środa, 25 lutego 2015

break on through

break on through
Dziś w cyklu: Katie odkrywa oczywiste oczywistości odkrycie, że strefa komfortu to niekoniecznie wygodna kanapa z ciepłym kocem, miękkimi poduszkami, smaczną herbatą i lekturą. Okrycie, że to niekoniecznie kojące dźwięki znanych na pamięć piosenek i dotyk bliskiej osoby. To nie zawsze dobre wspomnienia, Wyspy Szczęśliwe, okruchy radości  i melodie dzieciństwa. 

To często urwane historie, zwyczajne zniknięcia, przykrości wywracane na lewą stronę, kompleksy, zatrzaskujące się drzwi, zamknięte okna i rzeki niedające się zawrócić kijem. 

Bo strefa komfortu to coś znanego. Bliższego niż koszula ciału. Coś, co nie zaskakuje i nie sprawia bólu, nawet jeśli ma pokraczną twarz. Bezpiecznie jest w tym, co się zna. I nie musi być to dobre. Strefa komfortu to nadopiekuńczy rodzic, który nigdy nie pozwoli ci spaść z drabinki. To zazdrosna koleżanka, która przekona cię, że nie ma sensu iść na miasto z nowymi znajomymi. Bo jeszcze ci się spodoba. To poklepujący się po plecach ludzie nie widzący nic poza własnym spokojem ducha i rzekomym byciem tak bardzo cool od innych. Strefa komfortu nie wymaga. Strefie komfortu wystarczy to, co jest. Strefa komfortu potrafi tłumić i pięknie opowiadać bajki o niesięganiu dalej. Strefa komfortu czasem nie widzi i nie słyszy. I bardzo boi się samotności. 

Komfort dają mi moje demony. Moje lęki i niedociągnięcia. Moja strefa komfortu rozumie mnie doskonale. Zamyka drzwi, który pęd życia otwiera w roztargnieniu, a gdy przez szpary wpadnie światło, za którym mogłabym podążyć, skrupulatnie wypełnia je kolorowymi szmatkami. Moja strefa komfortu wie, czego chcę. I snuje mi nad uchem piękne historie o tym, jak to się spełnia, jak mogłoby być, Gdyby... I gdy Gdyby wyciąga w moją stronę dłoń, strefa komfortu zamyka delikatnie drzwi, by Gdyby nie ścisnęło mej ręki zbyt mocno, bym się przypadkiem nie sparzyła o obiecujące Gdyby. Bym nie uwierzyła, że moje skrzydła nadają się do czegoś więcej niż do rozłożenia ich do podziwiania. By nie okazało się, że służą też do latania. Choćby nawet na drugi koniec podwórka, na którym Gdyby unosi kciuk do góry. 
A gdy nie jestem jej posłuszna, gdy flirtuję trochę z Gdyby, to podsyła podszeptem samospełniającą się przepowiednię, a potem tuli w ramionach i ociera łzy dawnymi i tak dobrze znanymi rykoszetami, kłodami spod nóg, słowami ciągnącymi w dół, wiatrami w oczy i kromkami masłem do dołu. Bo strefa komfortu przecież wie, co dla mnie jest najlepsze. 

Moja strefa komfortu boczy się dziś na mnie, bo od tygodnia idę za Gdyby. I choć potykam się często i nie raz stoję w miejscu rozważając ucieczkę, choć stawia mi na drodze wszystkie moje lęki, kompleksy i obawy, które doskonale potrafię nazwać, to idę.

Konfrontuję się ze światem, ze strefą i z samą sobą. Wystawiam na trochę szerszy ogląd, gdzie nie ma ulg. Jest mi niekomfortowo i się trzęsę. 
Trzy kropki po Gdyby zbierają się w jedną. 
Jeden do jednego.

I czasem tylko uśmiecham się, tak by strefa nie widziała, na myśl, że może katie's one photo a day tak naprawdę było zaklęciem innego, kwadratowego, obszaru?



sobota, 21 lutego 2015

bieg

bieg
Od dwóch tygodni mam katar i znów przypomina sobie o mnie moja blizna, bo ja o niej zapomniałam. Nastrój mam paskudny. Jestem jak dwóch starych tetryków w jednym ciele trzydziestoparolatki. Słucham instrumentalnych piosenek, bo każdy natłok słów mnie drażni. Tak, jak ten katar. W jakimś irracjonalnej szarpaninie nie_wiadomo_z_czym myślę, że może moje walające się wszędzie włosy powinnam widzieć tylko ja, tak jak łzy bezsilności i ataki paniki, gdy coś jest choć odrobinę większe niż mój introwertyzm i kurczowo trzymać się myśli, że tylko ja wiem, jak odłożyć łyżeczkę, bo tak - ma to dla mnie znaczenie. 

Znów chcę być taka, jak bohaterki moich ulubionych seriali. Twarda, w środku delikatna. Konkretna, doskonała w swoich fachu i z wykończoną kuchnią. 
I znów pozwalam innym nabierać się na mój scenariusz i prowadzenie postaci. 
Nie bardzo leży mi ta rola. 
W domu chciałabym tylko wrzucać stopy w swoje miękkie kapcie z najbardziej uroczymi kokardkami. Napić się lampki wina bądź nie. Oprzeć się wygodnie o ramię. Być. 

Zaczynam się frustrować powierzchownością, snobizmem, pustymi relacjami, iluzjami, jakąś bezcelowością wypowiadanych zdań przez innych i tym, że przez to wszystko nie czuję pełnej satysfakcji. I, owszem, jestem świadoma, ile mam. Nie trzeba mi o tym przypominać podczas pseudo motywujących pogadanek. 

To i tak tylko kwestia ustawienia się w odpowiedniej kolejce. Nic to nie zmienia, bo zawsze będzie milion osób mających gorzej niż ja i tyle samo pocieszających się, że mają lepiej ode mnie. A i tak każdy z nas ma po prostu inaczej. Pocieszanie się tym, że ktoś ma gorzej, jest po prostu słabe. 
W życiu musi chodzić o coś więcej, niż o świadomość, że ma się lepiej.
W życiu na pewno chodzi o coś więcej.

Po raz pierwszy wypełniam wniosek urlopowy na odpieprzenie się ode mnie. Gdybym była jedną z moich ulubionych bohaterek, to pewnie wsiadłabym w samochód i pojechała nad morze. 
Chcę pojechać nad morze.

W tym całym emocjonalno-zdarzeniowym zagmatwaniu zdarzyło się coś dobrego. 
Coś kompletnie irracjonalnego i niespodziewanego. 
W pierwszym odruchu zaparłam się mentalnie rękoma i nogami. W drugim, wyściubiłam nos. 
Można się kryć w tym, że inni mają lepiej/gorzej. 
Otulić do snu tak dobrze znanymi lękami, demonami, kompleksami. 
Ale można też wystawić je na światło dziennie. 
To trudniejsze. 

Czas na trzeci odruch i lekcje do odrobienia.




środa, 4 lutego 2015

ordinary love

Lubiłam opowieści o Teresce i Okrętce Chmielewskiej. I choć ich przygody były bardzo wciągające, zabawne i naprawdę fajne, choć frapowały mnie zagadki, które musiały rozwiązać, to jednak najbardziej lubiłam te fragmenty o zwykłym życiu.
Ja łaknęłam zwykłego życia. Nie dlatego, że moje było jakieś niezwykłe. Było, nadal jest, dobre, proste, normalne.
W przeciwieństwie do mnie. Bo ja zawsze byłam jak ta Tereska: niepokorna, szalona, trochę wariatka, mimo iż w ogóle tego po mnie nie widać, mimo iż zawsze stoję z boku. Mam tysiąc pomysłów na minutę i nie można mnie zatrzymać, jeśli coś wbiję sobie do głowy. Potrafię wywrócić wszystko do góry nogami i przewrócić na drugą stronę. Nie uznaję pół środków i dróg na skróty. Czasem boksuję się z rzeczywistością. Gnam jak ćma do świecy. I jestem jak socjalizm - bohatersko rozwiązuję problemy, które sama sobie stwarzam.
I dlatego najbardziej lubiłam te fragmenty o zwykłym życiu, bo chciałam mieć w sobie trochę więcej rozwagi Okrętki.

Szukam normalności. Szczerości i autentyczności. Wzrusza mnie normalność dnia. Pomidory na chlebie z masłem i wybieranie ładnych jabłek w warzywniaku. Wypakowywanie zakupów z siatki i wstawianie prania. Śmiech, gdy nie udaje się 'sprzedać' karty w grze w Piotrusia i przyjaciółki na kanapie prowadzące rozmowy o codzienności. Miliardy zwykłych chwil, w których tkwi wszystko, co jest naprawdę ważne.

Wolę być zwyczajna w swej szarości niż przekoloryzowana tym, gdzie powinno się być i kogo powinno się znać. Wolę zachować swoje myśli, dla tych, którzy naprawdę chcą ich posłuchać, niż mieć tak zwane gadane przed ludźmi, którzy i tak mają to gdzieś.
I najbardziej boję się rykoszetów z postępowania innych, które walą prosto we mnie.

Kolorowe piórka maskują najczęściej wielką pustkę i samotność. W zwykłości kryje się najwięcej tego wszystkiego, co jest naprawdę ważne, co naprawdę porusza. Ludzie, którzy twierdzą, że zwyczajne życie jest nudne, nie żyją naprawdę.

Zapytana o ekstremalną rzecz, którą chciałabym zrobić: BASE jumping, rafting, motocross, odpowiedziałam, że prawdziwe, autentyczne doznania, które sprawiają, że czuję, iż żyję to po prostu mój codzienny świat.

Z seriali chyba najbardziej lubiłam te obyczajowe.
Z ludzi najbardziej lubię tych, którzy niczego nie grają i nie próbują niczego udowadniać.
O miłości najbardziej mówią proste, codzienne gesty.

Życie prostym, zwykłym życiem, jest najtrudniejsze.
Wymaga odwagi bycia szczerym.
Z samym sobą.





niedziela, 1 lutego 2015

lost stars

lost stars
Jest taka torba po brzegi wypełniona kasetami cyfrowymi. Na nich wycieczki, wakacje, rodzinne spotkania w większości nagrywane przez dziadka. Ruchoma kronika rodzinna. Nasze zmienne fryzury, stroje i rysy twarzy. Ale zawsze to samo coś w oczach. Wśród nich kaseta z wakacji. 
Rok 1997. Władysławowo. Widzimy siebie, ale jakby nie poznajemy wcale. Moja mama taka śliczna, taka moja. Z błyskiem w oku, z delikatnym makijażem na twarzy i z tym krótszym pasemkiem włosów okalającym jej porażająco piękną buzię. Mój tato uśmiechnięty tym uśmiechem najpiękniejszych mimicznych zmarszczek, przystojny, z lekko przydługawymi włosami, z tym gestem papierosa w dłoni, który zawsze będzie należał tylko do niego. I ja. Nastolatka z ogromnymi oczami. Piękni, młodzi, szczęśliwi ludzie.
Zadziwiamy samych siebie tym jak wyglądaliśmy i jacy byliśmy. Nagle odkrywamy, jak bardzo jesteśmy zabawni, dowcipni, walnięci i jak nam z sobą po prostu dobrze. Prócz zabytków, morskich fal, nagrane nasze rozmowy, wygłupy, moje stopy i paznokcie {(już wtedy estetyka Instagrama była mi bliska ;)}. Ja i moi rodzice, prawdziwa paczka swoich ludzi. 

Coraz częściej zaczynam rozumieć, co chciał przekazać mi tato mówiąc nie raz, że nikt nie będzie mnie kochał tak, jak rodzice. Po raz pierwszy naprawdę zaczęłam bać się samotności. Pomyślałam, że zabrakło mi trochę mojego życia i zaczęłam za nim tęsknić. Za sobą też.  

Oglądnęłam bardzo przyjemny film ze śpiewającą Keirą i od kilku dni słucham soundtracku na okrągło. Jeden wers wwiercił mi się w głowę i nie daje spokoju: And God, tell us the reason youth is wasted on the young. Trafione tak w punkt bardzo. Nie pamiętam powodów wielu swoich decyzji, niektórych z dzisiejszego miejsca nie rozumiem wcale. Pozostaje tylko wierzyć w to, że były najlepszymi, jakie mogłam wtedy podjąć. I wierzę w to. Tak samo, jak w tę prawdę bijącą z nas 18 (sic!) lat temu.   

Od kilku dni ciągle mi zimno. Przyniosłam więc do domu kwiaty, bo myślę, że już na to czas. Czas już na to wszystko, co czeka za rogiem.  


Copyright © 2014 serendipity , Blogger