wtorek, 25 września 2012

dilemma

To niesamowite być dla kogoś inspiracją.
I też miłe jest, gdy ktoś identyfikuje się z twoim pomysłem.
Przestaje być miło, gdy wrasta w ten pomysł tak bardzo, że zaczyna nim żyć, przedstawiać jako swój, a co gorsza wierzyć, że naprawdę jest jego autorem. 

Nie mam już ośmiu lat, aby cieszyć się tym, że pani w klasie pochwaliła mnie za dobrze wykonane zadanie. Mam za to silne przeświadczenie, że nic się nie zmienia i się nie zmieni. 
Zamykam się na klucz, bo szkoda moich pleców, by były dla kogoś trampoliną. 
Ale to jeden koniec kija. 

Przysiadam w drodze do domu pod romańskim kościołem. Przysiadam, bo tam zawsze wszystko wydawało się być proste, mimo iż nie było. Tam się rozjaśniało i wygładzało.
Obmyślam strategię.
Z jednej strony mogę na złość mamie odmrozić sobie uszy. Z drugiej powiedzieć sobie, że cel uświęca środki.
Tym środkiem będę ja sama.

Drugi koniec kija pachnie marchewką. Polecenie służbowe, które zawsze chciałam otrzymać. Ale nie na tym stanowisku. Polecenie wybiegające w siną dal za moimi godzinami pracy i zakresem obowiązków. Polecenie, którego wykonanie może dać mi wiele, ale nie zmieni mojej sytuacji, jako pracownika. Jeśli odmówię, stracę możliwość sprawdzenia, czy rzeczywiście jest to coś, czym mogłabym zajmować się gdzieś indziej. Jeśli się zgodzę, to po raz kolejny pokażę, że można mnie wykorzystać i zrzucić na moją głowę wszystko. 
Sytuacja o tyle dobra, że godząc się nie tracę nic. Jeśli się uda to dobrze, jeśli się nie uda, nikt nie będzie mógł mieć do mnie pretensji - bo to nie moja działka.

Przysiadam przed romańskim kościołem. Na kolanach zielona teczka - publikacje, które obiecałam sobie samej przeczytać, by wiedzieć i rozumieć więcej. Bo nagle, siedząc nad rzeką na literę O, widzę trzecią drogę, bez odmrażania uszu i bez strat we własnych środkach. Ale tym razem drogowskaz nie może wyjść, po raz kolejny, ode mnie. Wiem, że muszę być jak Tommy Lee Jones w Ściganym ale obawiam się, że w decydującym starciu będę Don Kichotem. 
Niezależnie od tego, który koniec kija przypadnie mi w udziale, którą ścieżką w rezultacie będę szła, pewne jest tylko to, że w między czasie utoruję sobie drogę do wyjścia ewakuacyjnego.

Kartkuję Dąbrowskiego: Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi za wasz lęk przed absurdem istnienia i delikatność niemówienia innym tego, co w nich widzicie, za niezdarność w rzeczach zwykłych i umiejętność obcowania z niezwykłością, za realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego, za nieprzystosowanie do tego, co jest a przystosowanie do tego, co być powinno.

Tak. Czuję się pozdrowiona.

niedziela, 23 września 2012

man of simple pleasures

Mam dużo czasu i rozpieszczam się drobiazgami, na które nie było miejsca w poprzednim etapie.Rozpieszczam się pijąc gorącą czekoladę, chodząc boso po ciepłej podłodze. Długą kąpielą z pianą.W rozciągniętym, ukochanym dresie słowem czytanym, pisanym.
Czasem siadam na parapecie i przyglądam się kamienicom, a moje myśli biegną kilkaset lat wstecz. Wymyślam sobie historie o ludziach i tej ulicy, wymyślam sobie zapachy i szum codzienności.
W kamienicy naprzeciwko na trzech ostatnich piętrach nie ma firanek. U mnie w zasadzie też nie. Chcąc nie chcąc obserwujemy się nawzajem. Lubię ich, tych studentów, co całą paczką siedzą wieczorem przed telewizorem, tych drugich z laptopami na kolanach i tą chustomamę na ostatnim piętrze. Są częścią mojego widoku z okna. Tak, jak w dzieciństwie, wciąż lubię widzieć wycinek czyjegoś życia ograniczony okienną ramą i snuć opowieści o tym życiu, nadawać cechy charakteru, zastanawiać się: kto przyniósł te kwiaty stojące na parapecie?  
Ale najbardziej lubię ten moment, gdy zachodzące słońce odbija się w pomarańczowych dachówkach. To jak zróżnicowana faktura murów rozprasza światło, codziennie tworząc inną grę cieni. Ergo siedzę i patrzę.
  
Jeszcze nie mam tu swojego miejsca, swojej chwili, swojego rytmu. Ale i na to przyjdzie odpowiedni moment.
Nadmiar czasu rozlewa mi się pod stopami. Nie przypuszczałam, że tak może być.

Rozpieszczam się prostymi, zwykłymi przyjemnościami, ale nie tylko dlatego, że mam na to czas.
Ja zwyczajnie jestem zachłanna na to co wokół mnie. Na dźwięki, obrazy, na architekturę. Jestem ciekawa tego życia co wkoło, tego psa, który czeka pod sklepem, tych detali architektonicznych nad moim oknem. Ludzi, ich myśli i zdarzeń. Tych mozaik, które układam co wieczór, z tego wszystkiego, o co otarłam się przez cały dzień. Ten mój głód obudził się na nowo, z zaostrzonym apetytem, by smakiem oblizać się na klawiaturze. 
Mam poczucie bezpieczeństwa, którego brakowało mi przez ostatnie kilka lat. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęło wszystko to, co wybijało z rytmu, silnie wiązało skrzydła i zaciemniało obraz. Jestem wolna od kilku zmartwień i mogę oddychać całą sobą.
I właśnie dlatego mogę się delektować, rozpieszczać i cieszyć z takich drobnostek, jak ciepła czekolada w ładnym kubku, jak powroty do domu, na piechotę przez wyspy i mosty, jak bieganie na bosaka, wieczorny uśmiech sąsiadki do swojego dziecka i zapach malin w kąpieli. Co więcej chce mi się tej czekolady i tej długiej kąpieli.  I co najważniejsze: chce mi się z tego wszystkiego czerpać przyjemność.
A gdy już się tym wszystkim nacieszę, gdy się rozpieszczę do granic przyzwoitości, to wtedy spokojna wejdę wyżej na kolejny szczebel swojej, lekko zakurzonej, drabinki .

czwartek, 20 września 2012

crazy

W altanie obrośniętej jesiennym kwiatem pijemy mocna kawę i jemy jagodowe ciasto z brzoskwinią zatopioną w fioletowej galaretce. 
Pachnie las kusząc długim spacerem, suszą się grzyby na drewnianej ławce, kota łasi się do nóg a uśmiechnięta, dopiero co poznana trzylatka chwyta mnie za rękę: Pohuśtaj mnie ciociu.

Uśmiecham się na wspomnienie drogi, gdy spała koło mnie, a ja intuicyjnie chciałam ją głaskać po włosach i w ostatniej chwili uświadamiałam sobie, że to przecież nie moje dziecko. 

Kury próbują nas przekrzyczeć, a gospodarzom zdaje się zupełnie nie przeszkadzać moja obecność, niezapowiedziana, w przelocie. 
Taki nasz postój w odrealnieniu w drodze na kolejne służbowe spotkanie w mieście z największym pomnikiem. Aż żal się odrywać. 
Ale przecież praca tam to sama przyjemność.
Lubię patrzeć, jak zmienia się grupa. Jak rodzą się nowe emocje, jak zaczyna wierzyć, jak zaczyna jej zależeć. 
Czasem łapię się na tym, że testujemy coś, co niedługo będzie obligatoryjne dla wszystkich samorządów i że ja mam w tym jakiś udział. Ale nie to jest najważniejsze, najczęściej nawet o tym nie pamiętam. Zatracam się w procesie. Czasem męczą mnie te podróże, kilkugodzinne narady, stosy sprawozdań i dopinanie budżetów, powroty w środku nocy do domu, walka między ideą a rzeczywistością i nierówność, która dotyka mnie bardzo bezpośrednio.

Późną nocą zapalam światło w śpiącym domu, napuszczam wodę do wanny i leżąc w niej zastanawiam się, dlaczego, mimo wszystko, tak dobrze się w tym czuję?
Odpowiedź przychodzi bardzo szybko: bo to nie jest praca dla normalnych ludzi. 
    

wtorek, 18 września 2012

psalm stojących w kolejce

Wśród kolorowych kartek papieru i pasków bibuły, miedzy drzewami, przy samej ziemi na piankowych puzzlach radosny gwar dzieci i ich rodziców. Z rąk do rąk podają sobie kredki, kawałki tektury, liście. Budują z kartonów domki dla krasnoludków, kasztanom nadają zoomorficzne kształty, przypinają gumki do krasnoludkowych czapek. Bawią się świetnie. Siedzą razem ale tak naprawdę każdy sobie: walka o konkretny kolor brystolu, kredkę, kolorowankę. Bardzo dyskretna ale jednak na śmierć i życie, bo radość dziecka przecież najważniejsza. Własnego dziecka rzecz jasna. Dzieci roześmiane, rodzice wyluzowani. 
Tuż obok nich stoją i obserwują mocno trzymając się za ręce M-ka i Katie.

M-ka: Mamo, chcę czerwoną czapkę krasnala.
Katie: Dobrze kochanie. Idziemy zrobić ci czapkę.
Głęboki wdech. Jestem dorosła, jestem matką. Dam radę.  
Siadamy w radosnym kręgu.
Katie: M-ko, weź proszę tą czerwoną kartkę.
M-ka: Nie mamo, ja poczekam.
Katie: Ale nie musisz czekać, możesz sobie wziąć taką kartkę, która ci się najbardziej podoba. 
M-ka: Poczekam mamo. 

Biorę czerwoną kartkę do rąk i formuję z niej czapkę krasnoludka burząc się w myślach na postawę mojego dziecka. Na to jej poczekam. Przypominam sobie, jak na placu zabaw ustępuje miejsca innym dzieciom chcącym wdrapać się na zjeżdżalnie, mimo iż to jej kolej. 
Kartka papieru nabrała kształt czapki. Czekam. Grzecznie czekam w kolejce, której nie ma, na swoją kolej wzięcia taśmy klejącej i trzy razy spóźniam się o sekundę. 
M-ka: Poczekamy mamo. 
Nie, nie poczekamy. Krasnoludkowy pomocnik macha czerwoną czapką nad głowami:
- Czy ktoś chce czerwoną czapkę?
Nie czekam. Jestem lwicą. Bardzo dyskretną. Moje dziecko ma czapkę krasnoludka. 
Place zabaw i festiwale dla dzieci to dżungla.

Obie z ulgą i z czapką odchodzimy od plastycznego kręgu. M-ka biega po parku i odwiedza ustawione w nim kartonowe domki krasnoludków. Czasem przeczołga się przez kolorowy tunel. Robię zdjęcia. 
Myślę nad słowami Lewkonii: jaka mać, taka nać.
Bo jesteśmy rodziną kotów. Wychodzimy do ludzi wtedy, kiedy mamy na to ochotę i na naszych warunkach. Dobrze nam w swoim towarzystwie.
W zasadzie, to nawet dość zabawne. A. mówiła mi, że jestem otwarta na innych, że ludzie do mnie lgną, otwierają się przede mną. Ale o mnie samej mało kto co wie. Tylko tyle na ile sama pozwolę, a i tak ma się wrażenie, że zna się mnie na wylot. Jestem tak antyspołeczna, że organizuję imprezy, o których wspomina się latami, rozkręcam atmosferę i nadaję jej rytm. Dusza towarzystwa. Nie wynika to z mojego charakteru, ale z potrzeby, by inni czuli się dobrze. Ale jestem też dzika i cicha. Typ obserwatora, nie wybijam się przed szereg i nie jestem liderem, jeśli nie muszę. 

M-ka swoje imię poniekąd zawdzięcza kochance Kafki. Poniekąd, bo imię było już wybrane, a potem był artykuł. Gdy go przeczytałam, to wiedziałam: takich cech szukam u kobiety. Imię wybraliśmy dobrze. Bo ze wszystkich rzeczy, których M-ka miała po mnie nie dziedziczyć były nos, naiwność, a przede wszystkim wycofanie i skłonność do stania w kącie. 
M-ka miała mieć wrażliwość, jasne spojrzenie na świat, inteligencję, poczucie humoru, mocny charakter, pewność siebie. I na co dzień wszystko to ma. W zderzeniu ze światem zewnętrznym chowa się do swojego kokonu. Kokon wyniosła z domu.

Bo jaka mać taka nać więc w nieistniejących kolejkach będziemy stać.  
Ale choć wiem, że czasem ten mój bagaż będzie jej ciążył, to cieszę się, że M-ka jest taką M-ką, jaką jest.

piątek, 14 września 2012

here comes the sun

W wąską brukowaną ulicę między wysokimi kamienicami powoli wlewa się pomarańczowe światło poranka. 
Z każdą chwilą miasto nabiera kolorów. Przebiera się z nocnych koszul w sukienki w odcieniach żółci i czerwieni, ale na stopach wciąż jeszcze ma puchate kapcie podszyte mgłą.
Leniwa pobudka.
Za chwilę stanie się dzień.
Słońce wypełnia szczelnie boczne i wsteczne lusterko. Ulice, jak z kolorowych zdjęć w początkach lat dziewięćdziesiątych. Tylko kilka kałuż mimochodem przypomina o wczorajszej szarości i melancholii rozciągniętej między balkonami.
Czuję jak różowieją mi policzki od mroźnego powietrza, które migoce wilgocią na liściach drzew i wiruje w snopie światła wpadającego między brązowiejącymi drzewami wprost pod moje stopy. 
Wierzba moczy końcówki swych jeszcze zielonych liści w fosie.
Uwielbiam jesień i jesienne, słoneczne poranki.

środa, 12 września 2012

odrobina dyskomfortu

Gdy piętrzą się stosy gazet lub czasopism do przeczytania, rośnie stos literatury specjalistycznej, której wiedzę trzeba mieć na już albo nawet na wczoraj, gdy uśmiechają się z półek okładki książek, które chcesz przeczytać, gdy leżą jeszcze kartony do wypakowania, to niezbyt rozsądne jest czytanie znów tej samej książki. 

Wracałam do niej nie raz. Zwłaszcza w liceum. To było w czasach, gdy na przerwach czytałam  kieszonkowe wydania książek, a Kubuś i Alicja nie byli trendy. Dlatego jeszcze bardziej wierzono, że jestem z jakiejś odległej galaktyki.

Kot z Cheshire na początku mnie irytował. Tym niepostrzeżonym wracaniem, nagłymi zniknięciami, które były tak zwyczajne.
Zwyczajne zniknięcia są najgorsze.

Coraz rzadziej rozbrzmiewa dzwonek telefonu, zostaje tylko uśmiech zostawiony gdzieś w cyberprzestrzeni na pożegnanie, a potem i on rozpływa się gdzieś w czasie. 

Gdy na telefonie wyświetla się znajome zdjęcie, to wiem, że będzie coś spektakularnego. Spektakularna radość lub spektakularne rozsypanie. Nigdy nic pomiędzy. 
Co dziwne, gdy była oddalona te kilka granic stąd, była, jak na wyciągnięcie ręki. Teraz, gdy odległość skurczyła się do czterech godzin jazdy pociągiem, to jakby dzielił nas ocean, pasmo gór i pustynia. Czasem im bliżej tym dalej. 
Śle pozdrowienia z krajów o najdziwniejszych nazwach, a ja odszukuję je na mapie, słucham hymnów.
Praca R. bardzo rozwija mój zasób wiedzy. 

Dzwoni i mów o stanie technicznym samolotów. Pokrywam się gęsią skórką.
R. wychodzi rano do pracy doskonale wiedząc, że może już z niej nie wrócić.
Kwituje to jedynie: No cóż. Tak bywa
Gdyby myślała inaczej, to zwyczajnie nie byłaby w stanie robić tego, co robi. 
Myślę, że mam szczęście. Jedyne co mi grozi w pracy, to wizualizacja, że rzucam w kogoś dziurkaczem. Ewentualnie kilka wrzodów żołądka.  

Jednym dniem wyprałam siebie z kreatywność. Czcionką Calibri rozmiaru 11 na pięciu stronach ogołociłam wewnętrzną przestrzeń. Zwyczajne zniknięcie treści wewnętrznej.
W nagrodę ogromna pustka, katar ze stanem podgorączkowym i poklepanie po plecach, wykonałaś dobrą robotę.

Gdy wypuszczam wielkim strumieniem w zewnętrzną przestrzeń swoje pomysły i słowa, które za czas jakiś będą ścinane, by zmieścić się matrycę logiczną, przefiltrowane przez inne głowy i pozycje budżetowe, jestem jak w próżni, bezbronna, sama, chora.

Don't leave me hanging on the telephone oznajmia śpiewem komórka nadchodzące połączenie. Zerkam. Coś spektakularnego. Czeka mnie potok słów, być może któreś z nich osadzą się we mnie.

Najchętniej zaciągnęłabym plecioną roletę i skuliłabym się pod czerwonym kocem z kubkiem kakao.
Leżałabym nasłuchując, jak kiełkują nowe pomysły. Jak niepostrzeżenie wracają nowe słowa. 
Z uśmiechem.

poniedziałek, 10 września 2012

Scarlet's walk

Zasypiam z szemrzącą ulicą. 
Silniki samochodów, piski opon, śmiechy i rozmowy braministów a nawet brzęk tłuczonego szkła późną nocą jeszcze mnie nie irytują, jeszcze nie przeszkadzają.

To miasto otula mnie do snu, jak matka dziecko, swą najpiękniejszą kołysanką nocnych dźwięków. 

Dwa razy dziennie przechodzę przez swoje miejsce. Miejsce, w którym zawsze znajdywałam, choć nie szukałam. 
W tym miejscu mogę być każdą sobą, jaką byłam, jaką jestem. 
Mogę być tą, co prowadzi filozoficzne dysputy z piwem w ręku. Mogę być tą wylegującą się nieśpiesznie na trawie, tą zamyśloną patrzącą na nurt rzeki. Mogę być tą ze złamanym sercem, albo tą niewyobrażalnie szczęśliwą. Mogę być dziewczynką szukającą głowy w wieży. Mogę być to zasłuchaną, zamyśloną, zaczytaną. Tą co się śmieje i tą, co płacze. Mogę być tą z piątego miesiąca ciąży spacerującą po ogrodzie botanicznym  i tą pilną studentką kilka godzin stojącą pod fontanną, którą skrupulatnie opisuje według akademickich wytycznych. Mogę być tą, co zawsze stoi pod sceną z prawej strony w czasie koncertu. Nastolatką z Zorką przy oku, szkicownikiem w dłoni. Zapatrzoną na widok z wieży, zdejmującą różę z drzewa. 

Mogę być każdą sobą, jaką byłam, jaką jestem i mogę nie być żadną z nich. 
Mogę być tą tu i teraz.
I jestem.
Ulotnym spojrzeniem, efemeryczną myślą, dziecięcym zaskoczeniem, zamyślonym uśmiechem. 

Stara kamienica, drewniane schody. Klatka schodowa z każdym piętrem bardziej przyjazna, choć wciąż w opisanym i obdrapanym stanie. Ten odcinek swych codziennych spacerów lubię najmniej. 
Przekręcam klucz w zamku i wiem.
Jest miasto, jest oddech. 

środa, 5 września 2012

one way ticket

Lato schyla się z wdziękiem i pięknie. 
Po jednej stronie szosy pole słoneczników, po drugiej wrzosowiska.
Gdy jadę z A. czuję się tak dobrze dookreślona. Mam silne kontury i mocne fundamenty. Potrafi jednym słowem wlać we mnie pewność siebie, pokazać mi, jak bardzo chcę i dać odwagę, by zaryzykować. 
Wjeżdżamy w miasto z największym pomnikiem, które mieni się kolorowymi tornistrami. Na skwerach, ławkach rozsiadła się młodzież z  butelkami w dłoni. 
Po wakacyjnej przerwie znów spotkania z samorządowcami i społecznością lokalną. Ze zdziwieniem odkrywam, że mi tego brakowało. Z jeszcze większym zdziwieniem orientuję się, że stoję w deszczu inspiracji. Szybko kreślę mapę myśli i nagle klocki rozwalone przez kilka tygodni, w tej jednej chwili układają się w sensowną całość.

A. jedzie dalej, ja wracam pociągiem. Miasto z największym pomnikiem, tak inne w swym rytmie od mojego. Pochowane w mieszkaniach, przyczajone za firanką w oknach niskich kamienic. Dworzec kolejowy, jak opuszczone miejsce. Złowieszczo brzmią moje obcasy w podziemnym przejściu na perony. 
Odczuwam lęk. Lęk? Bądźmy ze sobą szczerzy: zwyczajnie się boję. I choć nie jestem zwierzęciem stadnym, to z ulgą oddycham, gdy powoli zaludnia się peron. Nad kalenicami dachów błyszczy w zachodzącym słońcu bryła pomnika. Uśmiecham się lekko. Zaczynają brzęczeć tory.
Gubię się w wagonach. Według mnie sensowniej byłoby, gdyby ich numery leciały po kolei. Ale wtedy podróż nie byłaby aż tak atrakcyjna. Przyzwyczajona do pociągów, które do mnie mówią, odczuwam stres, że przegapię stację w Wielkopolsce, gdzie w osiem minut mam zmienić pociąg. 
Zmieniam w dwie. 
Kobieta w przedziale czyta tę książkę, co to ją męczyłam rok czasu. Czyta i (widzę to) przeżywa. Ale, w przeciwieństwie do mnie, nie katusze. Dziewczyna czyta mój ulubiony miesięcznik a chłopak Przygotowanie do lekarsko - dentystycznego egzaminu państwowego. Aż mnie korci, by spytać go o stan mojego uzębienia. 
Gubię linijki poradnika o politykach horyzontalnych. 
Nie mam siły czytać.
Myślę o rozmowie z A. choć i na to sił nie mam.

Zadane pytania zmienia rzeczywistość i nagle definiuję swój problem. 
Nie potrafię być w pełni zaangażowana, gdy muszę się dzielić na dwa odległe sobie światy. Aż takiego rozdwojenia jaźni nie mam. Nie potrafię jednocześnie działać na poziomie zadań i operacyjności, być w ciągłym ruchu, z kolizyjnością oczekiwań innych a przy tym być na poziomie strategicznym, być kreatywna, tworząca idee i innowacyjne rozwiązania. Tu trzeba wyciszenia, głębokiej analizy. Nie planuję zadań na osiem godzin ale na 5-6, zostawiając te pozostałe na sprawy typu emergency, te trudne do przewidzenia, które wiadomo, że się wydarzą. Są jak te jajka z radzieckiej gierki z Wilkiem i Zającem. Uwielbiałam ją. W realu nie jest już tak fajna, mimo iż żadnego jajka jeszcze nie zbiłam. Gdy łapiesz jajka, ciężko jest myśleć sprawach w kategorii meta. Zwłaszcza, że mentalnie jestem w przedszkolu. I nie mam tu na myśli swojego intelektualnego poziomu, moje myśli biegną ku M-ce.

Cele są zawsze subiektywne, co oznacza, że zawsze należą do kogoś. Mój cel jest sprzeczny z moimi ostatnimi emocjami i postrzeganiem rzeczywistości.
Być może jestem naćpana tą radością związaną z miastem i na tej fali zapominam o tym, co było złe. Znów cieszę się tym, co robię. Znów chcę robić więcej.

Rozmyślania przerywa sen. Budzę się w swoim mieście. Tuż przed północą miasto tętni. Wychodzę z hali dworca i widzę tak dobrze znany, tak dobry neon. Odpowiadam dobry wieczór a łza kręci mi się w oku. Z rozbawieniem stwierdzam, że nie mam zielonego pojęcia, jak dotrzeć o tej porze pod mój nowy adres.
Uśmiecham się do księżyca i dotrzymuję obietnicy złożonej dwa lata temu. 
Idziemy na nocny spacer. 
Tak, jak kiedyś.

 
  

poniedziałek, 3 września 2012

na pół

Podzieliłam swoje życie na pół.
Ostrą kreską oddzieliłam siebie, jaką się stałam w osadzie, od tej, jaką wciąż jestem naprawdę.
Podzieliłam swoje życie na część, do której nie chcę nawet wracać myślą i na tą, z której zamierzam czerpać garściami.
Podzieliłam przedmioty, na te co przy mnie i na te, które wyciągnę z kartonu za dwa lata.
Na pół podzieliłam drogę do pracy.
Dzielę mieszkanie na pół z teściami.
Swój błogi, uspokojony świat dzielę na dwa pokoje.
Dzielę nadzieję na pół ze strachem.

Zrobiłam pół kroku do tyłu, choć tak naprawdę, w szerszej perspektywie przesunęłam się o lata świetlne we właściwym kierunku.
Do przodu.

Podzieliłam swoje życie na pół.
Nie stoję po żadnej ze stron.
Jestem na granicy, na mocnej kresce.
Jestem w tymczasowości.
A ona niesie mnie we właściwe miejsce.

niedziela, 2 września 2012

what I've done

Ostatni dzień wakacji spłynął deszczem. Rozdzwonił się telefonami, mailami sypnął i wypełnił po brzegi zadaniami. Potem przeklinał w korku, przepychał się przez tłumy przy stoiskach z wyprawką i przestępował z nogi na nogę w kolejkach do kas w supermarkecie.
W pracy znów poczułam ukochany, podszyty stresem dreszcz. Ten dobry natłok, to uczucie, jak ostatnie sekundy wysmykują się z koniuszków palców, ciągły ruch. Uwielbiam, gdy się dużo dzieje. Odhaczając kolejne zadania, mam takie złudne poczucie, że zapanowałam nad chaosem tego świata.

Wakacje się skończyły, skończyła się też realizacja mojej wakacyjnej listy [tak, to jeden z tych postów, gdzie przez przypadek skasowałam komentarze, a tam większość z Was pisała, że też robi listy, nie wyszłam więc na totalnego wariata, ale nie mam już na to dowodów ;)].
Zgodnie z obietnicą robię rachunek sumienia, przed wakacjami postanowiłam sobie:

  • zarejestrować się i pójść (!!!) do tych trzech lekarzy, dzięki którym mam się poczuć lepiej;

  • Zarejestrowałam się do jednego i poczułam się lepiej psychicznie, bo najgorszy ze scenariuszy okazał się być nieprawdziwy. Na fali radości zapomniałam o tych dwóch pozostałych.

  • przypomnieć się Naczelnemu, że żyję, że nie straciłam palców u rąk i (mam nadzieję) umiejętności pisania. Przy okazji też coś napisać;

  • Przypomniałam się i od razu zostałam zaproszona na spotkanie redakcyjne, gdzie okazało się, że znam aż trzy osoby, bo wszyscy są nowi. Napisałam, przeszło. Nad trzecim tekstem męczę się trzeci tydzień.

  • brać ze sobą aparat i robić zdjęcia a nie smęcić: ojej, ale mogłabym fajne zdjęcie zrobić. Przy okazji może mogłabym też dzięki temu nauczyć się robić dobre zdjęcia;

  • W zasadzie to nie wiem, na pewno zaczęłam robić więcej zdjęć, ale ilość nie idzie w parze z jakością.

  • powiedzieć b Pewnemu Panu z Uczelni, któremu powiedziałam już a i doprecyzować w końcu obszar naukowych eksploracji;

  • Yhmm... na przełomie sierpnia i września miałam się skontaktować,  czego oczywiście nie zrobiłam, ponieważ wyleciało mi z głowy. Doktorat nie zając?

  • skończyć wreszcie czytać tę książkę, co ją rok temu zaczęłam;

  • Ha! Skończyłam. Nie wiem, czemu sobie zrobiłam taką krzywdę, ale się zawzięłam i dobrnęłam do ostatniej kropki w trzy dni!

  • czytać więcej, czyli znaleźć każdego dnia chociaż 30 minut na czytanie. I sobie i M-ce;

  • Melduję wykonanie zadania.

  • wziąć się w garść i skończyć ten cholerny claim, draft i co tam jeszcze chcą;

  • Done! Teraz pracuję nad kolejnym...

  • zacząć biegać (nie wierzę, że to znajduje się na mojej liście, to pewnie przez ten upał) i chodzić 
  •      na   basen;

    Buhahaha... To jest jedna z takich rzeczy, którą umieszczasz na liście i doskonale wiesz, że nie ma siły, abyś mogł to zrealizować. Chociaż biegałam. Aż trzy razy. Łącznie pokonałam imponujący odcinek 1 km.

  • z domu wychodzić. Z i do ludzi. Do obrazów też;

  • Wyszłam. Raz.

  • zacząć znów słuchać muzyki a nie tylko słyszeć ją w tle codziennych czynności;

  • Nad tym koniecznie muszę popracować.

  • rozdrażnić swój egoizm, by rozwścieczony odgryzł sporą część mojego altruizmu;

  • Niestety nie wyszło mi to na dobre. Okazało się, że  jestem chamska i złośliwa. I jestem z tego dumna.

  • oglądnąć te filmy, co już nie pamiętam jakie;

  • Nadal nie pamiętam jakie więc nie oglądnęłam.

  • przepisać do zeszytu przepisy, które walają się po całej kuchni na kilkudziesięciu karteluszkach;

  • Przepisałam. Dwa.

  • raz w tygodniu gotować coś, czego jeszcze nie gotowałam (współczuję współbiesiadnikom);

  • W praktyce wyszło raz na dwa tygodnie.

  • powrócić do ćwiczenia jogi, bo pamiętam, że unosiłam się wtedy nad ziemią i nie ruszało mnie nic, co teraz rozbija mnie w drobny mak;

  • Następne.

  • nie dyskutować z głupcami;

  • Próbowałam, ale wyszło na to, że przez większość dnia milczałam.

  • wywalić ciuchy, w których nie chodzę i zadawnione żale, które nie pozwalają mi iść do przodu.

  • Wywaliłam trzy 1,5 litrowe worki ubrań. Mimo to wciąż nie mieszczę się w szafie. Z żalami wciąż się uczę, strasznie ciężka sprawa.

    Tak w zasadzie nie było, aż tak źle. Na wrzesień planuję dwie rzeczy: nie świrować przesadnie z tego powodu, że M-ka idzie do przedszkola oraz wypakować się ze wszyskich kartonów - wyjątkowo mało realna lista.
    Copyright © 2014 serendipity , Blogger