Ciepło na twarzy od promienia, które rozłożyło się plackiem na moim policzku, zaraz potem, gdy prześlizgnęło się przez niezasłoniętą roletę, wybudziło mnie ze snu, którego jakby nie było wcale.
Przeciągnęłam się, otworzyłam oczy i poczułam lekkość.
Zdecydowanie tą nieznośną.
To był ten dzień, gdy w pościeli w kwiaty obudziłam się sama.
Zostawiła mnie moja własna osobowość.
Gdzieś tam w tłumie zwanym społeczeństwem ktoś, komu wydawało się, że jest Alfą i Omegą, przyczepił mi do pleców naklejkę z napisem “nie pasuje”. Nie przejęłam się tym zbytnio. Potem minęły dwie dekady i zaczęłam zastanawiać się, czy może ona jeszcze tam jest? Wydawało mi się, że czuję ją na wysokości lewej łopatki i wtedy jednak trochę się przejęłam.
Z Piosenką Młodych Wioślarzy w głowie stwierdziłam, że jak nie, skoro tak. Zwyczajnie posiałam gdzieś drogę do przynależności.
Szukałam na prawo i lewo, z głową spuszczoną w dół i zadartą do góry, w testach o talentach, osobowościach. Wszystko po to, żeby nazwać każdą część siebie i widzieć, w który układ się wpasować. Testowałam aktywności, stawiałam sobie cele (wbrew sobie, bo zawsze po prostu żyłam i robiłam to, co czułam), stworzyłam plany, frustrowałam się, że ich nie realizuję, obserwowałam innych, wyciągałam (mylne) wnioski, na ich podstawie budowałam karkołomne tezy, by szukać ich potwierdzenia w przypadkach, tak jak pies swojego właściciela w tłumie. Odmierzałam centymetrem, jak bardzo odstaję od reszty, analizując miesięczny przyrost odstawania w stosunku do relacji społecznych i stwierdzałam, że czasami się zwyczajnie nie mieszczę. A gdy w parę miejsc się wpasowałam, to jednak mi to nie pasowało. Nie bardzo wiedziałam czemu, bo w chwilach, gdy machałam sama do siebie, że coś jest nie halo, sama sobie odkrzykiwałam w pędzie, że spoko, bo przecież ja się rozwijam.
A przecież rozwój to nie tylko nowe rzeczy, umiejętności, doklejanie kolejnych znaczków do kolorowej książeczki. I przecież nie zależało mi nigdy na rozwoju odmierzanym w zewnętrznych punktach, tylko na tym do wewnątrz i zawsze mnie dziwiły jakieś słowa uznania, bo nie taki był cel ani półśrodek. Zawsze chodziło tylko o to, aby wzrastać. Rozwijać siebie z pasją i wewnętrzną zgodą.
I owszem, odstaję. Na klasowych zdjęciach zawsze stoję w ostatnim rzędzie z chłopakami, przez co od razu łatwo mnie znaleźć. Serwowałam najdalej i skakałam najwyżej do bloków, a przez najdłuższe nogi kazano mi biegać w zawodach. Pisałam najdłuższe wypracowania i pamiętałam najwięcej szczegółów. Nie wypowiadałam się na każdy temat, więc ludzie liczyli się z moim zdaniem. Nie byłam najgłośniejszą dziewczyną na imprezach, więc koło mnie było najwięcej tych, którzy cenili wartości, chcieli spokoju i normalności. Ale śmiałam się najgłośniej zarażając tym śmiechem innych. A gdy chciałam wejść w butach na obcasie na drzewo w środku miasta, wskoczyć nocą do jeziora, czy bawić się na wiejskiej drodze nocą w cienie, zwinąć z latarni festiwalową flagę - to po prostu to robiłam, bez badania głosu opinii publicznej. I ta normalność, pierwiastek szaleństwa, radość, spokój i zrozumienie i kilka innych spraw to jest to coś, co dla wielu czyni mnie extraordinary. Odstaję i jest to moje odstawanie, jedyne w swoim rodzaju. I jak ja mogłam o tym chcieć zapomnieć?
Na kilka dni ukradnę światu siebie samą. Zakończę sprawy z wielokropkami i średnikami. Nie stworzę nowych planów. Nie dam się rozproszyć przypadkowym podmuchom, nic nie znaczącym zawirowaniom z zewnątrz. Nie będę przygarniać każdej nowej możliwości, znajomości, bo po prostu przyszła, jeśli nie ma dla niej miejsca w mojej przestrzeni. Teraz wezmę to, co mam, nawet jeśli jest tego niezbyt wiele. Na sam początek to w zupełności wystarczy.
Zdecydowanie nie chcę, aby moje życie było jedynie reakcją na to, co mi się przydarza.
Czasami jednak mam wrażenie, że wszystko mnie mija, przelatuje obok mnie szybko, jak miasto w 2 become 1 u Spice Girls - z tymże ja jestem lepiej pomalowana i ubrana. Bo włosy, to wiadomo, że mam zawsze rozczochrane.
Tak w zasadzie dostajemy tylko to jedno życie (a nawet, jeśli jest to któreś z kolei, to i tak tego nie pamiętamy). Może na koniec dadzą nam płytę z 10 Top Stories naszego bycia i bardzo nie chciałabym, aby wśród nich był kadr z teledysku SG.
Słodka beza na talerzu, ciepło w uśmiechu, za którym tęsknię i to jedno zdanie na koniec mojej relacji z minionych miesięcy, jak ten neon nad głowami: masz dobre życie.
No, cholera mam. Czas nim znów żyć.
Serendipity, Katie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz