W liceum połowa żeńskiej części mojej klasy z ogólniaka oszalała na punkcie Carrie Bradshaw, która - jak powszechnie wiadomo - szalała na punkcie butów.
Ja nie szalałam ani za Carrie ani za butami.
Szalałam za Jeziorem marzeń (bo byłam opóźnioną emocjonalnie nastolatką) i wciąż odświeżanym Miasteczkiem Twin Peaks (bo byłam mroczną nastolatką).
Z butów miałam: trampki, rzymianki oraz glany. Te ostatnie świetnie się sprawdzały zarówno przy + jak i - 30 stopniach. Co więcej pasowały do wszystkiego: sztruksów, poszarpanych dżinsów czy zwiewnych sukienek. A na punkcie sukienek, zwłaszcza zwiewnych, szaleję do tej pory. Posiadana przeze mnie liczba sukienek wszelakich przechodzi rozumienie takich słów, jak: umiar, zdrowy rozsądek oraz przywoitość.
Ale wracając do butów. Jest to temat, którego nie ogarniam. Nigdy nie wiem, które są ładne, nigdy nie wiem, jakie do czego pasują, zawsze przegapiam moment, gdy nadają się do wyrzucenia - odpadające podeszwy średnio mi przeszkadzają. Generalnie moje buty żyją własnym życiem, ja żyję swoim i nie zwracamy na siebie uwagi.
Dodatkowo, w żadnych butach chodzić nie umiem. Wszystkie mnie cisną (nawet, jak są za duże), wszystkie zostawiają mi pęcherze (nawet japonki) i we wszystkich się potykam oraz wywracam (nawet na płaskiej podeszwie). Ogólnie rzecz ujmując - nie miałabym nic przeciwko, gdybyśmy mogli chodzić na bosaka, jak mieszkańcy buszu czy innej Błękitnej Laguny.
Zakup butów to dla mnie katorga i najgorsza z możliwych kar. Na szczęscie butów kupować nie muszę. Buty kupuje moja mama. Poczym mi je oddaje, bo ją cisną. W związku z tym, jak przystało na osobę, która nie szaleje na punkcie butów, mam ich ca. dwadzieścia par. Oczywiście chodzę w trzech. Bo w reszcie nie umiem. Albo mnie cisną.
Buty to jedna z tych ziemskich spraw, do której nie przykładałam i nie przykładam większej wagi. A mimo to miałam jedno silne marzenie, a nawet postanowienie: jak będę dorosłą kobietą, to kupię sobie czerwone szpilki.
Na punkcie Carrie Bradshaw oszalałam, jakieś 5 lat temu (bo byłam opóźnioną emocjonalnie młodą kobietą)
Wczoraj z szaleństwem w oczach wpadłam do centrum handlowego odurzona myślą, że ja natentychmiast muszę mieć czerwone szpilki (bo z mrocznej nastolatki wyrosłam na opętaną babę po 30tce).
Ja oczywiście wiem, że szpilki to zuo, że deformują stopy, że chodzenie w szpilkach ociera się o kalectwo na własne życzenie. Wiem. Wiedziałam to też wtedy, gdy najbardziej błyszczące i najczerwieńsze ze wszytkich czerwonych szpilek w sklepie szpilki znalazły się na moich stopach. Jaki to był piękny widok! Boszzzz... jakie ja mam G E N I A L N E nogi!!! Gdybym się jeszcze przeszła w tych szpilkach wzdłuż regałów, to byłyby to najpiękniejsze 2 minuty mojego życia. Później nie miałabym na żadne szczęście nawet cienia szans. Bo na pewno, bym się w tych szpilkach zabiła. Poważnie, jak się w tym chodzi?!
Szpilki odstawiłam na półkę. Wpadłam w depresję i zafundowałam sobie terapię pod postacią zwiewnej sukienki. Sukienki białej jak śnieg, która szeleści jak pole pszenicy, która wiruje jak klonowe noski.
I idę sobie dziś rogrzaną ulicą w tej białej jak śnieg sukience, która szeleści jak pole pszenicy, która wiruje, jak klonowe noski i czuję się, jak jakaś cholerna księżniczka od Disney'a, a czasem, jak Oliwia Newton John i myślę sobie, że cudownie pasowałyby do niej te niedorzeczenie czerwone i wysokie szpilki.
Co gorsza, myślę sobie, że ja je kupię. Ba! Ja wiem, że je kupię. Bo już nadszedł te moment, by mieć swoje własne czerwone szpilki.
Czyżbym, w końcu, stała się dorosłą kobietą?
Mam nadzieję, że nie.
Czerwień to radość. Czerwień to życie. Czerwień jest pasją. Czerwień jest energią. Czerwień to siła.
Czerwień to ja.
A czerwone szpilki?
To tylko drobna fanaberia, którą sama dla siebie spełnię.
Choćbym tylko miała się na nie patrzeć ;)