środa, 27 sierpnia 2014

pocztówka z wakacji

pocztówka z wakacji
To były dwa domy, tak zupełnie normalne, a jednocześnie tak bardzo oderwane od rzeczywistości.

Na pierwszy M-ka mówiła: magiczny. To ten, gdzie za barem, poza klatką, siedziała papuga ara krzycząca od czasu do czasu: Ahoj lub papu, a wielki pies o sierści w kolorze chałwy, rozłożony pod ogromnym ekspresem do kawy, machał ogonem, gdy spojrzało się w jego bursztynowe oczy. To był dom, na którego drewnianych podłogach rozłożono pewnie ze 100 latających dywanów z różnych bajek, a niektóre z nich zawieszono na ścianie. To tam na każdej z możliwych powierzchni - nie tylko na regałach - były rozłożone przeróżne gry planszowe i książki o każdej z możliwych tematyk. (Choćby umiłowana przez M-kę Smokologia z próbkami błony ze smoczych skrzydeł lub smoczego pyłu ukrytego na kartach księgi ;) lub tewydrukowane w różnych językach, jak Przeminęło z wiatrem po niderlandzku, czy Jezioro Bodeńskie Dygata, które znajduje się w każdej przeglądanej przeze mnie biblioteczce wakacyjnej). To był dom, w którym kiedyś była szkoła, a teraz w każdej z dawnych klas stały drewniane łóżka i stoliki nocne przerobione ze starych maszyn do szycia. Dom, w którego olbrzymim ogrodzie z polnym kwiatem, wodnym oczkiem, wiklinowymi koszami i krzesłami powitała nas pierwszego wieczoru podwójna tęcza, tak intensywna, jak żadna inna, którą widziały moje oczy, tak blisko, że można było jej niemal dotknąć. To był dom gdzie późnym wieczorem serwowano sushi własnej roboty, a posiłki jedzono wspólnie przy dużych ławach w sali w kolorze mocnej czerwieni, pachnącej liliami. Gdzie kompot podawano w glinianych dzbanach, a różne rodzaje sera i ryby na tryliard sposobów rozpływały się w ustach.

Na drugi M-ka mówiła: leśny. To ten, który stał pod lasem trzeszczącym, hałasującym spadającym żołędziem, krokami wiewiórek i lisów. To ten, w którym grało się w szachy i czytało legendy. Gdzie walczyło się o papierówki na szarlotkę z szerszeniami i podglądało ważkę składającą jajka. To ten, gdzie śniadanie jadło się pod domem, a huśtawka huśtała najwyżej jak się dało. To ten z chorym kasztanowcem, który zrzucił już na ziemię małe kasztany, ten z niezamieszkałą wciąż budką dla nietoperzy. Ten z obszerną biblioteczką i kuchnią węglową, z ogniskiem palonym tuz pod oknami ten, w którym piło się cydr przy świetle plastikowych gwiazd rozłożonych u stóp.

Dwa domy, które pachniały drewnem i skrzypiały wszystkim. Które grzały i karmiły domowym ciepłem. Które pomogły zwolnić, zatrzymać się, odpocząć i zamarzyć.

Myślę, że to dobrze jest mieć taki dom, gdzie pozytywna energia mieszka w każdym kącie, smakuje każdym kęsem i którą czuć w gestach, uśmiechach, w powietrzu. Dobrze jest mieć takie miejsce, do którego chce się i można wracać na początku wakacyjnie, potem weekendowo, potem coraz częściej, a potem osiąść już niemal na zawsze.  Dobrze jest móc zaszyć się w miejscu leśnym, magicznym, choć tak naprawdę nie trzeba go mieć pod lasem czy w górach, nie trzeba go mieć nawet na własność.

Ale... chciałoby się ;)


środa, 13 sierpnia 2014

prosto

prosto
Karl Lagerfeld powiedział, że zapach świeżo wydrukowanej książki to najlepsze perfumy na świecie. Nic nie równa się zapachowi nowej książki w domu. Tak, jak nic nie równa się zapachowi starych bibliotek i czytelni, tych książek, które wchłonęły zapach palców przewracających ich kartki. 
Podobno wyprodukowano spray o zapachu książek. Jedno psiknięcie na czytnik e-booka lub tabletu przenosi w świat zapachu identycznego z naturalnym. Takie to proste. Pewnie o wiele prostsze niż kupienie normalnej książki, w normalnej księgarni, do której trzeba pójść, wyszukać odpowiedni dział i regał, poczuć grzbiet okładki pod palcami, obrócić kilka razy w dłoni, usłyszeć jej szelest, a gdy jest już twoja, nim zaczniesz czytać pierwsze słowa, zanurzyć końcówkę nosa w samym środku tomu. I się uśmiechnąć. Tego piękna, tego momentu pomiędzy zakupem a pierwszym czytaniem nie odda żadna zawartość pojemnika pod wysokim ciśnieniem. 
W czytnikach są też gazety, ulubione piosenki i stacje radiowe, filtry do zdjęć. Wszystko, czego potrzebujesz zapisane zero-jedynkowo i zamknięte w jednym urządzeniu. I nic w tym złego. Na ogół.
Wciąż i wszędzie, coraz częściej i zupełnie bezsensu stosujemy substytuty normalnego życia, które przeistacza się w deficyt odkrywany z prawdziwym zdumieniem. 

Starłam kurz z lustrzanki, bo chciałabym znów oddać się tej chwili, gdy w ciszy ustawiam ostrość, wymienić to za szybkie pstryk telefonem, gdzie nie ma miejsca na to, by pomyśleć nad łapanym kadrem. Nie ma czasu na to co pomiędzy.
Na obiad jem fasolkę zerwaną na działce. W koszu na stole mix świeżych pomidorów, ogórków, cukinii i kukurydzy przytarganej z rodzicielskiego ogródka. Zamiast wyszukanych składników do odjechanych potraw, czy gotowych dań, sięgam po to co najprostsze i najbliższe. Coś wymyślam, komponuję, i znajduję czas na to, co pomiędzy, co najważniejsze - na przygotowanie tego, co się zje. W spokoju, z uśmiechem, bez presji czasu i burczącego brzucha. Odnalazłam w tym prostotę i szczerość. Zwyczajną radość z gotowania i wspólnych posiłków. 

Lubię tusz codziennej gazety, który zostaje mi na palcach. Zapach nowych książek i to jak szumi mi w kuchni radiowa Trójka z odbiornika z anteną, gdy przy lodówce zrobię zbyt duży krok w lewą stronę. Lubię wkładać płyty do odtwarzacza i to, jak przeskakuje mi w tym najbardziej wysłużonym miejscu. Lubię tę całą naturalną niedoskonałość codziennego życia, takiego unplugged od tego co szybkie i mobilne.
Lubię proste życie. I lubię to, co pomiędzy

Często budzę się o 5:30 rano. Tak zupełnie bez powodu, tylko po to, by spojrzeć na zegarek i przewrócić się na drugi bok. Ale nim to zrobię, patrzę na to, jak wstaje dzień, jak się zmienia. Lubię zmierzch i lubię te wszystkie chwile przed, przygotowania do właściwych zdarzeń. Myślę, że nie doceniamy momentów przejścia. A przecież są tak bardzo ważne. Może najważniejsze? Momenty przejścia mają w sobie jakąś mądrość i wymagany porządek. Jak przedwiośnie, babie lato i przedzimie. Gdy nie zwracamy na nie uwagi, pomijamy, pozbawiamy się jakiejś istoty, tego co się stanie, odbieramy mniej autentycznie, pobieżnie. Tak mi się przynajmniej wydaje. 

Podobno nie mamy czasu. Nie mamy czasu na zwykłe, proste rzeczy. Nie mamy czasu na momenty przejścia, na mądre dojrzewanie do kolejnych etapów i wyzwań. To bardzo w modzie mówić, że nie ma się czasu. Bo to oznacza, że ma się dużo zadań, jest się niezastąpionym i wszechstronnie rozwiniętym (a nie niezorganizowanym, niedookreślonym lub przeciążonym). Bo wszystko musi być tu i teraz, as soon as possible, byle szybciej i byle więcej. 
A potem wszystko zrobione jest pobieżnie i po łebkach, choć na czas. I w wieku 31 lat diagnoza lekarska: stan przedzawałowy.

Lubię odkładać sprawy na później. Tak, jak tematy postów, czy sedno recenzji. Lubię dać im odetchnąć, wyrosnąć, przybrać formę, jak ciastu na chleb. Lubię o nich myśleć, podchodzić do nich z różnych stron, pozwolić im dojrzeć
Nie poganiać, jeśli nie trzeba. Nie brać udziału w wyścigach, dać czas. Docenić moment przejścia, dostrzec to, co pomiędzy. Nie wydziwiać, nie utrudniać. 
Wąchać prawdziwe książki i pamiętać, że nie trzeba nic, tylko trzeba mieć czas (L.Janerka):




wtorek, 5 sierpnia 2014

sielanka o domu

sielanka o domu
Lubię tu mieszkać.
Lubię to moje niedokończenie pomieszczeń, które jest, paradoksalnie, takie przemyślane i kompletne. Lubię liście brzóz kołyszące się przy każdym oknie, odbijające kolory dnia i pogody. I lubię nasiona brzóz wpadające podmuchem wiatru przez uchylone okna, rozsypane na parapetach, jak konfetti. Lubię czarny ogon kota wystający spod białej zasłony i to, że nie jest tak oczywiście biała. Lubię to, że nie ma w nim tak naprawdę czasu, bo zegar wiszący w kuchni pogubił wskazówki, a ten z Hello Kitty chodzi tylko na lody, ulubione bajki i spacery. Lubię kamyki przygarnięte przez M-kę, ubarwione pastelami i lakierami do paznokci, które znajduję w zaskakujących miejscach.  
Lubię jego zapach. To moje pierwsze miejsce na świecie, które ma swój-mój zapach. Lubię tę muzykę, która tu gra. I lubię tę naszą nieposkromioną dziewczyńskość rozproszoną  bransoletkami i spinkami gdzie tylko się da. Wspólne mieszanie w miskach i bajkowe seansy z popcornem pod ręką.
I choć swą formą jest taki inny od tego, który naszkicowałam i urządziłam kiedyś sobie w głowie, to ma w sobie ten spokój, otwartość, bezpieczeństwo, bliskość i radość, którymi zawsze chciałam wypełnić swój dom.
Lubię tu żyć.
Tak zwyczajnie, bez pośpiechu.



Copyright © 2014 serendipity , Blogger