wtorek, 28 maja 2013

something's gotta give

Kiedy miałam naście lat, postanowiłam, kim chcę zostać w życiu. Postanowiłam zostać pustelnikiem. Miałam zamieszkać po środku bukowego lasu, gdzie na niewielkiej polanie, pokrytej mchem i maciejką, miał stać uroczy, drewniany dom z szybami w kolorze wrzosowego miodu. Miałam zbierać maliny, biegać boso po trawie, w długiej  spódnicy własnoręcznie utkanej z lnu, pleść wianki, czytać książki, które wypełniałyby całą przestrzeń, mieć koty, trzy kozę i jedną gęś. Czemu akurat tak? Nie pytajcie.
Oczywiście swoim planem na resztę życia radośnie podzieliłam się z otoczeniem. Otoczenie zareagowało równie radośnie informując o tym, że będzie wpadać na sobotnie grille, wakacje, a w ogóle to zamieszka razem ze mną. I tak jakby cała idea bycia pustelnikiem wzięła w łeb, więc stwierdziłam, że zostanę historykiem sztuki. Jakby nie było, to też jest to pewną formą pustelnictwa.

Dziś myślę sobie, że taka pustelnia, nie była złym pomysłem. Taka pustelnia, właśnie teraz, przydałaby mi się bardzo. Zamknęłabym się w niej ze wszystkim, co mi bliskie, na cztery spusty, przepuszczała czas przez palce, chłonęła spokój i ciszę. Bo chyba starzeję się jednak, już hałas i szum mnie męczą. Męczy mnie natłok słów wypuszczany w moją stronę, szczególnie tych słów kompletnie bez sensu, co nic nie wnoszą, tylko zmuszają uszy do słuchania męczącego bełkotu. Jest jak elektroniczne buczenie, przez które nie możesz zebrać własnych myśli. Zewsząd słowa, których nie można zignorować. Znów zaprzyjaźniłam się ze swoimi słuchawkami. I choć mam taką pustelnię, swoją wewnętrzną, do której biegnę zawsze, gdy ogarnia mnie przesyt, to dziś już mi ona nie wystarcza. Dziś potrzebuję fizycznej, realnej pustelni. 
Kubik wysyła mnie w góry lub nad inne morze. I choć mogłabym przyklasnąć radośnie w dłonie i krzyknąć "nara!" to znając moje szczęście, w pociągu na pewno przysiądzie się ktoś, kto zacznie do mnie gadać. A ja będę musiała słuchać. I co gorsza: wyglądać na zainteresowaną. Planowany od tygodni wyjazd do R. również nie wchodzi w rachubę, bo my nawet jak milczymy, to nadajemy jedna przez drugą. 

Zmęczenie ścina mnie z nóg, mimo iż za oknem wciąż jasno. Przez sen jadę na rowerze i czuję się taka lekka i spokojna. Zamyślam się i wjeżdżam w nieznane mi okolice, w podwórko jakby stworzone przez Gaudiego i nie patrząc, gdzie jadę, niczym Alicja do króliczej nory, wpadam z tym rowerem do piwnicy swoich rodziców. Wyjścia znaleźć nie mogę, zresztą z rowerem trudno jest mi się wydostać przez niewielką szczelinę gdzieś nad głową. Rozglądam się wokół i widzę w ścianach akwaria z tuzinami ogromnych, kolorowych ryb. Nagle woda podnosi swój poziom, wylewa się pod moje stopy, obmywa kostki. Ryby podpływają do mnie, muskają swoimi płetwami. Z torebki położonej na podłodze, która nagle też wypełniona jest wodą patrzy na mnie złoty karp. Wszystkie ryby patrzą na mnie i otwierają swoje usta w szaleńczym tempie. Nawet ryby, które przecież głosu nie mają, próbują coś do mnie powiedzieć. Nagle wszystko staje się tak bardzo oczywiste: przecież one są głodne. Chodzę po tej piwnicy szukając pokarmu dla nich, klnąc na rodzicieli, że nawet jeśli trzymają w piwnicy nielegalnie jakieś egzotyczne gatunki ryb, to naprawdę mogliby mi o tym powiedzieć, żebym wiedziała, że mam je nakarmić. W moich dłoniach rośnie bochen chleba, który kruszę na drobne kawałki i rzucam rybom. A one jedzą, a im więcej jedzą, tym więcej ich pojawia się wokół mnie. A ja jestem błogo spokojna, lekka i radosna.

Ponieważ w ogóle nie przywiązuję wagi do takich rzeczy, po przebudzeniu od razu sprawdzam znaczenie snu. Bo choć śnił mi się Rod Stewart i Krzysztof Ibisz, śnił mi się pies z Neverending story, śniło pomieszczenie, którego nie ma, to jednak o rybach śniłam pierwszy raz.
I czytam, że to szczęście, spełnienie marzeń, odkrycie pokładów emocjonalności, prawdziwych pragnień, które spoczywają gdzieś pod powierzchnią nieuświadomione, że to znak, że ktoś czuwa, to rada, by zaufać losowi i biegowi wydarzeń. Coś tam jeszcze jest o lepszych sprawach materialnych, powodzeniu i uznaniu, ale macham na to ręką, wszak te sprawy nie zaprzątają mojej głowy wcale.
Kilka godzin później propozycja, której się nie odrzuca. Propozycja, która zmienia pewne układy. Oczywiście, tradycyjnie, wpadam w panikę, że nie dam rady, że to za wcześnie i zbyt wiele, jak na moją małą, biedną głowę.
Sekundę później myślę o tych rybach, co mnożyły się, gdy je karmiłam. I nagle mi się wszystko składa. To senne i realne.
Żeby umieć brać, trzeba umieć dawać. Coś wysyłasz i coś odbierasz. Nieustannie. Trzeba tylko umieć to dostrzec. Przecież to takie proste. 

Uśmiecham się i z ufnością oddaję, to co mam, mimo iż już dałam wiele.   
Uśmiecham się i rozkładam szeroko ręce, by przyjąć w zaufaniu to, co idzie, co jest mi dane.
Bo cokolwiek przyjdzie, będzie takie, jaki sens temu nadam. 
Bo cokolwiek oddam, nie zniknie w próżni.

sobota, 25 maja 2013

piosenka leniwych słoni

Bim bam, bim bam...
Przerzucam od niechcenia z jednej dłoni do drugiej brzęczącą, kocią zabawkę.
Kot u moich stóp rejestruje jej ruch zielonkawym, zaniepokojonym spojrzeniem. Mieszanką niezrozumienia i oburzenia oplata moje palce, bo jak to tak bezczelnie, na jego oczach, mogę się bawić czymś, co skutecznie ignorował przez ostatni miesiąc?
Bezczelnie bimbam sobie w niepościelonym łóżku, choć jest już grubo po południu, z resztką snu na twarzy i niepozbieraniem we włosach.
Wypuszczam zabawkę z dłoni, kot zwinnym susem pędzi za nią, wpadając w stertę czegoś, co zdaje się miałam wyprasować.
Mnie na taki zryw dziś nie stać.
Bimbam sobie, przerzucając się z boku na bok, przerzucając strony gazet, kartki książki i utwory na playliście dzisiejszego dnia.
Sennie, leniwie. Zajadam się truskawkami, których sok zlizuję z wnętrza dłoni. Chmurzy mi się mój kawałek nieba wydzielony okienną ramą. Lubię tak leżeć i patrzeć na zabrudzone dachówki kamienicy po drugiej stronie jezdni.
Bimbam sobie przepuszczając czas przez palce i odwracając tarcze zegarów.  
Nie mam wyrzutów sumienia, bo w tym bimbaniu robię wszystko to, co dziś zrobić powinnam.
Wyprasowałam swoje lęki i starłam obawy.
Posegregowałam odpowiednio sprawy i te służbowe odłożyłam na najwyższą półkę.
Odkurzyłam swoje drobne przyjemności i podlałam możliwości.

Brzęcząca zabawka wturlała się pod szafkę. Kot stracił zainteresowanie, otarł się o moje ramię, ogonem przejechał po twarzy i zwinął w kłębek. Ja w rogalik. Zamruczeliśmy do siebie w zadowoleniu.

środa, 22 maja 2013

it's all too much

it's all too much
Stopień zmęczenia osiągnął ten pułap, że gdy nadarza się okazja, nie mam siły, by odpocząć. Nie ma czasu na celebrowanie nawet najmniejszych sukcesów, bo gdy tylko się skończą, trzeba zakasać rękawy i znów na przemian: walczyć z wiatrakami, obrabiać ze skrawaniem albo rzeźbić w gównie - jak kto woli. Potem krótkie wskrzeszenie i od nowa.
Katie chleb powszedni.

Jedyny pozytyw tej sytuacji jest taki, że nad tym, co wyszło nie tak, jak powinno, też nie ma czasu się zatrzymać. Pędzimy przed siebie nie spoglądając zbyt często przez ramię. I zjadamy coraz większą porcję ciastek. Cerber powrócił w pełni sił i znów zachłannie obwąchuje wszystkie kąty, w szczególności nie swoje. Nawet nie mam siły i czasu się na to zezłościć. Niesprawiedliwość i nierówność roztacza mi się przed oczami, jak widok z gór. Zaczyna już mnie nudzić oglądanie ciągle tej samej panoramy w innych miejscach.

R., tym razem oddalona tylko o jedną granicę, znów wyczuwa moje nastroje pod postacią sennych koszmarów ze mną w roli głównej. Tylko mi się gadać nie chce. Chciałabym się wyspać. Wcisnąć przycisk pauzy na cały pędzący świat, z tymi jego świętymi krowami i pączkami w maśle, z jego wymaganiami z kosmosu, oczekiwaniami i deadline'ami wycharczanymi zasapanym ASAP. Korzystając z okazji zatopiłabym dłonie w niektórych mózgach i poustawiała komórki we właściwym miejscu. A potem walnęłabym się w trawie z książką i cieszyła chwilą, zapominając, że jest jakieś play.

Co chwila coś, ktoś. Coraz rzadziej jestem dziewczynką z zapałkami do rozświetlania mroku innym. Zapałki ukryłam na dnie torby. Muszę też schować tam swoją czołobitność. Albo wyrzucić do rzeki na jednym ze stu mostów, bo to bardzo zła cecha jest.
Moja przestrzeń tak skurczona, że nie ma miejsca, by nabrać powietrza w płuca.

Wrzucam Nirvanę tak głośno, jak dwie dekady temu. Ponoć zbyt głośno, co jest bzdurą totalną, bo zgodnie z dawną zasadą: everyday Nirvana, Nirvana zawsze jest zbyt cicho. Alicja w krainie czarów znów w dłoniach.
Chciałabym zniknąć jak Kot z Cheshire.
Zwyczajnie. Kawałek po kawałku.


niedziela, 19 maja 2013

setting fire to sleeping giants

setting fire to sleeping giants
Gdy skończyły się słowa, których pod koniec prawie nikt już nie słuchał. Gdy drgnęła klamka i skrzypnęły drzwi, a kilkadziesiąt stóp szurnięciem dało upust swojemu zniecierpliwieniu, czas zatrzymał się w miejscu i świat zewnętrzny przestał istnieć.

Jak Alicja w kranie czarów kurczyłam się i rosłam na przemian, przy tworach czyjejś wyobraźni, wrażliwości i umysłu. Reprezentacyjne stiuki nad głową przybrudzone tonem kurzu, rzeźbione balustrady owinięte grubym sznurem pajęczyn niczym serpentyną. Słoma ciekawsko wyglądająca przez pęknięcia w suficie, wyrwy w podłodze. Fragmenty tapet z pokoju dziecinnego, resztki sanitarnych instalacji, bruzdy i wyrwy po ścianach działowych. I ta zieleń ogrodu wpadająca cieniem do wnętrz, gra światła i ciemności rozsmarowana po ścianach łuszczących się ze starości. Zapach stęchlizny wiercący nozdrza na samym dole i woń rozgrzanej upalnym dniem więźby dachowej na strychu. Kilkadziesiąt prac rozmieszczonych na czterech piętrach dawnego pałacu, w którym kiedyś toczyło się normalne życie. To dawne z balami w największej z sal i z pokojówkami ścierającymi kurz z portretów właścicieli. I to trochę bliższe, komunalne, ze wszystkimi cieniami i blaskami, uniesieniami i spadaniem w głąb. W opuszczonym budynku, wśród sypiących się ścian i dziurawych podłóg najnowsze instalacje, filmy wyświetlane nad wanną, ukryte w szafach, wtopione tak zupełnie naturalnie obok psa narysowanego kiedyś dziecięcą ręką. Rozkład i rozwój z ponad setek lat, harmonijnie obok siebie. Jak życie i śmierć.

I w tym wszystkim ja. Siadam przed plastikowymi kubikami przytwierdzonymi do ściany, patrzę, jak ruchoma strużka światła nadaje im, co chwila, inny kształt, wydobywa inny cień. Relaksuję się. Zaraz potem nie mogę wyjść z podziwu, by później łza spłynęła mi po policzku zatrzymując się w kąciku ust. Tu się zaśmieję, tam nic nie zrozumiem, na drugim piętrze zamyślę, by na strychu złagodnieć wewnętrznie od dźwięku dzwoneczków wprawianych w drganie szumem telewizora. 

Przestrzenie muzealne mnie uspakajają. Patrzę, analizuję, czuję, nie tylko to, co artysta miał na myśli, ale przede wszystkim siebie. I otwiera się wtedy przede mną mój prawdziwy świat. Ten, w którym czuję się bezpieczna, który wypełnia mnie po brzegi.

Uczyłam się, czytałam, pisałam,  nie raz o katarktycznej funkcji sztuki. Ale dopiero teraz poczułam ją od czubka włosa po koniec dużego palca u stóp. Przez całe ciało i każdą emocję we mnie. To miejsce magiczne, którego już nigdy nie zapomnę. To uczucie, że jestem w swoim świecie i nie ważne jest to, co na zewnątrz. To poczucie, że jestem we właściwym miejscu. Ta pewność, że to jest właśnie to, w czym jestem całą, prawdziwą sobą. Ten wewnętrzny prąd, że tym powinnam wypełnić swoje życie, a nie gospodarką niskoemisyjną. 
Po prostu ja.




Bo tylko sztuka cię nie oszuka.

niedziela, 12 maja 2013

run baby run



(w niniejszym tekście pojawia się wyznanie, które może stałych czytelników wprowadzić w osłupienie. Dlatego sugeruję, by podczas czytania nic nie jeść i nic nie pić - nie chciałabym mieć na sumieniu Waszych oplutych monitorów.)

Coraz częściej mam ochotę wypowiadać się za pomocą równoważników zdań.
Ewentualnie zdaniami z jednym orzeczeniem. I tym minimalizmem oddać wszystko, co we mnie siedzi. Nie, nie oddać, bo to sugeruje, że ktoś miałby te moje myśli wziąć, przepuścić przez siebie, przez pryzmat własnej interpretacji. A ja chcę to z siebie wyrzucić, jak niedopałek papierosa, gdzieś przed siebie, gdzieś obok i nie zawracać sobie tym więcej głowy.

Często jedno zdanie wystarcza. 


R. jest chyba jedyną osobą, której odpowiadam na pytanie co słychać? Być może niesłusznie, ale zakładam, że większość zadając te pytanie, wcale nie oczekuje odpowiedzi. Gdyby nawet oczekiwała, to nie mam tej łatwości i chęci opowiadania tego, co we mnie i wokół mnie. Chyba, że padają konkretne pytania. Ale rzadko się to zdarza. Żyjemy w jakiejś fecebookowej iluzji, że wiemy, co słychać u innych. Więc po co pytać? Ten kij ma dwa końce, bo najczęściej zamykam się w uśmiechniętym zdaniu wszystko dobrze, dzięki.

R. pyta, więc jej odpowiadam. Wdaję się w najdrobniejsze szczegóły, odkrywam prawie całą siebie. Jak to między siostrami. Skoro więc pyta, to odpowiadam, że zaczęłam biegać.
- Matko, co się dzieje? ­- pyta autentycznie przerażona, bo doskonale zna mój stosunek do biegania: biegniesz tylko i wyłącznie wtedy, gdy za tobą biegnie ktoś, kto chce ciebie zabić.

A ja mam zwykłą potrzebę, której sama wytłumaczyć nie potrafię i nawet nie próbuję. Ten bieg żyje we mnie od dawna, ale jeszcze nigdy nie był na tyle intensywny, bym rzeczywiście zaczęła biec. Jednak zaczęłam i zaczęło mi się podobać, zaczęło sprawiać przyjemność.

Umówmy się: stwierdzenie, że biegam, jest trochę na wyrost. Bardziej niż na bieganiu skupiam się na tym, by nie wypluć płuc i nie zaplątać w smycze, na których babcie wyprowadzają swoje małe pieski.
W szkole biegałam świetnie. Zwłaszcza na 60 metrów. W sztafetach na 100 też dawałam radę. A potem pewne zawody międzyszkolne, 1,5 kilometra, źle rozgrzane mięśnie, zignorowanie mojego: nie będę startowała, jestem dobra w sprintach, polegnę wytrzymałościowo, perfidne zmuszenie do postawienia stóp przy linii startu, presja reprezentowania szkoły, złość na nauczyciela, czwarte miejsce. I widzisz, mówiłem, że dasz radę, bardzo dobrze. Był chłodny dzień, padał deszcz, nauczyciel zadowolony z siebie aż do obrzydzenia. Nie wiedział, że na odcinku porośniętymi drzewami zaczęłam iść, pozwalając, by wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Miałam to gdzieś. Właśnie wtedy znienawidziłam bieganie i powiedziałam, że nie pobiegnę już nigdy więcej.

A teraz znów staram się biegać. Już nie sprintem, już bez myśli, by jak najszybciej minąć linię mety. Teraz uczę się odpowiednio rozkładać wątłe siły. To o wiele trudniejsze.
Swoją drogą przekłada mi się to na płaszczyznę zawodową. Ostatnio zbyt dużo energii wkładam na samym początku, zbyt wiele biorę na siebie a potem wypalam się i idę i jest mi wszystko jedno.

R. znów nawija mi o liczbach mistrzowskich, co nie do końca jestem w stanie zrozumieć. Cokolwiek miałoby to oznaczać, to jestem liczbą mistrzowską 33. Ergo, jeśli w tym życiu odrobię lekcję, to odrodzę się w przyszłym jako 44, co oznacza koniec mojej ziemskiej drogi, bo więcej liczb już nie ma. Potem będzie tylko stan nirwany. Pomijając fakt, że uważam, że innego życia już nie będzie, że pewnie będę kiblować w tym trzydziesto-trójkowym życiu, to jak dla mnie swój własny stan nirwany osiągnęłam już jakiś czas temu. Bo najczęściej jest mi już wszystko jedno.

Czasem, gdy biegnę, to zaczynam się mimowolnie uśmiechać. Czasem nogi wyrywają mi się do szybszego tempa. Czasem chciałabym się nie zatrzymywać.
Uczę się swojego ciała na nowo. Słucham jego potrzeb. Zdecydowanie lepiej biega mi się nad ranem niż wieczorem. Zresztą, ranem mniejsze prawdopodobieństwo natknięcia się na mężczyzn z butelkami wypełnionymi rozcieńczoną wódką w bramie. Widzę, jak to moje ciało zmienia się przez ten czas, jak zaczyna funkcjonować inaczej. Lżej mi. Zwłaszcza w głowie.

Biegnę do i biegnę od. Od bramy do parku. Od braku do siebie. Od parku do bramy. Od słabości do siły.

Być może to jedynie ucieczka w coś, bądź od czegoś. W każdym bądź razie, lepsze to niż lampka wina co wieczór.

Skoro nie czuję swojego wnętrza, to może chociaż poczuję swoje ciało?
 

piątek, 10 maja 2013

wyjątkowo zimny maj

wyjątkowo zimny maj
Szafa mi się nie domyka. To wina tych letnich sukienek, które rozpychają i przepychają się między sobą wysuwając ciekawskie rąbki przez szparę w drzwiach, bo każda z nich chciałaby się przejść rozgrzanym miastem.

Jest maj i świat pachnie niewyobrażalnie pięknie. Gdy tylko mogę, to chodzę pieszo, zwłaszcza późnym wieczorem. Przedłużam spacery do granic podwórek, w które lepiej nie wchodzić.

Na maratonie wernisaży nie piję wina. Nie kiwam głową z miną znawcy nad pracą Wielkiego Artysty. Przepuszczam za to wszystko przez sito własnych emocji i interpretacji.

Pstrykam palcem i poddaję w wątpliwość wszystko co umiem, wiem, czym jestem.
Ta sztuczka za każdym razem wychodzi mi wyjątkowo dobrze.
I znów zamykam się w sobie. Bezszelestnie.

Jest maj i jest bez. Bez_wątpienia. Jest bez sensu, beznadziejnie i beznamiętnie.

Jest maj i jest pierwsza wiosenna burza. Mogłabym przeczekać ulewę w samochodzie, mogłabym otworzyć czerwoną parasolkę walającą się na tylnym siedzeniu. Zamiast tego stoję w deszczu.
Ta pierwsza, co wyrwała się z szafy, zlepia się z moją skórą. Dobrze jej tak.
Stoję nieruchomo, jakby deszcz miał wypłukać ze mnie wszystko to, co złe, wygładzić jak kamień ze strumienia, jakbym mogła z każdą kroplą spłynąć do studzienki kanalizacyjnej niezauważalną strużką.
I mogłabym się zamknąć jedynie w tych metaforach, ale czuję i wiem, że chodzi o coś znacznie więcej. O tą tlącą się myśl, że po deszczu zieleń jest żywsza a fiolet bzu jeszcze bardziej intensywny.
Ergo, może ja też będę?

Bo choćby nie wiem co, to nigdy nie poddaję się bez walki.
Nawet, jeśli na koniec dnia, mam być Don Kichotem.

środa, 8 maja 2013

bije północ



To już nawet nie przeczucie, tylko pewność, z którą pogodziłam się, jak ze swoim roztrzepaniem. I wiem już od jakiegoś czasu, że poruszam się w dół równi pochyłej. Tylko nagle zaczęłam nabierać przyspieszenia. Jestem przygotowana na spektakularne roztrzaskanie się, ale nie ma tak łatwo. Ten stan będzie się jeszcze ciągnąć, jak najdłuższa nitka spaghetti, do granic możliwości, a potem przywali prostym sierpowym, gdy na chwilę stracę czujność. 

Zapatrzyłam się na wystawę sklepową z czymś, czego i tak nie chciałabym kupić i uciekło mi kilka minut. Chciałam podbiec do zielonego światła, ale stwierdziłam, że jednak mi się nie chce. A zaraz potem zobaczyłam bez, który kwitł w innym kierunku niż szłam, więc obróciłam się na pięcie. Prosto pod rower. Nie wierzę w przypadki. Minęliśmy się gładko. 

Znów nie mogę spać. Dręczą mnie jakieś koszmary, tak absurdalne a jednocześnie tak realne, że po przebudzeniu zaczynam w nie wierzyć i wypaczam kontury rzeczywistości. Już wolę leżeć bezmyślnie i gapić się w sufit, który jest irytująco gładki, pozbawiony skazy. Ani jednego pęknięcia, o które można byłoby zaczepić jakąkolwiek myśl i ciągnąć za nią, jak za sznurek, licząc, że poruszy cokolwiek. Licz barany - kolejna rada, którą nie wiem, gdzie przyporządkować: złośliwość, zlekceważenie, żart czy powaga?

Barany liczyłam raz. Było to w czasach, gdy umiałam liczyć jedynie do dziesięciu. Policzyłam i nie zasnęłam. Właśnie wtedy pomyślałam, że liczenie baranów nie ma sensu, skoro jest ich tylko dziesięć.

poniedziałek, 6 maja 2013

can't get it out of my head

Mnóstwo kartek powtykanych w książki, zmiętych na dnie torebki, między gazetami i poupychanych w szufladach, które stękają przy wysuwaniu. Na nich urwane zdania, niedokończone opisy, miniaturki, jakieś przemyślenia. Krótkie przebłyski jakiejś fajnej myśli, której nie można zapomnieć lub wentyl bezpieczeństwa, gdy trzeba szybko wybazgrać z siebie wszystko, by nie krzyknąć komuś w oczy o kilka słów za dużo i zbyt mocno. Czasem formy dłuższe, zbyt bolesne i intymne, by wypuścić je w cyberprzestrzeń. 
Po jakimś czasie, te zapisane kartki wpadają w ręce (nie)przypadkiem. Dziwią, śmieszą, zaskakują, czasem wstydliwie palą. Niektóre czas wygładza, tracą na swojej sile i już nie bolą. Tak jak te znalezione dziś:  

(16.02.2013)

Pamiętam, jak stałam przed tym starym, ogromnym lustrem. Lat miałam pięć i czarne trampki made in China na stopach, w które usilnie starałam się wpatrywać. Każde moje spuszczenie głowy, tuż za moim uchem było komentowane syknięciem i silnym pociągnięciem za coś, co miało stać się końskim ogonem, ku górze.
- Trzymaj głowę prosto, bo cię nigdy nie uczeszę.
Podnosiłam i widziałam swoją twarz, kompletnie bez wyrazu, jakąś pustkę w oczach. Obok mnie babcię, która próbowała uczesać moje włosy, z takim zacięciem na twarzy, jakby była to misja dnia. 
A w tle za nami, dokładnie w prawym, górnym rogu ogromnego lustra, które pokryły drobne plamki rdzy, widziałam ruchomy obraz, jakby ze starego filmu.
Kilku mężczyzn niosących trumnę. Skąd ja wtedy widziałam, jak wygląda trumna? I na widok tej trumny, wzrok wbity w trampki made in China, syknięcie, pociągnięcie za włosy
- ... nigdy cię nie uczeszę.
Nie chciałam iść na ten pogrzeb. Pusty dom, w nim tylko ja i babcia. Chciałam w nim zostać i udawać, że cały świat ogranicza się do bordowej kanapy i korony drzewa zamkniętej w okiennej ramie. Miałam być z dala od wszelkich około pogrzebowych zdarzeń, na tyle długo, na ile było to możliwe.  Pewnie, by mnie chronić przed nieuchronnymi niedogodnościami życia.  Chyba wspomniałam babci, że nie chcę tam iść. Fuknęła na mnie, że jak to, przecież to mój dziadek. I wtedy spytałam (i znów: skąd ta wiedza we mnie?)
- I tak będą iść z tą trumną na ramionach i nią nieść?
- Tak. - Odpowiedziała, a ja pomyślałam (dlaczego tak?), że to bez sensu, że to nic nie daje i nic nie zmienia, tylko przytłacza z każdym krokiem.

Na pogrzebie włosy miałam rozpuszczone. Trzymałam się z boku. Nie przywitałam z nikim. Chyba nawet do rodziców nie podeszłam. Wpatrywałam się w swoje  trampki made in China i w ciemnobrązową trumnę. Kiedy żołnierze wystrzelili w niebo salwy, rozpłakałam się. Najbardziej chyba ze strachu, choć pomyślałam przez ułamek sekundy o ptakach. Na stypę nie poszłam. Chyba wtedy po raz pierwszy pokazałam swój nonkonformizm i niedostosowanie. I do tego dnia nigdy nie wracałam.

Mija 27 lat i znów widzę trampki made in China i odbicie nas dwóch w lustrze.  Majaczy myśl, że może już niedługo pogrzeb drugiego dziadka.
Tylko tym razem, to ja będę czesać babci włosy.
Copyright © 2014 serendipity , Blogger