Gdyby ktoś szukał, SERENDIPITY jest tu KLIK
piątek, 6 stycznia 2023
czwartek, 31 sierpnia 2017
jak na lotni
W połowie sierpnia powietrze wieje chłodem, a popołudniowe słońce błyszczy, jak garść miedziaków trzymana w dłoni. W torebce, wraz grubszym swetrem, noszę niezgodę na koniec lata i zamykanie mnie w mentalnych szufladach pachnących naftaliną.
Z każdym krokiem czuć mięśnie coraz bardziej, a po obu stronach szlaku trawy fioletowieją od wrzosów. Na Instagramie puszczam zalotnie oko i stoję na tle gór. W zamkniętej kompozycji tworzę obraz pozorny. Choć to prawda, że w górach jest mi lżej.
Czasem myślę, że noszę wszystko na wierzchu, aby uniknąć wszelkich pytań, o to, co w środku. A przecież i tak traktowane jest to powierzchownie, z pobłażaniem, potrącane do bólu przy każdej z możliwych okazji. Niezauważalne. Mam nieodparte wrażenie, że świat równoległy ma więcej zrozumienia i płynie w rytmie jazzu.
Mogłabym napisać tuzin białych wierszy o odtrąceniu i niezrozumieniu, ale chyba bliżej mi do tych o bezsilności. Zatapiam się w to, co za oknem, w młode sarny patrzące na pędzące pociągi oczami tak wielkimi, jak M-ka na wieść, że w poniedziałek wraca do szkoły i w pełne kulki kasztanów, które zaczną pękać już za moment.
Myślę o tym, że brakuje mi ciała na te wszystkie wzory, którymi chciałabym się przykryć. Odwrócić uwagę, wyrazić siebie, puścić oko do świata, ukoić siebie samą.
Kolejne doniesienia o śmierci odbieram bardzo osobiście. I nie sypiam spokojnie. Tak naprawdę odpoczywam raz w tygodniu, kiedy tańczę.
Ponieważ los obdarzył mnie urodą i inteligencją, którą inni zwykli nazywać ponadprzeciętnymi; całkiem sporą bandą pozytywnych wariatów o dobrych sercach, najfajniejszą córką na świecie, pracą, która uczy, wymaga i rozwija, to - by nie było zbyt dobrze - los dodaje kilka łyżek dziegciu upierdliwymi codziennościami. Psują się auta, do których wsiadam, karty płatnicze nie chcą oddać terminalom swojej zawartości, rolety spadają z okien, poduszka okłada się pod karkiem tak, że dwa dni obracam się, jak robot, kopie mnie prąd, a całe dnie można by opatrzyć hasłem: "wystąpił niespodziewany błąd". A potem ląduję w szufladce z naftaliną, tak ku przestrodze. Lub z przyzwyczajenia.
Wieczorami wyciągam grubszy sweter z torebki i niezgodę na koniec lata. Otulam nimi ramiona. Ignoruję chłód. I patrzę na wszytko, z coraz większym dystansem.
______
ostatnie #serendipity, to
1. Cytat Fridy, który pewnego poranka trafił w punkt
2. Łzy wzruszenia, gdy stanęłam u źródeł Łaby (dziwne rzeczy mnie wzruszają)
3. Premiera teledysku The Tactopers, z opowieścią pisaną na żywo i obrazami świetlnymi. Oni wszystko robią zupełnie inaczej i jest to fajne. Właśnie planują wydać concept album i można ich wesprzeć. Z Patrycją chodziłam do klasy, jest więcej niż spoko ;)
3. Premiera teledysku The Tactopers, z opowieścią pisaną na żywo i obrazami świetlnymi. Oni wszystko robią zupełnie inaczej i jest to fajne. Właśnie planują wydać concept album i można ich wesprzeć. Z Patrycją chodziłam do klasy, jest więcej niż spoko ;)
4. Słowo bumbleebee, które oznacza dużą, włochatą pszczołę. Mogłabym mieć taki nick.
5. Porównanie mnie do Peppermint Patty. To też jest dobry nick, no ale mam już inny.
niedziela, 13 sierpnia 2017
następna stacja
Bildungsroman to taki gatunek, w którym główny i dość młody bohater, dowiaduje się prawdy o mechanizmach rządzących ludźmi, światem i ich wzajemnymi relacjami. Chwilę potem traci złudzenia, nazywa rzeczy po imieniu i odkłada swój młodzieńczy idealizm na półkę.
Moja codzienna powieść też jest o formowaniu, tylko główna bohaterka (ja) nie aż tak młoda (choć nadal dorosła nastolatka), semantycznie interpretująca rzeczy i zjawiska w punkt, doskonale wie na czym polega większość gier świata tego. Mimo to traci złudzenia dzień po dniu, wciąż na nowo, jakby w Dniu Świstaka i nadal dziwi się, że odrastają, jak głowy u Hydry lernejskiej lub głowy u wirków (tym bardziej, że wirki mają moc, by ich odrastająca głowa powróciła z tą samą pamięcią), ale jakby wnioski nie przeszkadzają w ciągłym dziwieniu się ludziom, światu i ich wzajemnym relacjom. Bo to formowanie trochę poza formą, trochę wymykające się i puszczające oko przez ramię, ale całkiem kształtne i konkretne.
Warszawa raz była parna, ciężka i burzliwa. A zaraz potem dumna, lekka i uśmiechnięta, tajemnicza, piękna i zwyczajna. Pod ziemią odmierzana wersami piosenki Taco Hemingway'a. Nad nią błyszcząca oczami M-ki. Była soczewką, w której skupiła się cała opowieść o polskości. O szacunku, w pamięci, skromnej łzie w oku i honorze. O zawłaszczaniu symboli, które tak łatwo jest skomercjalizować za całe 2.50, jak na niedzielnym festynie. O ignorancji i niezrozumieniu, wypaczaniu historii, świętowaniu w miejscu okazania czci, nawoływaniu do złego przed wesołym śpiewaniem, z przebitkami wypowiedzi, tych, którzy coś wiedzą, o tym, że po dwóch dnia, to już śpiewać się im nie chciało. I nadal czuję tu tę pokorę, o której pisałam niemal rok temu w poście o warszawskich zachwytach.
A potem, przy następnej stacji, gdzie w wagonie głucha cisza, znów straciłam złudzenia. I myślę sobie, że jak będę je tracić tak krok po kroku, to wtedy zobaczę sedno. Straciłam złudzenie i w jego miejsce odrosła mi kolejna życiowa mądrość, której przecież tak bardzo nie chcę kosztować. Tylko, że gdy w sekundę przełknęłam tę gorycz i kwaskowatość chwili, zrobiłam się jakby pełniejsza w mojej formie, ponad to wszystko, co uwierało jak kamyk w bucie. Po stracie złudzeń można być jeszcze bliżej, choć bało się, że jest się lata świetlne od siebie.
W cyfrowym albumie pod tagiem aspiracje mam dwa zdjęcia. Na jednym z nich stoję na schodach kamienicy w Gdańsku, a tuż nad moją głową wisi szyld Dom Pisarza. Na drugim, opieram się o ścianę kamienicy w Warszawie a nad moim ramieniem wisi szyld Związek Polskich Artystów Fotografików. I choć to z przymrużeniem oka, to między jedną a drugą uliczką coś we mnie pękło. Bo nawet, jeśli wrzucasz monetę do najgłębszej studni, to nasłuchujesz jej reakcji w dotknięciu dna.
I znów straciłam złudzenia i pomyślałam: no i co z tego? Mniej słów i obrazów na zewnątrz, nie oznacza, że będzie ich mniej w środku.
Poza tym, to tylko następna stacja.
PS: Jak mi już te złudzenia spadły, to pomyślałam, że fajnie jest pisać listy. Nie żadne zbiorcze newslettery do każdego o tej samej treści z top 5 z ostatnich tygodni. Tylko indywidualne maile, takie serendipity weekly. O tym, co tu i teraz. Z jednym zdjęciem, które w innej formie nie ujrzy światła dziennego. Takie, na które się odpowiada. Jeśli macie ochotę, to zapraszam.
poniedziałek, 31 lipca 2017
lato
Wiesz, czym jest dla mnie sens?
Dłonią M-ki wplątaną w moją dłoń. Równym krokiem na szlaku. Ufnym i spokojnym spojrzeniem. Radością i każdą inną, autentyczną emocją.
Najlepsze wakacje to te, które pachną latem, spływają po nadgarstku sokiem z owoców i mokną w ulewie gdzieś w szczerym polu. To te wszystkie wakacje przewędrowane z rodzicami po lasach i górach, schowane na najwyższej gałęzi jabłoni na wujkowej wsi i skrzypiące niebieską kanką na mleko. To te, które trwają teraz i brzmią śmiechem M-ki.
Wędrujemy przed siebie, wraz z wróblem, który skacze nam pod nogami, obserwujemy pasikoniki i pleciemy wianki. Znów dostrzegam rośliny z dzieciństwa, z pierwszego ogródka działkowego i te rwane po domem do zabawy w warzywniak. Mamy we włosach las i niestworzone historie w głowie. Między gitarowymi koncertami i śpiewaniem na cały głos, łapią nas wakacyjne ulewy i szelmowskie zaczepki starszych panów. Wspinamy się po linach i nurkujemy, zapuszczamy się w głąb i pod ziemię, głaszczemy sowy (i to prawda, że nie są one tym, czym być się wydają), chodzimy po starych cmentarzach i mamy lato książek z mojego dzieciństwa, które odnajdujemy w biblioteczce dla kuracjuszy. Gdy mamy ochotę, to wychodzimy na werandę, by poczuć, jak pachnie deszcz. Bo przecież nie pachnie tak samo, jak w mieście. I głównie żywimy się sernikiem oraz lodami.
To taki czas, gdy nigdy nie jest zbyt wcześnie na szklankę zimnego piwa lub drzemkę w środku dnia. To taki czas, gdzie właściwie czas nie zwraca na nas uwagi, ani my na niego.
Moje all inclusive to wakacje ze źdźbłami trawy utaplanymi w rosie, wsuwającymi się między palce stóp, z włosami czesanymi wiatrem i bez grama makijażu na twarzy [bo tak lubię, a nie dlatego, że dermatolog kazał mi odstawić wszelkie kolorowe (sic!) cienie, a przecież zdecydowanie nie nadużywałam, skoro profesjonalna wizażystka przygotowując mnie do sesji w pracy, stwierdziła, że się nie pomalowałam - moja powieka pokryta kredką i 3 kolorami (sic!) cieni opadła wtedy z bezsilności. Sądziłam, że umiem w make up].
Moje all inclusive to lokalne miejsca, bliskie mojemu sercu. Jak to miasteczko chudych kotów, które - tak, jak i my - wybiegają z ogrodów z malwami i krążą wokół opuszczonych domów.
Lubię buszować po sklepach w małych miasteczkach, w których wieszają kopie zdjęć z Marylin Monroe, jakby miały dodać szyku i klasy tym wszystkim odjechanym strojom, jakich nie znajdziesz w miejskiej sieciówce. Chciałam, więc za grosze kupić szałowe espadryle, ale koncern obuwniczy uznał jednak, że błyszczące, różowe buty nie przystają stopom powyżej rozmiaru 40. Kupiłam zatem magnes.
Nasze wakacje to wymyślane na poczekaniu wiersze, wtulenia, tatuaże malowane flamastrami na skórze i zupa w wazie. To liczenie nabitych siniaków i bocian przelatujący nad głową. To wzruszenie M-ką i jej zachwytami, wstrzymanym oddechem na szczycie góry, przyglądaniem się okiem znawcy ceramicznym wyrobom i wybieraniu najpiękniejszej bransoletki z całego straganu. I tą dziecięcą wiarą, że każde słowo można cofnąć i wymazać stosownym, rymowanym zaklęciem.
_______
#serendipity tego tygodnia:
muzycznie Tori Amos; muzycznie i wizualnie Mick Jagger:
czytelniczo: "Całe życie" Roberta Seethalera
w sferze doznań i przeżyć (picie dobrej kawy, to jest przeżycie) Dom Klahra