piątek, 30 grudnia 2016

stale płynne

stale płynne
katie_lamassu, serendipity

Zdarzają się chwile, gdy wiem, dokąd to wszystko zmierza.
Ale te chwile trwają ułamek sekundy.
Angela Chase

Nie miałam żadnych oczekiwań w stosunku do 2016. Poza tym, żeby w końcu przyszedł. Od kilku tygodni mam jeszcze jedno oczekiwanie: aby się wreszcie skończył. 
Nie wiedzieć czemu uległam jakiejś dziwnej myśli, że od stycznia wszystko będzie nowe, inne, że nie będzie się liczyło nic z tego, co było, taka tabula rasa. I przez kilka dni sunęłam swą grudniową bańką przed siebie, aż nie roztrzaskałam się pewnego ranka o swą niezwykle trzeźwą myśl, że przecież nie zmieni się absolutnie nic. A nawet jeśli się zmieni, to wciąż będzie tak samo. I wtedy pomyślałam, że mi wszystko jedno.

Z kolei dzisiaj pomyślałam, że zdecydowanie zbyt długo jest mi wszystko jedno i wobec 2017 jakieś wymagania mieć trzeba (bo brak wymagań w stosunku do nowego roku jest w rezultacie brakiem wymagań w stosunku do siebie samego, a to jest po prosu zwykłe i głupie marnotrawstwo tego, co się w sobie ma). Bardzo potrzebuję nowego rozdania, ale bardzo też nie chcę w kolejny rok, mieć poczucia, że stałam w miejscu. 

Czasem myślę, że tak właśnie było. Że stałam i patrzyłam. Pozwoliłam odchodzić ludziom, którzy nie widzieli, że walczę o nasze relacje, Pozwoliłam przychodzić rzeczom dobrym i puszczałam je dalej. Jakbym miała tylko obserwować, zostawiać to, co rzeczywiście ważne i pozwalać odejść temu, czego nie będę mogła zabrać ze sobą teraz. To był rok na przeczekanie, na uczenie się nowych zadań, nowej rzeczywistości, odnajdywanie się w biegu codzienności. Rok zastanowienia się nad tym, w którą stronę chcę iść. I chyba jeszcze tak do końca tego nie wiem, ale wiem, że mogę już iść.
Rok testowania własnych granic, grzebania w środku, konfrontacji ze swoją ciemną stroną i akceptacji, że jest jaka jest. 

To był rok, który nie zmieścił mi się w głowie. Bo w emocjach utonął. I tych z przedstawień, wystaw, koncertów, książek (których znów przeczytałam za mało), płyt (które znów zaczęłam słuchać i kupować), filmów (na które znów zaczęłam chodzić i, o których znów odważyłam się mówić), relacji (których staram się nie bać). Nie zmieścił mi się w głowie przemocą, nienawiścią, populizmem, śmiercią tych wszystkich wielkich, mimo iż wielką fanką nie byłam nigdy, ale za to każdy z nich miał co najmniej 5 kawałków, które wbiły mnie kiedyś w ziemię i zmieniły sposób myślenia o sobie samej i świecie. 

To jest taki rok, po którym mogę przybyć piątkę sobie jako mamie. Rok, w którym gratuluję sobie samej odbycia szeregu przedziwnych badań i wizyt lekarskich i zadbania w końcu o siebie. Rok, w którym usłyszałam tyle mądrych i dobrych słów do ludzi, znanych mi i tych nie, że tylko się cieszyć. 
W tym roku były piękne góry i morze. Znów zaczęłam mieć sny fabularne i te tak bardzo realistyczne (jak ten, że mam na głowie tysiąc małych warkoczyków, które muszę rozplątać jeden po drugim i tak śniłam o tym, że je rozplątuje i trwało to bardzo długo, tak długo, że aż zaspałam do pracy). 

To był rok, w którym powiększyła mi się rodzina, ale nie za sprawą narodzin, ale odkryć tych, którzy są już od tak dawna, tych, których już nie ma i tych, z którymi urwał się kontakt. Obudziłam dawne relacje, powiązania, pamięć. Rok, w którym zaczęłam uczyć się jazdy na nartach i rok, w którym The Guardian zaprosił mnie do udziału w konkursie fotograficznym. Rok, w którym odważyłam się sięgnąć, po to, czym chcę się naprawdę zajmować i co okazało się czymś, co naprawdę umiem. Mimo braku oczekiwań, było całkiem nieźle.

Nadal wiem niewiele i nie sądzę, że w 2017 będę wiedzieć dużo więcej. 
Ale mam plan.

Wszystkiego dobrego Moi Kochani! 

*Na zdjęciu dedykacja dla mnie od profesora Beresia. Biorę ją jako myśl przewodnią na nadchodzący rok. 



czwartek, 15 grudnia 2016

skąd przybywasz?

skąd przybywasz?
pamięć, rodzina, serendipity, korzenie

Gubimy się wśród pięknych ulic, w głównej mierze dlatego, że chodzimy z głową zadartą do góry, a rzeczywistość zdejmujemy obiektywami aparatów. Krążymy między ścianami pokrytymi sgraffito a tymi z obdrapanym tynkiem i wybitymi szybami. 

- Przepraszam, czy wiedzą państwo, gdzie jest ulica Senatorska?
Starsze małżeństwo spogląda na siebie, jakby w tych drugich oczach była zatopiona mapa ze wszystkimi ulicami i skwerami miasta.
- Senatorska, Senatorska... A! Rewolucji Październikowej! 

W końcu trafiamy do odnowionej bramy XIX wiecznej kamienicy, gdzie na schodach mężczyźni w dresach i swetrach we wzory palą bardzo mocne papierosy. Czuję się jak intruz wstukując kod do bramy i naciskając na klamkę mieszkania osoby, o której istnieniu dowiedziałam się kilka tygodni temu, a rozmawiałam kilkanaście dni wcześniej. Ku mojemu zdziwieniu drzwi otwiera mi kobieta, o znudzonej, bezbarwnej twarzy, mocno stojąca na nogach, nie pasująca do mojej wiedzy i odczuć.
- Dobrze państwo trafiliście - i niedbałym ruchem ręki wskazuje na drzwi w końcu mieszkania, zza których dobiega nieprzerwane, bardzo głośnie świergotanie, jakby ktoś zapałkę włożył w przycisk dzwonkowy. Naciskam powoli klamkę, a ku mnie jedzie na wózku uśmiechnięta ciepłem staruszka, której zza pleców wtóruje żółciutki kanarek. TVN huczy przeraźliwie, kanarek przestaje świergotać, ciocia ze śmiechem opowiada dawne dzieje, bezbarwna twarz niechętnie nalewa wrzątek do szklanek umieszczonych w koszyczkach, a ja dopasowuję twarze ze zdjęć do historii, które zbieram. Siedzę w tym pokoju, który jest dla niej całym światem, zastanawiając się, jak to możliwe, że nikt z nas nie wiedział, że niecałe 40 minut drogi pociągiem mieszka ktoś, z kim łączą mnie więzy krwi i kto jest chodzącą encyklopedią tej ogromnej rodziny. 

Herbata jest mocna, ja zawstydzona, tato roztargniony, ona spokojna i chyba, w tej właśnie chwili, szczęśliwa. 
- Ona wszystko wie - zwraca się do taty, gdy ustalam kolejne linie pokrewieństwa i miejsca na rodzinnej mapie - A twarz masz Kazimierza.
O Kazimierzu wiem, że był bratem dziadka, architektem z Warszawy. I wiem, że moja próżność i ciekawość każą mi znaleźć jego zdjęcie.

Opowiada historie, dodaje moim przodkom koloru oczu, wąsy i długość włosów. Daje im pseudonimy, talenty, zalety i przywary. Oddaje im gesty, czyny i słowa. 

Już wiem, że aby w pełni zrozumieć siebie, trzeba próbować zrozumieć swoje korzenie, swoją rodzinę. Zrozumieć to skąd się przychodzi, jaki nieuświadomiony ciężar się niesie, a przy tym wszystkim nigdy nie można zapomnieć o kontekście. Społecznym, politycznym i takim czysto ogólnoludzkim. To zawsze rzuca światło i daje cień na decyzje, zachowania. 

Jak bardzo chcąc znaleźć odpowiedź na pytanie skąd przybywam naruszam delikatną tkankę wspomnień, jak bardzo wchodzę w prywatne historie osób, których nie było mi dane poznać i tych, których znam, tak bardzo dobrze? Gdzie jest granica między dążeniem do tożsamości a poszanowaniem prywatności życia? 

Pytam o czasy, o których niekoniecznie chce się pamiętać. O czasy ludzkich transportów, ucieczek przez las, przemocy i zasiedlania obcych miejsc. Pytam o złamane serca i podbite oczy. O pogrzeby, śluby i niespełnione nadzieje. 
Przy niektórych pytaniach moja babcia zasłania się brakiem pamięci i słabym słuchem, z żywej staruszki przemienia się w zagubioną dziewczynkę, która nie wie i nie rozumie pytań. A ja wiem, że rozgrzebuję rany, grzebię we wciąż żywej tkance. 
Czym jest moje chcę wiedzieć, przy ich chcę zapomnieć?

Z orłem na czapce, biało-czerwoną przepaską, lilijką w klapie marynarki, szpilką w koku, tytułem adwokata, z nieswoimi pieniędzmi w kieszeni, pożądaniem w sercu ciągle jesteśmy tylko ludźmi. Targanymi namiętnościami, dokonującymi wyborów, poddającymi się biegowi wydarzeń, żyjącymi na bakier, pragnącymi spełnienia i szczęścia. 

I nigdy nie wiem, na ile pokolorują wyblakłe wspomnienia, ile przemilczą, ile fałszywych obrazów podsunie mózg, dzięki którym było im łatwiej iść do przodu. A ja swoim rozszerzonym, głodnym wzrokiem, listą pytań, wątpliwości ciągnę ich w stronę obrazów pamięci, które muszą ubrać w tak okrutne słowa jak "ostatni transport", "rozstrzelanie", "nie wiem, gdzie teraz jest", które teraz pozbawione są cech emocji.

Prababcia na wszystkich zdjęciach patrzy jakby w dal. Gdy wszyscy odwróceni są plecami, zajęci jakąś prowizoryczną sceną, którą ktoś postanowił zatrzymać w kadrze, ona jako jedyna, odważnie patrzy w stronę fotografa. Spojrzenie ma ciepłe, mądre i myślące. A jeśli nawet na innych zdjęciach wszyscy są zwróceni w stronę aparatu i wszyscy patrzą, to ja wiem, że tylko ona widzi. Widzi to, co za aparatem, za fotografem, to, co dalej.  

I choć zabrzmi to dziwnie, to czuję od niej energię, jakby było coś pomiędzy nami, coś, do czego jeszcze muszę dorosnąć, by zrozumieć rodzinną linię kobiet. I siebie.

Pierwszy rozdział będzie o Marii.





wtorek, 6 grudnia 2016

Santa tell me

Santa tell me
nożyczki


Kochany Święty Mikołaju!

Mamy do pogadania. Pamiętasz mój zeszłoroczny list do Ciebie? Ten, w którym prosiłam o kalendarz adwentowy dla mnie? 
Umówmy się: coś poszło nie tak. Bo tak jakby w tym roku mogłabym wysłać list o tej samej treści (zgadza się, nadal nie umiem pleść idealnych warkoczy).

W ogóle nie przyjmuje do wiadomości faktu, że byłam niegrzeczna czy coś. Po prostu tego nie ogarnęliśmy. Myślę, że jednak zbyt dużo było tego wina: albo ja za słabo wyartykułowałam swoje potrzeby, albo Ty spakowałeś drobiazgi w złej kolejności (uprzedzałam, że jest ona kluczowa). 

Nie przejmuj się. Każdy popełnia błędy. Mi też zdarza się czasami wysłać maila nie do tego adresata albo zapomnieć o załączniku. Czasami nawet w dwóch mailach pod rząd.
Nie zmienia to jednak faktu, że czuję się podobnie jak w '86 (plus, minus rok), gdy dałeś mi flanelową koszulę (ja rozumiem, że w PRLu było ciężko, ale serio... damskich nie było?) i lalkę o białych włosach (dałeś mi STARĄ lalkę, która we wszystkich zabawach odgrywała rolę złej staruszki lub nieuleczalnie chorej kobiety. To nie była szczęśliwa lalka). Nie bolałoby to tak bardzo, gdyby nie fakt, że R. dostała zestaw do parzenia herbaty. RÓŻOWY. Przepłakałam wtedy całe dwie zwrotki "Wśród nocnej ciszy" w ciemnym pokoju. A potem było mi strasznie przykro, że pewnie Tobie jest przykro, że tą koszulą nie trafiłeś w mój gust.
Dziś też mogłabym się rozpłakać, ale dzisiejszy płacz bez powodu, mam już za sobą. Chyba wyrobiłam sobie nawyk. Podobno wystarczy na to 21 dni, ja tak mam od kilku miesięcy. 

Ja Ci ogólnie nie chcę głowy zawracać, bo jednak masz ciężką pracę (dobrze, że strajki Lufthansy Ciebie nie dotyczą). Ale z drugiej strony, trochę tego wina jednak w zeszłym roku wypiłeś i to już jest po prostu kwestia zasad. 
Czasem myślę, że może ja zbyt pazerna jednak byłam? Może te 24 drobiazgi typu cierpliwość, wiara w siebie, to jednak za dużo? A może to miało być coś w stylu B2B? W sensie, że Ty mi coś, a ja Tobie też (i chyba nie miałeś na myśli wina)? Albo może fakt, że ja to tak biernie przyjęłam, założyłam, że się zdarzy, bo tak? A może trzeba doceniać stare lalki i flanelowe koszule? (tym razem, bym taką nie pogardziła. Może być męska). 

Chyba, że to jednak chodziło o to, że w zeszłym roku nie było ciastek?

No dobra. W tym roku będą. I to z glutenem. Położę też mleko. Z laktozą. 

Jeśli kubek będzie pusty, to znaczy, że kot zrzucił zabezpieczenie i je wypił. Jeśli jednak uda Ci się je wypić, to proszę, przykryj czymś ten kubek, żeby kot nie próbował wylizać resztek, bo potem całe mieszkanie zarzyga, a ja mam wykładzinę i będę miała: kłopot, kiepski poranek i znowu zacznę ryczeć. Kotu też do śmiechu nie będzie.
Tak. Wino też jest, w tym samym miejscu, co ostatnio. Albo Likier Karkonoski - jak wolisz. W zasadzie to możesz sobie trochę u nas posiedzieć. Co mi szkodzi. Mam kilka fajnych płyt i dobrych książek. Tylko poodkładaj je na miejsce. Płyty alfabetycznie, książki kolorystycznie. 

I wiesz... ja chyba ze wszystkim sobie jakoś poradzę. Lepiej bądź gorzej, Ale czy mógłbyś dać mi czas? Taki na odłączenie, choć na chwilę? Bym mogła słuchać tej muzyki, bez myśli w głowie, że coś, gdzieś, ktoś? Żebym mogła zatracić się książce. Zasłuchać, zaczytać, zapatrzeć. Zamarzyć. I żeby ten krótki czas był czysty, bez cienia poczucia winy, że myślę o sobie, takie święte pięć minut. Chociaż. 
A jeszcze jakbym nie ryczała tak co chwila z byle powodu i nie śmiała się z tego jednocześnie, to w ogóle byłoby świetnie, bo ludzie zaczynają myśleć, że jestem zdrowo szurnięta, a jednak wolałabym się z tym nie obnosić. I nie pozwól mi zgubić mojego optymizmu, tej wiary w dobre zakończenia i mojego upartego serendipity, bo to jednak strata będzie. Ta wiara w siebie samą też się przyda. Przecież na dłuższą metę, nie można tak bardzo deprecjonować siebie. I jeszcze jakby się dało załatwić siłę, taką fizyczną, to za rok Ci renifery na balkon wniosę.

Mijaj zdrów otwarte okna. 

K.


*karteczki z cyframi ze zdjęcia pochodzą z bloga  My Pink Plum

niedziela, 27 listopada 2016

have you seen me lately?

have you seen me lately?


Z bransoletką drobnych pereł na nadgarstku i krwisto czerwonymi paznokciami myję talerz z tańczącą Myszką Minnie, a w radio puszczają piosenkę, która więźnie mi w gardle po pierwszym akordzie. Z drugiego pokoju dobiega wtórujący głos M-ki śpiewającej Hallelujah i nie rwie się jej ze wzruszenia, bo w końcu dla niej to jedna z piosenek ze Shreka.  
Zmywając resztkę ketchupu z butów Myszki Minnie myślę, że świat się zmienia. Bardzo.  


Poszła Katie do lekarza, a lekarz na to, że Katie wygląda, jakby ją coś w życiu nieźle przygniotło. Do tej pory nie wiem, czy to ogrom oczekiwań z jednej strony czy totalne lekceważenie z drugiej (taka oto dychotomia). Nie pamiętam, czy chodziło bardziej o zatoki, drętwienie rąk, czy o głowę, ale kazali mi odpocząć. W między czasie zamknięto mnie też w wielkiej tubie, co podobno miało być doznaniem nieprzyjemnym, trącającym wręcz o traumę, co dodatkowo potwierdziło, że nie do końca normalna jestem, ponieważ mi się podobało. Bałam się, że może będę miała napady klaustrofobii, ale jedyne napady jakie miałam, to napady dzikiego śmiechu (to moja najlepsza tarcza obronna). Do końca nie wiem, czy bardziej czułam się, jak na pokładzie statku kosmicznego, czy jak w podziemnej kolejce do kibla w klubie techno. Koniec, końców już po trzech godzinach opisali mój mózg (szybko się uwinęli, co pozwala sądzić, że zbyt wiele, to ja tam jednak nie mam) i wręczyli płytę. W sam raz na wieczór z winem i popcornem, gdybym chciała się dowiedzieć, co mi do łba strzeliło. I zdaje się, że było to Halloween. 

Z L4 w torbie poszłam na wagary. Dostałam prezent od losu, bo akurat przestało padać, czas jakby się zatrzymał, a ja obserwowałam inne życie, które toczy się między willami z lat 20-tych XX wieku. Szłam bez konkretnego planu, skręcając w ulice z nazwiskami ulubionych poetów, wśród domów z okiennicami i werandami. Myślę, że w takich domach nie ma się depresji, na ścianach wiszą prawdziwe obrazy, a wszystkie książki są w skórzanych oprawach, a gazety są papierowe. Jak wryta przez 10 minut obserwowałam ozdobne kury, które jakiś malec karmił z babcią przez siatkę. Zza rogu wyszedł chłopak z wędzoną szynką na pręcie, a gawrony grały w piłkę nożną orzechem, próbując rozłupać go na pół. Na tym osiedlu-ogrodzie piłki uwięzione są w gałęziach wierzb, mężczyźni przed południem łowią ryby w Odrze, a całe życie gromadzi się w ogrodach, w skrupulatnym grabieniu liści i zamiataniu bruku za ogrodzeniem lub choćby w myciu okien. Porządny spacer, który dał chwilowe ukojenie. 

Po zmianie czasu lubię ciemność miasta, światła, przemykanie przez ulice ze słuchawkami w uszach, Gruby szal, grzane wino. I Gilmore Girls w ramach dobranocki. Głupio się przyznać, ale jestem gorsza niż centra handlowe - moje ho! ho! ho! się obudziło, drze się i domaga atrakcji. 

Poza tym myślę, że każdy dobry dzień, to ten, który da się przejść bez płaczu i bez fizycznego bólu (choć ataki choroby okazują się być wybawieniem, gdy tęsknie wyglądasz za wyjściem ewakuacyjnym zza zbyt małego stołu). Dobry dzień to taki, w którym po prostu wstaniesz, wyjdziesz i wrócisz w najmniej naruszonym stanie. Taki, w którym emocjonalnie potrafisz przerobić wszystko to, co cię trafia. Wiecie, ja zbyt dobrze pamiętam, że kiedyś potrafiłam celnie, dobrze pisać, potrafiłam się śmiać z absurdów i prowadzić dialog z drugą stroną. Trochę wkurza, że już tak nie jest. 

Teraz wołam was tylko w snach. W tych, po których pytacie, czy wszystko u mnie dobrze, a ja kłamię, jak z nut. Wiecie, jak to jest, gdy wasze milczenie jest rozdzierającym krzykiem, którego nikt nie słyszy?  
Kobiety w mojej rodzinie miały pęknięte serca. Zbierały je później spod drewnianych drzwi, z siedzeń w wagonach pociągów i wydawały ostatnie tchnienie. Ja pękłam cała, idealnie na pół i dyszę, jak ryba wyrzucona na brzeg. 

Tak naprawdę potrzebne jest tylko jedno - marzenie. 
Nawet tego nie mam.

Moja niespokojna dusza wciąż będzie szukać. 
Najgorzej. 

niedziela, 20 listopada 2016

autumn leaves

autumn leaves
Jesienią mam zbyt dużo myśli i zbyt mało czasu, na ich spisywanie. Jesienią chowam się pod kocem i gubię w książkach. Jesienią jeszcze bardziej uciekam do siebie i mówię obrazami. 
Czasem wystawię stopę spod koca, wyściubię nos z wewnętrznego świata. Czasem zrobię coś tylko dla siebie wychodząc poza swoją strefę komfortu. Zapełniam karty pamięci krzywymi kadrami, na widok których uśmiecham się. To, co widzę, to tylko jedna z warstw, każde zdjęcie to historia, chwila, emocja. Gdy zrobię słabe zdjęcie, to po czasie wiem, czemu nie był to najlepszy dzień. Gdy zrobię dobre, to doskonale pamiętam, co czułam, łapiąc kadr. Czasem myślę, że moje zdjęcia więcej mówią o moich nastrojach, niż o tym, co na nich. 
Lubię też siebie sprawdzać, próbować, wyściubiać ten nos, dawać się inspirować, wciągać do zabawy. Gdy Natalia z bloga Jest Rudo ogłosiła jesienne wyzwanie fotograficzne, pomyślałam, że jest niezwykle sympatyczne i takie po prostu, bez nadęcia, jak lubię. Potem pomyślałam, że w zasadzie, to czemu nie? Mogę spróbować, tak sama dla siebie. Zamknąć w folderze, tylko dla moich oczu. A dziś myślę, że wyciągam stopę spod kołdry i wyściubiam nos, bo taka właśnie była moja jesień, której wciąż nie mam czasu opowiedzieć Wam słowami. 

moje miejsce

To zawsze będzie moje miasto. Ta siatka ulic, którą odkrywam każdego dnia na nowo. Architektura, skwery, parki i ludzie. To wszystko, co każdego dnia zachwyca i wygląda wciąż tak samo, choć zawsze zupełnie inaczej. I wszystko to, co widzę po raz pierwszy. Miasto umie zaskakiwać.

kałuża

czułości

W ciągu dnia świat zatrzymuje się na parę chwil, co najmniej dwa razy. Wtedy, gdy rozczesuję M-ce włosy. To taka chwila skupienia, ciszy i miłości. Z wyjątkiem chwil, gdy M-ka mówi "ała" ;)


zjem cię

Niezawodny sposób, by uśmiech nie schodził z twarzy cały dzień. Nie wiem, kto wymyślił bezę, ale jest moim idolem.



drobny szczegół

Padał deszcz i spieszyłam się do pracy. Ten liść na dachu samochodu zatrzymał mnie kilka długich chwil. I zrobił mi dzień.


wyjątkowe

Jak każdego listopada u nas - Dinovember. Tej nocy dinozaury tańczyły w balecie.

dinozaury

tak pachnie jesień

Goździki, pomarańcze, wieczór, koc, kot.



vintage

Nie ma znaczenia, jak często przechodzę obok tej secesyjnej kamienicy. Nie ma znaczenia pora dnia, roku, ani to jak bardzo jestem spóźniona. Zawsze muszę zrobić jedno zdjęcie. Albo dziesięć.

kamienica, secesja, Wrocław, architektura


tylko rano

Pod pościelą niebieską ja. Pod różową M-ka. 


atrybuty jesieni

Obsadziłam nim cały balkon. Roślina magiczna. Celtowie łączyli go z umiejętnością zachowania duchowej równowagi. Pewnie dlatego tak bardzo go lubię. Tylko już trochę mi na tym balkonie zmarniał.

jesienne wyzwanie fotograficzne


noszę

Parasol. Jak żadnej wcześniejszej jesieni.


najważniejsze

Korzenie, historia, rodzina. Miłość do cygańskiej księżniczki, powstanie styczniowe, tyfus, tunel i najbujniejsze loki w rodzinie. A to tylko jedna z gałęzi. Robię drzewo. I się zatracam. 


w dłoniach

A zaraz potem w kieszeni. Przez całą jesień.






sobota, 5 listopada 2016

family portrait

family portrait
obraz kilim lampa

Przy grobach swoich pradziadków M-ka śmieje się w głos wspominając i opowiadając historie, które wypełniały jej dziecięcy świat. Cieszy mnie to, ale i też zazdroszczę. W moich wspomnieniach jest jedna prababcia, ta, w której kryształowym lustrze przeglądam się każdego dnia, którą pamiętam jako milczącą kobietę o długich, srebrnych włosach upiętych w kok. I im tak dłużej myślę, tym bardziej dociera do mnie, że wszyscy, których pamiętam z czasów dzieciństwa w moich wspomnieniach są cichymi postaciami, zamkniętymi w jakimś jednym ruchu. Są jak zdjęcie, pocztówka z dawnych lat, na widok której uśmiechasz się i czujesz ciepło, jakby ktoś objął cię swoim ramieniem. Prababcia E. siedząca tyłem, dziadek T. na taborecie naprawiający radio, wujek T. podciągający spodnie, ciocia W. kładąca talerz z kanapkami na stole, wujek H. zaciągający się papierosem mówiący niskim głosem o czymś, czego nie rozumiem, ciocia J. robiąca herbatę z konfiturami... 

Proste, codzienne gesty, najzwyklejsze, nie mówiące o człowieku nic a jednocześnie tymi czynnościami nadające cały charakter i moją wiedzę o nich. To cały zestaw przymiotników, którymi mogłabym ich opisać, które powiedzą wszystko o tym, jak ich widziałam, jak ich pamiętam, ale nie powiedzą wiele o tym, kim byli.   

To za co lubię pierwszy dzień listopada, to historie rodzinne, które pojawiają się tak nagle, jak płomień w zniczu. Stoję przy grobie prapradziadka, po raz pierwszy tak naprawdę rejestrując, kto nosił to imię i nazwisko wyryte w zmurszałym już kamieniu. Nagle dociera do mnie, że z ostatnim pogrzebem kilka tygodni temu, odeszła ostatnia osoba z tej gałęzi co nade mną, która pamiętała i mogła wiedzieć. I czuję, że chcę wiedzieć, jak te moje korzenie łączą się w podziemnych korytarzach z korzeniami innych drzew. I szalenie ważne są dla mnie informacje, że prababcia pochodziła ze Lwowa, a pradziadek był krawcem o przestrzelonych palcach, że AK, Wołyń, Monte Cassino, ucieczki, schwytania, to nie tylko wiedza historyczna, ale rodzinna, która gdzieś tam się wypala, jak znicz. A ja wiem, że trzeba pamiętać, z różnych powodów, a przede wszystkim dlatego, że zwyczajnie jestem.

Zaczynam więc szukać i zbierać. Szukam zupełnie czegoś innego, a tu nagle dzieje się serendipity. Słucham i widzę te schody, które wydawały mi się prowadzić tak bardzo wysoko, a nie na pierwsze piętro. Widzę ten stół, przy którym jadałam śniadania i ten gest, gdy Druhna Wanda stawiała na stole talerz z kanapkami. Widzę te tory, na które patrzyłam z okien łazienki. Znów czuję zapach tego domu i tych wakacji. Kilkakrotnie odsłuchuję moment, gdy ciocia czyta słowa wpisane do pamiętnika przez moją prababcię. To właśnie w tym momencie przestaje być odległym przodkiem a staje się częścią mnie. A ciocia W. i wujek H., do których przez tyle lat wysyłałam najpiękniej wykaligrafowane życzenia świąteczne, mają nagle inny wymiar i chyba czuję dumę. Tak, myślę, że to własnie to. Jeśli macie ochotę posłuchać audycji o Druhnie Wandzie - starszej siostrze mojego dziadka - i jej mężu dumnym z bycia kolejarzem, posłuchać skrzypienia schodów, po których wchodziłam nie raz, to zapraszam pod ten link: Wanda i Hubert.

I być może nie ma to żadnego związku, a może ten związek o potrzebie pamięci i świadomości własnych korzeni, swojego miejsca w świecie, osadzenia się, widzę tylko ja. Jestem z poszarpanych historii, utkana z nitek, które biegły od morza i od zachodu i też z jego wielu stron. I wiem, że te nitki to  nie tylko smak dżemu agrestowego, uśmiech z zachowanych zdjęć i lustro w przedpokoju. To nitki poprzecierane, zabarwione krwią, nitki strachu, niezrozumienia, cierpienia i złości, całego zbioru emocji, których nawet nie chcę sobie wyobrażać. I być może nie ma to żadnego związku, ale tego samego dnia widziałam Wołyń. I widzę związki i konteksty pamięci. 
Myślę, niezależnie od treści, że to bardzo dobry film. Pięknie nakręcony, przemawiający głównie obrazem, świetną scenografią, fantastycznie zagrany. W bardzo prosty sposób pokazujący, jak niewiele trzeba, by nakręcić spiralę nienawiści i by kręciła się ona coraz szybciej. Naprawdę nie wiem, jak po obejrzeniu tego filmu, można twierdzić, że generuje on nienawiść. Jak bardzo można nie odnosić tego do rosnącej ksenofobii i nacjonalizmu i nie widzieć, do czego to prowadzi. Nie wiem. Tym bardziej nie wiem, jak można się wypowiadać, zwyczajnie go nie widząc. Ale to już chyba zupełnie inna choroba. 
Być może najbardziej oczywiste przekazy, są najłatwiejsze do wypaczenia.  To jednak prawda, że aby zobaczyć i zrozumieć coś więcej, trzeba wiedzieć więcej. 

Przeglądam stare zdjęcia. Ołówkiem na arkuszu papieru zapisuję imiona, ksywy, daty, znaki zapytania. Dużo znaków zapytania. I słowa klucze, po których widzę obrazami: cerata, zamarznięte masło, bawełniany podkoszulek i szelki, zapach fajki, buty na koturnach i szpilki do koka, pies przy budzie. Tak ich pamiętam. 
Zdaje się, że zakończył się już czas zastanawiania się, o czym chciałabym napisać książkę. 


niedziela, 23 października 2016

falling slowly

falling slowly
architektura serendipity katielamassu


Październik miał w sobie nieprzyjazny tydzień z ciemnością o 6 rano, ciężkimi chmurami o barwie wody po plakatowych farbach, nieprzyjemnym smakiem pasty do zębów z rana. Tydzień z żałosnym końcem mleka do kawy, ciągłą potrzebą zakopywania się pod kołdrę, niechęcią serialową (sic!) i wszelkich kontaktów międzyludzkich, ale z abstrakcyjną chęcią na ajerkoniak, który odruchowo wstawiłam do mebli po babci, w tym samym miejscu, w którym ona zwykła stawiać ten trunek tak chętnie pity w jesienne wieczory (i to jest ostateczny dowód, że bliżej mi 40 niż 25). Tydzień z propozycją pracy niemal z kosmosu, brakiem butów na ten konkretny niż atmosferyczny, z pisaniem na akord i z tym poczuciem, że zwyczajnie musisz być gdzie indziej.

W ten cholerny październikowy tydzień zastanawiam się, gdzie jest ta granica między konstruktywną krytyką a sarkazmem i czemu zawsze musi być ktoś, kto ma potrzebę wetknięcia swoich trzech groszy, głośnego wyrażanie opinii tak bardzo odmiennej i najlepiej kontrowersyjnej? Czy to już będzie zawsze tak, ze dyskusja będzie dotyczyć pobocznych tematów, gdzie najważniejsze będzie, aby zakrzyczeć, zagadać, zdeprecjonować i wyrazić swoim populizmem wyższość nad innymi? 

Jest też październikowa Warszawa, tak cholernie warszawska z pogubionymi ulicami i złymi tramwajami. Warszawa, co spada łzą niezrozumienia do grzanego wina, od którego chłód pod sercem. Ta Warszawa ciągle zbyt ciemna, spóźniona i uciekająca skradzioną taksówką przez celebrytę,za którym rzucam najgorszą z możliwych klątw na sobotnią noc. Ale jest w tej Warszawie jeden promyk, ta piękna Dziewczyna z tytułem książki w imieniu i nazwisku, która z takim samym wdziękiem, jak w swoim pisaniu, przenosi w świat nierzeczywisty, delikatnie ironiczny, z którego nie chcesz wyjść. 

Dziś październik jest jasny i świetlisty. Każdego dnia zasypiam i budzę się ze stanem podgorączkowym i wkurzam się na śrubokręt za to, że leży w mojej dłoni. 

Całą egzystencję można skurczyć do kilku ścian i kroków od czajnika do łazienki a potem z powrotem pod koc. Cała egzystencja to może być tylko kilka dźwięków. Można nie wypowiedzieć ani jednego słowa, nawet do kota i nic nie czuć w związku z tym. Bo czasem usłyszysz coś takiego, że już na zawsze chcesz zatkać uszy, a każde z twoich słów w konfrontacji jest zupełnie bezradne.



niedziela, 9 października 2016

maliny się kończą

maliny się kończą
fromwhereistand rainy day buty

W snach mojej córki jestem superbohaterką, która ratuje słońce przed upadkiem z nieba. I gdyby tylko wiedziała z jaką radością, każdego dnia, wciągam to słońce na nasze niebo i jak mi czasem zwyczajnie przykro, gdy się nie udaje.
Deszcz pada od kilku dni, więc bawimy się w wyścigi kropli po szybie. I nie wiem, która z nas się bardziej dziwi: ja, że M-ka bawi się w to samo, w co ja w jej wieku, czy M-ka, że w odległej galaktyce, gdzie matka spędzała dzieciństwo krople również się ścigały w dziecięcej wyobraźni? 

Earl Grey pachnie w kubku w charakterystyczne niebieskie koła, a my otulamy się kocami w kratę i przewracamy kartki swoich książek. Pod ścianą schną dwa kolorowe obrazy namaziane kilka godzin wcześniej. Wiemy, że namalujemy ich jeszcze więcej.
Kasztany wyskakują ze swych kolczastych pancerzy, a ja krok po kroku wchodzę bardziej w głąb siebie. Trochę rozmyślam o tym, co minęło,trochę snuję planów na przyszłość, które odmienią wszystko. Wyciągam grube swetry na wolność i żegnam muśnięciem dłoni kwieciste sukienki. Zamykam powieki, by zachować pod podniebieniem smak ostatnich malin i w ciszy wchodzę w jesień, by odpocząć, nabrać kolorów i natchnień. 
Znów mam ten czas, gdy daję się wciągać wyśpiewanym słowom, obrazom - i tym statycznym i tym kadr po kadrze. 
Są takie filmy, w których odnajdujesz wystrój mieszkań, które nazywałeś swoim domem, w których odnajdujesz swoje myśli, te nie do końca lubiane, w których odnajdujesz prostotę bycia, naturalność rodzinnych śmierci i poezję puszki szczecińskiego paprykarza. I nie wdając się zbytnio w dyskurs o naturalizm, patrzysz na opowieść o rodzinie, ostatniej rodzinie, tak bardzo ci bliskiej w zbliżeniach na porcelit i okulary w grubej oprawce. Bo rodzina, to zawsze będzie tragikomedia, takie najmniejsze państwo świata, w którym wszystkie mapy i przewodniki nie mają racji bytu, bo to wszystko jest w krwiobiegu i w tym, jakie lubisz ziemniaki. Gdy wychodzisz z kina w gardle więźnie ci ostatnia minuta, te kilka niewyreżyserowanych kadrów, minuta prawdy, rzeczywistości, historii, którą przecież tak dobrze znasz i ten realizm tak rośnie ci w przełyku, że aż braknie ci tchu przez całe następne 10 długich minut. I w tym stanie daję się wciągać w domino moich myśli, gdzie na samym końcu okazuje się, że byłeś moim punktem odniesienia. A teraz chyba nie mam ani jednego. I jest mi przykro. 
A potem jest drugi biegun rzeczywistości, w którym wszystkie poradniki motywacyjne chowają się przy Bridget . Czy wspominałam, że uwielbiam chodzić do kina? Kiedyś i o tym napiszę.

Wieczorami czytam, piszę i słucham muzyki. Zbieram te muzyczne kawałki, które dają mi (przeciętnie) trzy minuty pełni. Swoją listę nazwałam me gusta i dziwię się, że algorytm poleca mi latynoskie utwory. A choć mogłabym słuchać portugalskiego nieprzerwanie, mimo iż nie rozumiem ani jednego słowa, to jednak jesienią chcę słuchać pianissimo possible
Albo tego, do czasu, gdy znów będą maliny (zbiegło się z 80 urodzinami Osieckiej. I, jak się okazało po kropce, ze śmiercią Wajdy...)



środa, 28 września 2016

ballada z gór

ballada z gór
góry | mgła | wędrówka |wanderlust


Czasem braknie tchu. Nie od wysiłku, tylko od głowy, w której rodzi się iluzja, że tlenu jest  coraz mniej a droga jest coraz dłuższa, gdy mleko mgły rozlewa się tuż przed Twoim nosem i masz wrażenie, że wchłonie cię zaraz całą. Mrugasz okiem, mgła rozsuwa się i na wyciągnięcie ręki masz bryłę schroniska. To naprawdę jest tak, że najważniejsze są te sprawy, na które reagujesz tak samo, jak na widok schroniska po całym dniu wędrówki.

Kamienna ścieżka pod butami lśni wilgocią, która wsiąkła w moje włosy i uwiesiła się wrzosowych kwiatów na stoku. Z grzanym winem w dłoni patrzę przez okno schroniska na taniec chmur i mgieł, które przesuwając się, kręcąc piruety, mijając się i przylegając do siebie, co chwila zasłaniają i odsłaniają te szczyty co nade mną i poniżej mnie. Jak puszczane w zaciemnionym pokoju przezrocza. 

Rzeczywiście w górach wszystko nabiera właściwych proporcji i odpowiedniego znaczenia. Z pierwszym krokiem na szlaku wszystko co miejskie zostaje na dole. Smutki, żale, zadania, lęki i priorytety, lekarskie diagnozy i listy to do noszone w bawełnianej siatce na zakupy. Wszystko co zbędne, bez sensu ciążące, co kompletnie nie nadaje życiu sensu, ale jakoś je tak szczelnie wypełnia, jak pakuły, zupełnie naturalnie zostaje tam na dole, nie domagając się uwagi.

Bo ważny jest odpowiedni rytm i głębokość oddechu. Ważna jest dobra przyczepność buta i ciepła kurtka. Ważne jest każde nieznajome cześć po drodze i to, że możesz liczyć na towarzysza drogi nie zawsze szybkiej, łatwej i przyjemnej. Ważna jest wiara w swoje siły i zdrowy osąd sytuacji. Ważna jest radość z każdej chwili, która po prostu jest, z czerwoności jarzębiny i promieni słońca nieśmiało przebijających się przez pergaminową mgłę. Ważne są twoje myśli, tylko o tym, co wokół i teraz. Ważne jest to, że jak ręką odjął, znikają wszystkie przypadłości powodujące dyskomfort psyche i somy. Ważne jest bicie serca, które czujesz w skroniach, radość i świadomość, że do poczucia szczęścia, naprawdę nie potrzeba tak bardzo dużo. Ważna jest frajda jaką daje nocleg 1326 m n.p.m., to uczucie, gdy przekroczysz próg swoich słabości i ten rewelacyjny smak herbaty w Schronisku Pod Łabskim Szczytem. Najlepsza herbata w całych Karkonoszach. 

Podczas takich wycieczek, mimo iż całych we mgle, widzę wyraźnie prawdziwą Kaś. Z mapą szlaków, które nosi pod sercem, w jej kolorach spraw istotnych i ważnych, szczytów, na których można odetchnąć pełnym zadowoleniem, które inni zwą celami. Nagle tam wiem, z czego śmieję się najgłośniej, jaki smak czekolady lubię najbardziej i o czym chciałabym napisać książkę.   
Podczas takich wycieczek wierzę w sens i spełnienie swego snu o chacie w górach. 
Podczas takich wycieczek jestem sobą aż na wskroś. 

piątek, 16 września 2016

summer sunshine

summer sunshine

Kuchnia o poranku jest lekko zaciemniona i czuć jak wokół kostek oplata się chłód, który wpadł przez okno. Choć nadal ubieram letnie sukienki a stopy wkładam w sandały, rankiem nie da się oszukać, że to jeszcze nie wrzesień. 
Kot przeciąga się niespiesznie, M-ka zakopuje się pod kołdrę na wyrwane pięć minut, czajnik zaraz zagotuje wodę na kawę. Wklepuję w skórę krem, a głos z radiowej reklamy sugeruje, że powinnam zmienić go na ten, który likwiduje przebarwienia. Bo przez przebarwienia to niby skóra wygląda starzej. 
Przesuwam palcami po skórze, po konstelacjach gwiazd utworzonych z moich piegów, których z każdym latem przybywa mi coraz więcej. I choć bez warstwy pudru wyglądam trochę jak przepiórcze jajo, to nie rozjaśniłabym tych moich kółek, trójkątów i kresek za żadną iluzję młodszej skóry. Bo ja piegi bardzo lubię. M-ka trochę mniej i z nieszczęsną miną spuszcza głowę, gdy wpadam od czasu do czasu w zachwyt nad drobniutkimi piegami przywiezionymi z wakacji, które tuż pod jej oczami wyglądają jakby ktoś bezę oprószył cynamonem.     

Cieszy mnie wrzesień. Daje mi energię, radość i pcha do zmian. To pewnie wiąże się jakoś z kwestią równonocy. Albo z wrzosami, które włożyłam do balkonowych skrzynek, albo z zeszytem, który sobie kupiłam na bardzoważnesprawy (bo przecież we wrześniu zawsze kupuje się zeszyty). Cieszy mnie, że dzień zaczyna mieć swoje ramy, że w niedziele znów pieczemy babeczki na cały tydzień drugich śniadań w szkole (przeważnie już w środę do śniadaniówki ląduje ostatnia porcja). Cieszę się ze względu na śliwki i nowe trampki, ze względu na światło, przez które wychodzą mi jakby ładniejsze zdjęcia. Cieszę się na te wszystkie premiery książek i płyt, na trasy koncertowe, które wypełnią sale prób.

Ten wrzesień cieszy bardziej za jeszcze letnie promienie, które zaplątują się w kryształ zawieszony przy oknie, by po chwili płynąć tęczowymi kropkami po ścianach, podłodze i suficie. Za bańki mydlane, które puszczam przez balkon i przypominam sobie zachwyt małej M-ki, gdy zobaczyła je pierwszy raz w życiu. Cieszy za Joss Stone  tak piękną, słodką i seksowną, że przepłakałam prawie cały koncert wciąż niedowierzając. Cieszy, bo we wrześniu właśnie, 12 lat temu, zaczęłam pisać blogowo i wciąż daje mi to radość. 

Ale wrzesień to też czas pamięci i zatrzymania. Biała lilia, której w tym roku nie położę, choć myślami jestem przy chłopcu z tacą anielskich pączków ze snu. Co chwila przeplatają się w mojej głowie jakieś wątki historyczne i ten wiersz, że ja nie chcę wiele ma inny odcień zieleni niż zawsze. M-ka się cieszy, bo wysłałyśmy kartkę do żołnierza. Ja też. Skierowanie do szpitala chowam do szuflady. Pomyślę o tym po weekendzie. Brodząc w sandałach wśród suchych liści znalazłam pierwszego kasztana. Chuchnęłyśmy na szczęście. 

Wrzesień mnie cieszy, wrzesień mnie uspokaja. Pachnie earl grayem i śpiewa wieczorami najpiękniejszą Pietruchą
I choć jestem spokojna, to nadal mam w sobie ten mój smutek i wciąż nie lubię, gdy ktoś mówi o mnie zbyt dobrze. Uśmiecham się do myśli, że gdyby ktoś na ulicy zawołał: "Annie Hall!" to  jestem pewna, że to właśnie ja bym się odwróciła.

Pod ścianą stoi spakowany plecak. Jutro będą góry. I ma też padać, w końcu to jednak jest wrzesień. Ale w gruncie rzeczy w ogóle się tym nie przejmuję. Bo wrzesień mnie cieszy.

16.09.2016

poniedziałek, 5 września 2016

that's all right mama

that's all right mama


To są takie chwile, gdy czujesz, że wszystko wyślizguje ci się z rąk. Zamienia się w piach i po prostu znika rozwiane przez wiatr. Wszystkie ściany, to co obok rozpadają się, jak źle wykonana scenografia w teatrze, i zostajesz całkiem sama pośród chaosu i czujesz, ze zaraz też się rozsypiesz, rozpadniesz. I to jeszcze nie byłoby takie najgorsze, bo najgorsze jest to, że nie możesz się tak po prostu rozsypać i rozpadać.

Co wtedy zrobisz? Będziesz krzyczeć? Płakać? Mentalnie boksować się z powietrzem? Może weźmiesz głęboki oddech? Zrobisz dwa kroki w tył i zaczniesz od początku? To trudne, ale możliwe i przede wszystkim ogromnie budujące, gdy się uda. 

środa, 31 sierpnia 2016

jesień (przyszło mi zwariować)

jesień (przyszło mi zwariować)

Naukowcy z Yale udowodnili, że osoby lubiące długie, gorące prysznice podświadomie próbują w ten sposób odeprzeć uczucie izolacji społecznej. Zamykam przeglądarkę z myślą, że nie czuję się samotna, bo przecież moje prysznice są letnie i szybkie. Niemal od razu zapominam o tym, co przeczytałam. Dopiero w łazience, gdy para zawisa tuż nad moją głową, a skóra zaczyna przybierać barwę buraka, przypominam sobie o artykule i uświadamiam, że szybkich, chłodnych kąpieli nie biorę już od długich tygodni. I bardzo nie lubię wychodzić z wanny.

czwartek, 25 sierpnia 2016

varsovie

varsovie




Jeszcze chwila i wiem, że mogłabym zakochać się w Warszawie. Tak szczerze, całą sobą, bez pamięci, z nieprzespanymi nocami i myślami wracającymi wciąż uparcie między te kamienice.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

stories of the street

stories of the street


W miastach najbardziej lubię ulice. Te proste linie od do, przecinające się tu i tam, ginące niespodziewanie i rozlewające się kwartałami. Lubię ich piony i poziomy, szerokości i zwężenia, krzywe chodnikowe kostki i asfalt, który topi się od słońca.

sobota, 23 lipca 2016

summer wine

summer wine


Wyczuwam lato w drobiazgach. W tych ciepłych wieczorach, w bosych stopach na balkonie, moim uśmiechu wbrew wszystkiemu i tym, że mimo wszystko nie martwię się aż tak bardzo. 
W tym niewielkim obcasie, w którym mam tyle pewności siebie ile trzeba. W ukochanych sukienkach co swym brzegiem łaskoczą kolana. W wilgoci skręcającej włosy. W czereśniach i w smaku cydru. W brzęczeniu rowerowego koła toczącego się po asfalcie. W tym, że znów mam cholerną nadzieję i wierzę, że wszystko jest możliwe. W tych rozmowach o przyszłości, w których jestem najlepszą wersją siebie samej. I nie chcę już słuchać o potencjale i swoich talentach. Chcę to poczuć i uczynić realnym.

poniedziałek, 11 lipca 2016

historie

historie

O b r a z 

Nadchodzi taki moment w życiu studenta historii sztuki, że zaczyna mieszkać w muzeum. Jest taki czas, że zaczynasz wchodzić do sal wystawienniczych, jak do własnego salonu, a panie kustoszki pytają, czy udało się dostać te książki z biblioteki, o której istnieniu wiedzą nieliczni. 
Tak, jak wiesz, że po lewej znajduje się kanapa, tak samo jesteś w stanie z zamkniętymi oczami wymienić kolejność wiszących obrazów Makowskiego na ostatnim piętrze. Znasz na pamięć krakelury i poranne światło zwijające się w kłębek z żłobieniu ram. Znasz te dzieła na pamięć. Barwy, kształty, muśnięcia pędzla.  
Nie zliczę godzin przesiedzianych przed obrazami, z notatnikiem na kolanach, marszczącej czoło i wytężającej wzrok. Były jak dobrzy kumple z podwórka, którzy biorą cię takim, jakim jesteś. Powtarzano mi zawsze, że tyle obrazów, ile par oczu w nie patrzących. To prawda. Ale ty sam, za każdym razem, możesz patrzeć zupełnie inaczej i widzieć coś zupełnie innego.

wtorek, 5 lipca 2016

summertime sadness

summertime sadness


Czerwce obtarły mnie wszystkimi butami, a każde powietrze, przez każde 30 dni, nie wiedzieć czemu, pachniało rumiankiem. Tuż za uchem. 

Była zbyt krótka plaża i był Berlin i nawet jeden most w Poczdamie. 
Była lista odkryć, co wcale nie unoszą i nie dają powiewu wiatru w skrzydła, tylko zmuszają, by poczuć, jak twarde jest podłoże, po którym przechodzisz przez kolejne dni, zdarzenia, realcje.
Były sznurki, które obcinałam jeden za drugim, wypuszczając balony frustracji w siną dal, a one wracały jak wierne psy prosto pod moje stopy o paznokciach w kolorze nr 151.
Były piosenki Dąbrowskiej i Hey'a słuchane w te i z powrotem z tym dławiącym uczuciem w gardle, że ktoś znów tak dosadnie, do każdej nuty, słowa, do kości. 

niedziela, 12 czerwca 2016

dark side of the moon

dark side of the moon


Maggie Carpenter nie wie, jakie lubi jajka. Kiedyś lubiła jajecznicę, ale potem uznała, że lepsze są te sadzone. Zmieniła zdanie, gdy kolejny narzeczony podał jej swoje ulubione: w koszulce. Maggie Carpenter z twarzą Julii Roberts, nawet nie wie, że nie wie, co lubi. 

Ja lubię jajka pod każdą postacią, choć najmniej te faszerowane. Ale jest za to cały ogrom rzeczy, których po prostu o sobie wiedzieć przestałam. 

Na blogach cisza. Można pomyśleć, że nie dzieje się nic. Nawet, że się lenię, że mi się nie chce. A ja piszę analogowo, piórem w zeszycie, o rzeczach, o których nawet mi się nie śniło (a sny mam epickie). 

Pod tymi czarnymi włosami buzuje, powstają pytania, które brutalnie zderzają się ze ścianą tak oczywistej odpowiedzi, że aż boli i pozostaje tylko do powiedzenia beznamiętne aha. Albo stoją, jak na jakiejś drodze, która nie wiadomo do kogo należy, na przystanku PKSu ze zdartym rozkładem jazdy, nie wiedząc czy i kiedy odpowiedź się pojawi.

Znajduję odpowiedzi na pytania, których nigdy bym sobie nie zadała. Nieoczekiwanie jak na sztuczny tatuaż polany wodą pojawia się odpowiedź niepasująca nigdzie. Oglądam swoją rękę i dziwię się, że to moja ręka. Obserwuję, jak odpadają ze mnie warstwy, które nigdy do mnie nie należały a przywarły jak druga skóra. Odnajduję uczucia i emocje, które rozsiadły się wygodnie, a nigdy nie były moje. 
Milczę jeszcze częściej, jeszcze rzadziej dzielę się swoim zdaniem. Z kalejdoskopu emocji wpadam w próżnię, a potem znów jadę rollercoasterem, czasem krzycząc a czasem śmiejąc się w głos. I to wszystko boli. Jak cholera.

Rak ma delikatną skórę, a mimo to zrzuca swój mocny pancerz, który go chroni. Wygląda wtedy, jak w agonii. Czasem leży w bezruchu a czasem targa w nim na lewo i na prawo. A potem wyskakuje ze starego pancerza, piękny, większy i silny. Bo w starym pancerzu już się nie mieścił. 

Rozrosłam się. Wylewam się poza struktury, ramy i ograniczenia. Moja energia, witalność i radość nie dają zamknąć się w pudełko od-do. Moje potrzeby i oczekiwania też nie. I już wiem trochę więcej i widzę trochę dalej. 
Przeobrażanie się boli. Dojrzewanie i dorastanie też. 

I w tym wszystkim znów znajduję to, czego nie szukałam, czego się nie spodziewałam. Nie tylko to dobre. 
Czy serendipity tak, jak księżyc ma swoją drugą, ciemną stronę?



wtorek, 17 maja 2016

w dobra strone

w dobra strone

fot. unsplash.com
Czy naprawdę wystarczy tylko zamarzyć?
Namalować opuszką palca zanurzoną w akwareli to, co w duszy gra, śpiewa, tańczy, siedzi na gałęzi drzewa, macha nogami i pluje pestkami z czereśni?


Czy wystarczy powiedzieć tak, otworzyć drzwi temu, co przychodzi, pozwolić się temu rozsiąść na kanapie (w której z każdym dniem, coraz bardziej brakuje podłokietników), poczęstować herbatą i po prostu ze wszystkim przyjąć?
Mieć tę m-kową wiarę, że wszystko jest możliwe i wszystko można?

środa, 11 maja 2016

kiedyś cię znajdę

kiedyś cię znajdę


I jest wreszcie taki maj, który czuję pod plecami leżąc na kocu, który prześlizguje mi się między palcami źdźbłami traw i który czuję w dłoniach, gdy plotę M-ce wianek ze stokrotek. 
Maj, który czuję w nogach jadąc rowerem do pracy, w nozdrzach pachnący wiosennym deszczem, kasztanem i bzem. Maj, który smakuje truskawkami i brzęczy w kwiatach jabłoni. Maj ze szpakiem w dziadkowej budce i bocianami przechadzającymi się po polu.

środa, 4 maja 2016

parada wspomnień

parada wspomnień


Do pracy w maju przyszłam zupełnie nieprzygotowana, bo zapomniałam kalendarza z całą listą to do i do tego zmoknięta, jak kura, bo w moich strukturach myślowych maj nie jest miesiącem ulewnym. Do tego przyszłam zasmarkana, mięśniowo obolała, zaspana, z bardzo mocno zarysowanym planem na dziś: jak najszybciej wrócić do domu, pod kołdrę.  Zdecydowanie lepiej komponowałabym się z listopadem.

sobota, 30 kwietnia 2016

suprise, suprise

suprise, suprise


Napięta jestem, jak struna. Nie tak, aby wydać piękny, perfekcyjny dźwięk, ale tak by pęknąć z hukiem przy najmniejszym dotknięciu. 

Początek maja, już  w kolejny rok, ma słodko-gorzki smak. 

Smak radości, bo w moich ramionach leży cud. Ciało, umysł, dusza. Nowe życie, najwspanialszy mały człowiek - M-ka. To jest największa radość w życiu. 
Smak strachu, który towarzyszył przez te pierwsze majowe dni, że coś może pójść bardzo nie tak. Ten lęk który pękł z pierwszym m-kowym krzykiem. Najpiękniejszym dźwiękiem, jaki kiedykolwiek słyszałam. Lęk, po którym mam uśmiechniętą bliznę po dziecku. I zaskakuje mnie wciąż, że ten niepokój gdzieś tam jest zawsze pod podszewką niewyobrażalnego szczęścia. 
A może to takie po prostu matczyne, taka miłość co niesie, nadaje sens wszystkiemu a jednocześnie potrafi sprawiać niewyobrażalny ból i nieść lęk.

niedziela, 17 kwietnia 2016

be good or be gone

be good or be gone


Pomyślałam, że staję się przezroczysta. Tak przezroczysta, że zaraz zniknę. Zniknę i nikt się nie zorientuje. Takie znikanie przez zaniedbanie. Przez siebie samą.

I niezbyt ładnymi kamyczkami do ogródka było ignorowanie moich słów, wchodzenie w zdanie lub powtarzanie moich wypowiedzi, tak jakbym nie postawiła w nich kropki przed sekundą, a także zamykanie mnie w pokoju na klucz, bo przecież nikogo tam nie ma. Tylko ja.

Gdy M-ka miała 3 lata, to bardzo nie lubiła cukinii. Tak bardzo, że nie przyjmowała do wiadomości faktu, że warzywo leży na talerzu. Cukinia była dla M-ki niewidzialna, więc po prostu nie istniała. Czasem myślę, że stałam się właśnie taką cukinią. 


poniedziałek, 11 kwietnia 2016

in my place

in my place
fot.: www.instagram.com/rosiczka1

Na lewym policzku gwiazdozbiór nowych piegów, przebija się dość wyraźnie przez beżową drogę pudru nr 75.
A może wcale nie są nowe? Może te przywożone każdego lata, na pamiątkę wakacji ułożyły już dawno tę gęstą konstelację, której nie zauważyłam?

Tak, jak nie zauważyłam też tego momentu, gdy z węzełków, grudek, supłów wyskoczyły liście i kwiaty. Wiosna znów uderzyła mnie prosto w twarz ciepłym powietrzem przesiąkniętym zapachem kwiecia. 

I nie zauważyłam, jak każda myśl, riposta, uwaga i żart wypowiedziane wewnątrz siebie były kolejnym splotem gabardynowego kokonu. Nie zauważyłam też, aby mi to przeszkadzało. 

Wewnątrz mnie niepokój maluje senne obrazy, kreską ostrą, wyraźną, intensywnym kolorem.

wtorek, 22 marca 2016

mess is mine

mess is mine
Cały zeszły tydzień byłam domowa.
Domowa i kiełkująca wiosną.

Czołowo zderzyłam się z przesytem wszystkiego.
Przesytem słów, punktów do odhaczenia, oczekiwań, rzeczy. Zbyt wiele nieprzeczytanych gazet i nie takich ubrań. Zbyt mocno wypchane szuflady bezwartościowymi pakułami spraw, o których dziś nie mam pojęcia. Nieotwarte koperty, których zawartość nie jest już ważna. 
I nie drgała mi powieka i nie trzymał się kurczowo łydki głupi sentymentalizm. 
I jest w powietrzu lekkość i przestrzeń jakby się rozrosła.
Naprawdę lubię wiosenne porządki.


niedziela, 13 marca 2016

girl on fire

girl on fire
Dla jednych będę dzikim ptakiem. Kimś, kto wciąż za czymś goni i wciąż przed czymś ucieka. 
Dla innych będę bumerangiem, neurotycznym kotem. A przecież wiemy, że one zawsze wracają. 
I jedni i drudzy będą mieli rację.
Idę za tym, co przynosi mi życie.

Ta moja odwieczna dychotomia. Potrzeba osadzenia się w wytyczonych przez samą siebie, chcianych ramach, zapuszczenia korzeni tak bardzo w głąb. Z drugiej strony ten ciągły bieg, ciekawość tego, co za zakrętem, ulotność chwil i ta wdrukowana w całe ciało wiedza, że nic nie jest dane na zawsze.
Bo kiedyś wybito mnie z rytmu.  Dlatego ta pozorna niezgodność ma w sobie harmonię.

Podglądam, jak M-ka ogląda brzegi sukienki swojej szmacianej wróżki, jak je obraca między palcami. Jest w tym jakaś czułość, muśnięcie sacrum. Coś ważnego dzieje się teraz w niej. Tu i teraz. Zawsze. 

Podobno ulubiona piosenka dziewczyny powie więcej na temat tego, jak się czuje, niż kiedykolwiek wypowiedzą jej usta. Moje na pewno. Problem w tym, że mam dość długą i niejednorodną playlistę i znów każdy mógłby określić mnie inną piosenką. I znów wszyscy mieliby rację i każdy byłby w błędzie. 

Kolejne rozdarcie jest z kategorii: etyka pracy oparta na wartościach vs. wygoda codzienności. Pewnie znów będę gonić. 

Jedno wiem na pewno, nie mam w sobie nic z Rhianny. 
I don't love the way you lie.  

unsplash.com

sobota, 5 marca 2016

let's dance

let's dance
Na telebimie, wyświetlano zapętlone zdjęcia znanych mi twarzy, strojów i scen. Na scenie tłok przy ogromnym, urodzinowym torcie, dziecięcym szampanie, w kitkach, dobieranych warkoczach, tiulowych sukienkach, błyszczących body, kurtkach z czerwonej skóry, z tulipanami od trenerów. 

- Ale ci córa wyrosła! - wykrzyknęła brunetka do blondynki - I jak pięknie tańczy! Widać, że znalazła w końcu coś swojego. 

M-ka biega po scenie za cukierkami w towarzystwie innych dzieciaków. 
Nie wiem jeszcze, czy ten taniec, to jest to coś, właśnie jej. Ona jeszcze też tego nie wie. Ale się cieszy i dobrze bawi.

Przez cały wieczór byłam dzielna. Pękałam z dumy, wzruszałam się wewnętrznie, wspominałam. 
Rozpłakałam się w domu, późnym wieczorem.
Bo ja kiedyś znalazłam coś swojego. Właśnie pod tym samym szyldem, w tych widzianych na telebimie strojach, na tych scenach, z tymi ludźmi. 

To są jedne z tych drzwi, które z jakiegoś powodu się nie domykają. Czasem skrzypią, a czasem przez przeciąg wspomnień stoją rozwarte. I jednak trochę bolą.

Przypominają o tym, że zbyt często o sobie zapominam i za rzadko o siebie walczę. Są jak nieznośny wielokropek, który nie jest przyjemnym niedopowiedzeniem, ale zupełnie niezrozumianym zawieszeniem. 

Bo ja nie wyrosłam z tańca, jak  z tych pierwszych baletek, przedartych na wylot, przepoconych godzinami ćwiczeń.
Nie wyrosłam z tamtej siebie, która pewnego dnia, po prostu nie wróciła. 

M-ka tańczy naszą dwupokoleniową historię, a ja myślę, że jeśli te drzwi wciąż nie mogą się zamknąć, to trzeba je otworzyć szerzej. 

Wybieram rozmiar 41 i dodaję do koszyka.
Bo dlaczego by nie?


unsplash.com

niedziela, 28 lutego 2016

don't speak

Coś takiego się nagle stało, że przestłam rozumieć bliskich mi ludzi. A może wcale ich nie rozumiałam, tylko ich wyobrażenie w mojej głowie, jakiś fragment ich osobowości, który, zupełnie irracjonalnie, brałam za całość? A teraz jak zza węgła, zupełnie przez przypadek, zobaczyłam pełny obraz i wcale mi się on nie podoba?

To wręcz niebywałe, jak łatwo można zamnknąć się stwierdzeniu niesprawiedliwym, którego słuszności nawet się nie zweryfikowało, ze wstydu i strachu udać, że się nic nie stało i obrócić kota ogonem licząc, że winnym poczuje się ktoś inny. Bo słowem przyjaźń tak miękko można sobie wytrzeć usta.

I po prostu uwielbiam, jak coś mówię i się mnie nie słucha, a potem dochodzi do tych samych wniosków i nosi niczym na sztandarach jak prawdę objawioną. No to już nie mówię.

Kątem oka dostrzegam w sobie zachowania, które zdecydowanie świadczą o dorosłości. Unikam mostów zwodzących prawdę i z ulgą odkrywam, że tak wiele rozdziałów jest już dawno zamkniętych.

Wróciłam do fryzury z lat 90tych ale chyba, i bez niej, mam 13 lat. Naprawdę. Mimo kilku dorosłych zachowań, czasem prowadzę rozważania w stylu: czy bardziej lubię Dylana czy Brandona z BH90210. Nieustannie.
Winą za swoją grzywkę obarczam Keirę. Winą za rozgrzebywanie własnych myśli obarczam Adele. Winą za własne milczenie obarczam siebie.
Zwolniłam siebie z obowiązku myślenia i posiadania zdania. Sama nie wiem, dlaczego.
Siedzę wśród ludzi i myślę tylko o tym, że nie mam nic do powiedzenia, że nie mam chęci.
Zbieram emocje i zainteresowania, wiedzę. Chomikuję, obracam w pryzmacie własnych myśli. Nie dzielę się, nie konfrontuję.
Swoje myślenie ograniczyłam do 53m2 swojego M2. Przestałam rozmawiać z ludźmi. Ale oni chyba tego braku nie odczuwają.
Jeśli więc ktoś zapyta mnie o zdanie to głupieję i zmieniam się w słup soli. Ergo, tym bardziej rozmowa się nie klei.

Płaczę na wysatwie z Marylin i nie dlatego, że jest ekspozycyjnie słaba. Płaczę, bo wciąż drga we mnie ta struna, poruszona w latach 90tych, gdy miałam niemal taką samą fryzurę jak teraz. Bo nawet jeśli jesteś 30-paroletnią babą, z którą nikt nie chce rozmawiać, to piękno całego świata to fakt, że i tak spełniają ci się marzenia z czasów, gdy nosiłaś je, wracając ze szkoły, wiadrami.

Teledysk do Don't speak był pierwszym, w który uwierzyłam tak naprawdę. W tym sensie, że uwierzyłam, że to prawdziwa historia, a nie scenariusz.

I dodam jeszcze, że jeśli i tym razem Leo nie dostanie Oscara, to będzie to po prostu świństwo.  

poniedziałek, 22 lutego 2016

chasing shadows

chasing shadows
Po pierwszym w swoim życiu semestrze szkolnym M-ka rozpoczyna drugi z miną ok, było całkiem fajnie, ale naprawdę nie widzę potrzeby chodzenia tam codziennie. A to, tak na oko, jeszcze co najmniej 12 lat. 

Po pierwszym w swoim życiu szkolnym semestrze własnego dziecka rozpoczynam drugi z myślą, że jak już w końcu zaczęłam ogarniać logistykę pierwszego, to mi wszystko zmienili. Zapewne, gdy wyrobię sobie rytm semestru drugiego, to będzie już połowa wakacji.
A to, tak na oko, jeszcze co najmniej 12 lat. 

Obowiązek szkolny nie tylko zakończył beztroskie dzieciństwo M-ce, ale również beztroskie macierzyństwo Katie. 

Bo tak, jak M-ka musiała się nauczyć regularnego wstawania i systematyczności, tak samo i ja musiałam nauczyć się wykonywania czynności na z góry określony czas a nie, jak do tej pory, trafiania w widełki czasowe. Nagle zaczęło być ważne, o której się zwlokę z łóżka, na śniadania dziecko zaczęło się zaprowadzać do kuchni, a nie do przedszkola, okazało się, że z pracy trzeba wychodzić o konkretnej godzinie, rozmnożyły się zajęcia pozalekcyjne a doba nadal ma 24h. Zamiast narzekać, codziennie dziękowałam, że odcinek dom-szkoła-praca wynosi tylko 3km. Tak, jestem szczęściarą.


Nie sądziłam, że ja aż tak bardzo nie ogarniam. Pierwszy semestr szkolnej codzienności powinnam ukończyć z wyróżnieniem za to, że nie oszalałam. Swój codzienny plan dopracowałam niemal perfekcyjnie do każdej minuty, nawet dzielnie udawało mi się go realizować, mimo wszelkim przeciwnościom losu. W drugi semestr wchodzę mądrzejsza, gotowa na wszystko i przygotowana na nieprzewidziane. 

  • Zdecydowanie wiem, że niczego nie kupuje się na ostatnią chwilę (i jest to wiedza zaczerpnięta z okresu przedszkolnego), dlatego w ogóle nie stresowałam się, gdy dzień przed pasowaniem na ucznia zorientowałam się, że nie posiadamy stroju galowego, gdyż sukienka, w której M-ka rozpoczynała rok szkolny okazała się być zdecydowanie zbyt letnią, jak na koniec października. Kompletnie nie ruszało mnie, że kupno czarnej bądź granatowej spódnicy okazuje się zadaniem zbyt skomplikowanym do wykonania. Swoje oczy mogłam bowiem radować pięknymi spódnicami tiulowymi - we wszystkich możliwych kolorach, w tym czarnym i granatowym - dokładnie takimi samymi, jakimi z wywieszonym językiem szukałam pół roku wcześniej i nie mogłam dostać. Dodam, że pół roku później również nie mogłam dostać spódnicy z tiulu, ale za to widziałam kilka niezłych, czarnych. Czarną spódnicę na pasowanie udało nam się dostać na 5 minut przed zamknięciem ostatniego z odwiedzanych sklepów. 
  • Tym pasowaniem nie ma się też co za bardzo pasjonować, bo wiadomo, że (niezależnie od tego, gdzie staniesz i jak wcześnie będziesz) twoje dziecko zasłoni ci setka innych dzieci, te dzieci zasłoni ci 200 rodziców z telefonami komórkowymi,  a potem będą kazali wnieść sztandar, który będzie ci powiewał na pierwszym planie zasłaniając kompletnie wszystko. 
  • Jak już  ogarniesz - mniej więcej - plan lekcji , to ci go zmienią, a potem będę go zmieniać co najmniej raz w tygodniu, więc najlepiej od razu jest wstawić dziecko z samego rana do świetlicy i wrócić po nie przed zamknięciem.
  • Cały semestr chodzisz obłóczona jak wielbłąd. Poza swoją torbą i załóżmy siatką z zakupami nosisz: plecak, worek ze zmiennym obuwiem, worek ze strojem na WF, worek ze strojem na basen, worek ze strojem na łyżwy, worek ze strojem na tańce (tu uwaga: baletki i trampki) a oprócz tego tonę rysunków, których przecież nie wyrzucisz, bo są takie piękne, mimo iż nie wiesz, co jest tam narysowane, i kilka figurek z ceramiki aletylkoostrożniemamoniepotłucz. Zazwyczaj właśnie wtedy dziecko chce się bawić w wyścig do bramy. W czym problem? Nogi masz w końcu wolne.
  • Jeśli akurat wypadnie ten dzień, w którym potrzebujesz samochodu, żeby być szybciej i wszędzie zdążyć, to bądź pewna, że właśnie tej nocy temperatura powietrza spadnie do -10 stopni, a ogrzewanie w samochodzie się zepsuje. Będziesz później i wszędzie spóźniona i zmarznięta (lub z poczuciem winy, że się urywasz).
  • Już w ogóle nie ruszają cię maile słane o 22:00, że na jutro jest potrzebna czerwona bibuła, bo przecież masz ją w domu na metry, tak samo, jak strój góralski, który również okazuje się być niezbędną pomocą dydaktyczną. 
  • Dopiero po miesiącu orientujesz się, że w swej świetnej organizacji, nie starczyło miejsca na zorganizowanie w dni powszednie obiadu dla siebie. 
  • Nigdy nie myśl sobie, że skoro masz blisko z pracy do szkoły, to możesz z tej pierwszej wyjść na ostatnią chwilę. Gdy tak zrobisz, to po przejechaniu 50 metrów, okaże się, że w baku nie ma paliwa, a ty masz 5 minut na dotarcie do szkoły przed zamknięciem świetlicy. 
  • Wyrażasz zgodę, aby dziecko mogło odrabiać lekcje w świetlicy, nie dlatego, że nie masz czasu, ale po prostu boisz się, ze nie zrozumiesz poleceń, a potem i tak siedzisz i głowisz się, czy jak napisali, że "policz wszystkie koła", to mieli też na myśli elipsę?
  • Jak masz w końcu wolną sobotę, to wiadomo, że jakaś koleżanka z klasy, której imienia i tak nie pamiętasz, wyprawia urodziny i nawet można się przejąć, że jeszcze trzeba kupić prezent, ale patrz punkt pierwszy. 
  • Ponieważ jedna nietolerancja pokarmowa to w tych czasach za mało, przyjmujesz ze spokojem istnienie innych, nie rusza cię, ze masz więcej rodzajów mąk, niż butów na sezon jesienno-zimowy i stwierdzasz, że zostanie weganem, mimo iż rykoszetem, nie jest takie złe. W końcu i tak nie gotujesz sobie obiadów. 
  • Wiesz też, że jeśli przeczytasz w zeszycie korespondencji, że nazajutrz jest występ kółka teatralnego, to obowiązkowy czarny strój na występ, jest w koszu z brudną bielizną.
  • Tygodniami poświęcasz się nowemu hobby, którym jest tropienie, czyli szukanie czarnych skarpetek i majtek na występ, bo okazuje się, że dla sześciolatek produkuje się tylko gacie białe lub różowe, a skarpetki to jedynie z Krainą Lodu. W rezultacie zszywasz swoje gacie, w które już ci się tyłek nie mieści (mimo iż nie jesz obiadów). 
  • Śniadanie, drugie śniadanie, obiad na stołówce szkolnej to za mało. Po powrocie z pracy trzeba ugotować drugi obiad (dla siebie siły na to nie masz, ale dla latorośli, zawsze). W sumie się cieszysz, też się załapiesz.  Jak dziecko skończy wyżerać ci twoją porcję drugiego dania, to już od razu możesz zabrać się za przygotowanie kolacji.
  • Zazwyczaj, gdy drugi obiad jakimś cudem jest, znajdziesz w śniadaniówce nadgryzione jabłko i nieruszone kanapki.  
  • Tak bardzo się starasz i biegniesz z pracy na załamanie karku, aby zawieźć swoje ukochane dziecko na zajęcia z tańca po lekcjach, że zapominasz, aby odebrać je ze szkoły. Cóż. Zdarza się najlepszym. 

Dlatego w ogóle nie przejmujesz się tym, że jest drugi semestr, że lekcje są na drugą zmianę i wszystko trzeba będzie organizować sobie od nowa.
W końcu jesteś najlepszą mamą na świecie i doskonale wiesz, co robić.


Copyright © 2014 serendipity , Blogger