To są takie chwile, gdy czujesz, że wszystko wyślizguje ci się z rąk. Zamienia się w piach i po prostu znika rozwiane przez wiatr. Wszystkie ściany, to co obok rozpadają się, jak źle wykonana scenografia w teatrze, i zostajesz całkiem sama pośród chaosu i czujesz, ze zaraz też się rozsypiesz, rozpadniesz. I to jeszcze nie byłoby takie najgorsze, bo najgorsze jest to, że nie możesz się tak po prostu rozsypać i rozpadać.
Co wtedy zrobisz? Będziesz krzyczeć? Płakać? Mentalnie boksować się z powietrzem? Może weźmiesz głęboki oddech? Zrobisz dwa kroki w tył i zaczniesz od początku? To trudne, ale możliwe i przede wszystkim ogromnie budujące, gdy się uda.
Pisałam o tym, jak żongluję, jak staram się nie spaść z cienkiej liny codzienności i jak gonię swój cień. A potem było nagłe hamowanie, takie jak w autobusie, gdy w ostatniej chwili łapiesz się uchwytu podwieszonego u sufitu i zatrzymujesz na plecach tego, co stoi przed tobą. No to ja się złapałam dyndającego sznurka, gdzieś z otchłani Internetu i tak wpadłam na Asię i jej kurs dla mam. Dzięki temu nie zaryłam twarzą o ziemię.
Bo prawda jest taka, że nawet jeśli każdego dnia trafiasz na kilka serendipities, nawet jeśli z uporem maniaka wierzysz w tę lepszą stronę ludzi i życia, to czasami poziom frustracji, poczucia winy po prostu wygrywa. Nawet, jeśli słuchasz i pomagasz tym, co wokół ciebie, to okazuje się, że nie zawsze możesz liczyć na wzajemność. Nawet, jeśli słuchasz samej siebie to są sprawy, na które nie potrafisz znaleźć odpowiedzi w sobie. I wtedy sięgasz po pomoc z zewnątrz.
Tak, ja też przez długi czas nie wierzyłam, że to zrobiłam. Ale z perspektywy czasu wiem, że było warto. Jasne, nadal żongluję i czasem nadal mam ochotę przestrzeni przede mną przywalić pięścią. Ale jest mi po prostu lżej. Czasem wracam do materiałów, przypominam sobie narzędzia, czytam swoje zapiski (bardzo często kończy się to facepalmem, zwłaszcza przy wpisach z początku kursu), ciągle się uczę.
Tak naprawdę całą robotę odwalasz sama, grzebiesz w sobie, przestawiasz i co chwila masz moment “aha”. Zaprzyjaźniasz się sama ze sobą. Przypominasz sobie, co tak naprawdę lubisz, uczysz się wdzięczności, dajesz sobie czas na przyjemności, boleśnie uświadamiasz sobie kilka spraw, niektóre odkrywasz z dziecięcym zachwytem a inne z przerażeniem. Uczysz się być dla siebie dobrą i odzyskujesz siebie każdego dnia. Mój największym moment “aha” trafił we mnie na samym początku, gdy okazało się, że wcale nie mam problemu z tym, jaką jestem mamą (tak, wybaczyłam sobie ten incydent, gdy pojechałam na zajęcia taneczne M-ki bez M-ki). Problem miałam z tym pięknym bałaganem we mnie. Drugie “aha” było wtedy, gdy okazało się, że ja jednak umiem ustalać sobie cele i priorytety i co więcej robię to, używam tylko innego nazewnictwa.
Szczerze mówiąc w chwilach zwątpienia myślałam, że po kursie o wszystkim zapomnę, wrócę do starych schematów, przejaskrawionych udręk i chwilowych ekstaz. Nie będzie już grupy mam, wspólnego dzielenia się spostrzeżeniami, zapomnę o tym, co postanowiłam, znów zgubię siebie między zadaniami. Minęły trzy miesiące, a ja nadal widzę efekty. A grupa jest nadal gotowa by wesprzeć lub dać prztyczka w nos, gdy trzeba.
Wymierne efekty to takie, że odzyskałam siebie, że czasem mrugam do swojego odbicia w lustrze i pytam “jak jest, Kaś?” A Kaś się uśmiecha, bo czuje, że ma wpływ, wybór i chęć. Wzięłam sprawy w swoje ręce: i te całkiem duże dotyczące zdrowia i pracy, jak i te całkiem małe jak przesadzenie kwiatka. Mam przestrzeń w głowie i w okół siebie, że czasu, choć tyle samo, to jednak jest więcej, że w końcu porobiłam te wszystkie badania, których unikałam od lat i już wiem, że “choroba jest”.
I szczerze mówiąc nie chcę myśleć o tym, jak bardzo bym traciła swój potencjał i gorzkniała, gdybym nie spotkała Asi i jej nie zaufała. Myślę o tym, co przede mną.
Bo z Asią to jest tak, że mówisz jej: “A wiesz chciałabym wleźć na tę górę, co przed nami”. A ona pakuje ci do plecaka wszystkie niezbędne narzędzia, daje kopa w tyłek na szczęście i mówi: “No to idź. Tylko pamiętaj by mieć z tego frajdę.” No i idziesz i co chwila oglądasz się z tą Asią i ona tam jest, bez gotowych rozwiązań ale za to z pytaniami, które trafiają w punkt. A potem już oglądasz się coraz rzadziej, a potem machasz do niej z góry. I masz tę frajdę. I poczucie siły i mocy. A jak nie wiesz, gdzie chcesz wleźć, to Asia tak rozbuja twoją strefę komfortu, że szybko się dowiesz.
Czasem nadal rzeczy wyślizgują mi się z rąk, które i tak nie wiem, w co mam włożyć, tupię złością na lekarską diagnozę, padam ze zmęczenia. I jasne, że czasem się wkurzam, a czasem chce mi się wyć, jak do księżyca. Nie czyni mnie to gorszą mamą, osobą. Czasem to naprawdę w porządku być w kolorze blue. Nauczyłam się odpuszczać i sobie i innym, nauczyłam się doceniać siebie w drobnostkach. I mam w sobie cudowną wiarę w siebie samą, świadomość tego, co dla mnie ważne. I umiem dać sobie i innym frajdę. Z każdym dniem coraz bardziej.
Chyba zajarzyłam :-)
OdpowiedzUsuń