okazało się, że nie wzięłam dla siebie... skarpetek.
Umiejętność pakowania się na wakacje i zachowanie urlopowego nastroju będę chyba doskonalić całe życie.
Uwielbiam miasto latem.
A im bardziej jest upalnie, tym mocniej uwielbiam.
Najbardziej działają na mnie drobiazgi.
Opryskujące mnie lekko krople wody z fontanny przy nieczynnym dworcu, którą mijam w drodze na parking.
Zieleń spływająca z każdego rogu ulicy.
Kolory letnich sukienek przemykających na pasach dla pieszych.
Wschód słońca wspinający się po ścianach budynków.
Rozgrzane mury przy chodniku, chłód i zapach klatek schodowych w starych kamienicach, wypacających z siebie wczorajsze słońce.
Tyle przestrzeni na ulicach.
Przestaję przemykać z jednego miejsca w drugie, tylko przystaję i zadzieram głowę do góry.
Niby znam je na pamięć, a wciąż odkrywam ciekawe gzymsy, balkony z urokliwymi balustradami, architektoniczne detale.
I coraz więcej dostrzegam w tym mieście topoli.
Topole też uwielbiam.
Czy wystrzeliły w oka mgnieniu, jak fasola z magicznych ziaren, czy były cały czas rozsypane po mieście, a ja zaprzątnięta czymś innym, ich nie dostrzegałam ?
Topole budzą we mnie melancholię i wewnętrzne drżenie.
I uwielbiam, jak miasto latem odmienia się pod wieczór.
Jak tętni i drga swą wesołością i beztroską.
W związku z tym, że uwielbiam lato w mieście, w niedzielę jadę na wakacje do lepianki ukrytej w samym środku lasu.
W związku z tym, że jadę na wakacje, słyszę, że istnieje dość duże prawdopodobieństwo, że pojawią się rzeczy, przy których szefostwo beze mnie sobie nie poradzi (naprawdę nie wiem, co mogloby to być) i czy mógłby w razie czego do mnie dzwonić.
W związku z tym, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że tak właśnie będzie, bardzo cieszę się, że jadę do lasu, w którym zasięgu brak.
Wieczorem pod moim domem powietrze pachnie śliwkami i świeżo skoszonym zbożem.
Lato rozgościło się na dobre.
Smakuje każdym warzywem i owocem, pachnie i dźwięczy.
Tak, jak powinno.
Dzieci tradycyjnie zjechały na wieś, do babć na wakacje. Wesoły gwar.
M-ka tez pojedzie do babci na wakacje. Do miasta.
Przekręcam kluczyk w stacyjce i mknę drogą kilkunastu zakrętów. Wiatr tańczy z moimi włosami do wyśpiewywanych przeze mnie głośno piosenek. Uwielbiam to. Za każdym razem bawię się tymi chwilami, po prostu jadę, wyciągam dłoń przez okno i odpoczywam.
Tiul mgły zawieszony nad ziemią jak wstęga wyznaczająca linię mety.
Księżyc, jak ogromna morela tuż na wyciągnięcie ręki.
Jak byłam mała, to marzyłam o tym, by nadgryźć księżyc. Chciałam sprawdzić, czy ma taki smak, jak sobie wyobrażałam.
Uśmiecham się pod nosem - niektóre rzeczy się nie zmieniają - nadal chcę.
Szemrzą kombajny - mechaniczne chrabąszcze.
Mogłabym tak jechać i nie zatrzymywać się wcale.
Wiem, że tego będzie mi brakować, tej jazdy drogą kilkunastu zakrętów i tych wiejskich, sierpniowych wieczorów.
Pociemniało niebo, parkuję przed domem.
Wdycham moje ostatnie tu lato.