poniedziałek, 28 grudnia 2015

si jamais j'oublie

Jest taka teoria, że koty wyczuwają u człowieka chore miejsce i na nim polegują "wyciągając" chorobę. Jeśli jest to prawdą, to dla mnie dość kiepską - Behemot ostatnio wciąż śpi koło mojej głowy.
Ogólnie myślę, że może mieć racje. Źle się w mojej głowie dzieje. Przedziwne myśli kumulują się w nieprawdopodobne historie, które może miałaby sens, gdyby można było przekuć je na jakąś literaturę. Tworzą się sny, tak niewiarygodne, że aż prawdziwe. Lęki, złe scenariusze i fałszywe dźwięki rozsiadają się wygodnie, podgryzając gorzkość dni i patrzą, jak się potykam i walę pięściami w powietrze. Znów. 

Spotkałam się też z energetycznym wampirem i pozwoliłam mu zalać toksyną kilka dobrych tygodni, których już nigdy nie odzyskam. W pozytywnych zdarzeniach szukam drugich den, w okazjach wilczych dołów, które mnie pochłoną. Widzę ciemność, a mimo tego dostaję to, czego chcę, to, do czego dążę, tylko wciąż nie jestem na to gotowa. Bo nie widzę pozytywów i nie wykorzystuję szans.

Zamarzył mi się Londyn, taki deszczowy, przedświąteczny z angielskim akcentem w słowach lovely i indeed, taki, w którym mogłabym posiedzieć cały dzień na ławce i kontemplować, patrzeć, odpoczywać. Potem wykonałam jeden telefon i zmieniłam zdanie. 

Cieszę się, że ten durny i dziwny rok się kończy. Rok strat, w miejsce których nic nowego jeszcze nie przyszło.Teraz czas na nowo zaprzyjaźnić się ze światem.  

Kot leży przy mojej głowie, bo zaczynam zapominać o tym, co dobre we mnie, w ludziach, w świecie. Zapominam o swoich możliwościach i pragnieniach. Zapominam, by trzymać na smyczy złe cechy mojego charakteru i nie pozwalać im ujadać na cztery świata strony i wyciągnięte dłonie. 

Kot leży przy mojej głowie i wyciąga ze mnie niewesołe myśli, przez co jego sierść staje się jeszcze głębszą czernią. 

Kot leży przy mojej głowie z mruczandem, że będzie dobrze, przyjaciółki rozłożone na dywanie z winem w dłoni, pozwalają wierzyć, że mam swoje miejsce. Nowa praca, nowe zadania pokazują, że wciąż mogę się rozwijać. Kolorowe laurki od M-ki z wyznaniem miłości, ramię, które jest zawsze  to tak wyraźny znak, że dla wielu jestem niemal wszystkim. Przedświąteczny Londyn pokazuje, że wciąż jest o czym marzyć.
I jeśli kiedykolwiek o tym zapomnę, będę zgubiona. 
2016 przybywaj. Upiję się ze szczęścia, gdy już będziesz.
 
  

niedziela, 6 grudnia 2015

Dear Santa

Dear Santa
Kochany Święty Mikołaju,

tak, wiem, dziwisz się widząc list ode mnie. Trochę czasu minęło od mojego ostatniego listu do Ciebie. Nie chciałam Ci zawracać głowy, wiem, jak bardzo jesteś zajęty i zapracowany. To znaczy, domyślam się, bo ja jestem odpowiedzialna za i wierzy we mnie tylko (i aż!) jedno dziecko. Ale za to cudowne i wspaniałe. Ciastek nie kładłam, bo u nas tylko te bez jajek, mleka i mąki pszennej, to nie wiem, czy lubisz. Jak masz ochotę, to jest w domu trochę wina. Tylko nie wypij, proszę wszystkiego. 
Tak w zasadzie, to przez większość czasu radzę sobie całkiem nieźle, sam zresztą wiesz, ale ostatnio zabrakło trochę magii i potrzebna mi pomoc siły wyższej. No to wiadomo, że piszę do Ciebie. Ty nigdy nie zawodzisz. 

Pamiętasz, jak zawsze ubolewałam nad tym, że nie miałam Kalendarza Adwentowego? Moje koleżanki miały, a ja nie, bo nie miałam rodziny po drugiej strony Odry. Dlatego teraz rekompensując braki swojego dzieciństwa robię M-ce takie wypasione kalendarze z  drobiazgami, które ją cieszą. Pomyślałam, że może da się coś zrobić i taki jeden kalendarz załatwiłbyś dla mnie? Żeby Cię zbyt nie obarczać - wiem, że masz huk roboty, dużo podróżujesz a terminy gonią (tak, też pracuję w  międzynarodowej organizacji, więc wiem, jak się sprawy mają) - to przygotowałam listę rzeczy, które mogłyby znaleźć się w tych 24 pakunkach. Same drobiazgi, ale chciałabym, abym miały w sobie moc niewyczerpywania. By ładowały się na nowo - nie zawracałabym Tobie już więcej głowy, a zapewniam Cię, że umiejętnie i z pożytkiem bym je wykorzystała. To co? Mogę zaczynać? Będę wymieniać punktami, tak, abyś wiedział, co do jakiego pakunku wrzucić (kolejność jest tu jednak kluczowa). 

Kochany, Święty Mikołaju, proszę o:

  1. Garść cukierków cierpliwości. Żeby nie ulatywała ze mnie tak szybko przy najmniejszych     potknięciach.
  2. Słoik nadziei. Może być taki po ogórkach.
  3. Spokoju i łagodności, którymi kiedyś potrafiłam otulić ludzi wokół. Chyba byłam zbyt nierozważna i rozdałam wszystko, dla mnie niewiele już zostało.
  4. Odwagi. Takiej, by bez strachu otwierać rano oczy. Wystarczy naparstek, z każdym dniem będzie już łatwiej.
  5. Pamiętasz ten mój śmiech? Taki głośny, tak zupełnie zaskakujący, że należy własnie do mnie? Ja wierzę, że on gdzieś tam we mnie siedzi. Mógłbyś mi go jakoś przywrócić?
  6. Chciałabym naszyjnik z koralikiem wiary. Wiary we mnie. No bo, skoro inni tak mocno we mnie wierzą, to chyba głupio, że ja ani trochę, co nie?
  7. Do kompletu może być pierścionek z oczkiem radości. No bo kurcze! Przecież ja naprawdę byłam nieźle postrzelona. A teraz przerażająco mało spraw mnie cieszy.
  8. Daj mi też czas. Może być w kostkach. Taki na zatrzymanie, zapatrzenie, zachwycenie. Na bycie.
  9. Inspiracji wielkości łebka od szpilki. Ja już będę wiedziała co z nią zrobić.
  10. Dziesiątego dnia, chciałabym dostać lusterko z moim uśmiechem. Nie tym na co dzień. Tym moim, wiesz jakim.  
  11. Mimo wszystko jeszcze trochę więcej pokory. Pokora pomaga odzyskiwać spokój.
  12. Ciekawość świata i ludzi. Uwiera mnie moje zamknięcie. 
  13. Precyzję. Naprawdę chcę się nauczyć pleść piękne warkocze, ale co rusz jakiś kudeł mi wystaje.
  14. No to przy okazji coś na włosy. By odzyskały swój blask i gęstość.
  15. Poczucie stabilności, takie co możesz wrzucić na dno torby i wiedzieć, że jest. Gdziekolwiek się jest. 
  16. Moją bańkę mydlaną. Robi się coraz cieńsza, boję się, że pęknie, a lubię się w niej zamknąć od czasu do czasu, na chwilę. 
  17. Stanowczość, dzięki której nie pozwolę innym mościć sobie gniazd na mojej głowie. 
  18. Jasną ocenę tego, co potrafię, w czym jestem dobra. 
  19. Klatkę na moje demony, bo znów się rozlazły po mnie i nie umiem ich ujarzmić.
  20. Wrażliwość oka do łapania dobrych kadrów, bo zaczynam tracić wzrok.
  21. Bystrość umysłu, bo zdecydowanie się stępiła.
  22. Tę paczuszkę zostawiam dla Ciebie. Pewnie wiesz, co jeszcze mi się przyda. 
  23. Jakiś cholera znak. Byle dobry.
  24. Wino. Niewiele zostawiłeś. 
A może wystarczy tylko (aż) wiedza, czego tak naprawdę chcę?
No nic, nie zajmuję Ci więcej czasu. Uważaj na tych saniach, mam nadzieję, że reniferów winem nie częstowałeś?! Wiesz, że o wszystko to wyżej, będę starać się sama, ale gdybyś chciał mi w tym pomóc, to będę wdzięczna. 
Bądź zdrów. 

K.





poniedziałek, 30 listopada 2015

poker face

poker face
"Spokojne przechodzenie jesieni w zimę wcale nie jest przykrym okresem. Zabezpiecza się wtedy różne rzeczy, gromadzi się i chowa jak największą ilość zapasów. Przyjemnie jest zebrać wszystko,
co się ma, tuż przy sobie, możliwie najbliżej, zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiuśkim środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i cenne,
i swoje własne. A potem niech sobie sztormy, ziąb i ciemności przychodzą, kiedy chcą. Niech się tłuką o ściany szukając po omacku wejścia, i tak go nie znajdą, bo wszystko jest zamknięte, a w środku siedzi ten, kto był przezorny, siedzi i śmieje się, zadowolony z ciepła i samotności." 
Tove Jansson


Przyszedł czas zimowy. A ja, jakbym się zbudziła z długiego snu o niczym. Bez powidoków, rozmazanych konturów, wyblakłych kontrastów. Bez tego poczucia, że coś na końcu języka i z tyłu głowy. Po prostu jestem. Tak niezauważalnie, znikam i pojawiam się nie naruszając rzeczywistości, bez drgań, zdziwień i oddechów. Budzę się i patrzę i pytam siebie samą:

Gdzie byłam przez ostatnie 10 lat?

Pomijając to, co w życiu najważniejsze, to co bezsprzeczne, bezdyskusyjne i będące ponad wszelkie wartościowania... nie wiem.

Obrastam szronem i znów korytarze szepczą bajkę o Królowej Śniegu. Tej co wchodzi pod kraciasty koc swoim całym ciałem, które potrafi zwinąć w najmniejszy precel świata, słodkością wina gasi gorycz dni, które ściekają między palcami. Tej, która wyciąga i podaje ręce tym, co po nie sięgają lub zupełnie po omacku szukają punktu zaczepienia. I burzy ten obraz siebie niedoścignionej, osobnej, zaraża radością choć w środku lodowe kolce. Zamarzam. Od środka. Kawałek po kawałku. 

Wysyłam za samą sobą listy gończe. Szukam treści, tej tylko dla siebie, którą chociaż mogłabym ścisnąć w garści. 
Nadal rozdaję szerokie uśmiechy i dobre rady w cztery świata strony. 
Nadal oglądamy serial W porządku. 
Nadal robię dobrą minę do złej gry.

I znów mnie nie ma.
A czas jest bardzo zimowy.




    

niedziela, 15 listopada 2015

save a prayer

save a prayer
Jesteś wciąż taka mała, a jednak już duża. Dumnie nosisz plecak do szkoły i zbierasz zielone kropki, serca i uśmiechnięte słońca od nauczycieli. Wiesz coraz więcej i chcesz  jeszcze więcej wiedzieć. Coraz więcej rozumiesz i budujesz swoją własną interpretację rzeczywistości. 

Czy chcę tego, czy nie, dobiegają do Ciebie skrawki informacji. I choć rozumiesz słowa, to nie rozumiesz tego, co się stało. Mimo różnicy 28 lat między nami, doświadczeń i ogólnej wiedzy, bogatszego słownictwa, ja także nie rozumiem i nie potrafię Ci tego wytłumaczyć, córeczko. 
Jesteś tu tylko 6 lat i jest to zupełnie inne miejsce niż wtedy, gdy usłyszałam Twój pierwszy krzyk.  

Nadal wierzę, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Ale czy w najbardziej bezpiecznym? Tej pewności już nie mam. Choć na poziomie rodzic-dziecko zapewniam Ci tyle bezpieczeństwa, ile potrafię, to nie mogę Ci obiecać, że zło nie przyjdzie kiedyś i tu. Choć bardzo bym chciała. 

Mogę Ci natomiast obiecać, że wychowam Cię bez strachu przed światem i ludźmi. Pokażę Ci, że miłość, współczucie, szacunek i empatia mają większą moc niż nienawiść, strach, niewiedza, ignorancja i fanatyzm. Bo ludzi dobrej woli jest więcej. Bo może to właśnie Ty, będziesz ten świat zmieniać. 
Bo za jakiś czas wyrośniesz z My Little Pony, Krainy Lodu i Lego Friends. Pewnie powiesisz nad łóżkiem plakat jakiegoś aktora i polubisz całą sobą jakąś sportową dyscyplinę. I dźwięki jakiegoś zespołu będą dawały Ci radość, i kiedyś będziesz chciała poczuć tą radość live. I nie chcę, abyś się wtedy bała.

_______

Moja przyjaciółka wraz ze swoją siostrą są właśnie w Paryżu. Pojechały na koncert, Na szczęście inny. Na szczęście są bezpieczne. I wierzę, że bezpieczne wrócą do domu. Muszę w to wierzyć. Tak samo jak w to, że nie znienawidzimy siebie, nie zamkniemy w sobie, nie pozwolimy, by rządził nami strach. 







sobota, 31 października 2015

monochrom

Lubiłam, nadal lubię, swoją samotność rozciągniętą między kartkami książek, zanurzoną w herbacie, rozpisaną na kartkach i wetkniętą gdzieś w okładki płyt. 

Kiedyś zuchwale i zbyt często mówiłam, że chcę być sama. Później, bardzo realnie zaczęłam się bać, że rzeczywiście tak być może. Potem zupełnie naturalnie pomyślałam, że jeśli tak będzie, to też będzie okej. W międzyczasie nie raz i nie dwa potwierdziło się, że ze swoimi demonami, lękami i chwilami uniesień jest się sam na sam. 

Czasem myślę o ludziach, którzy realizują swoje cele, dążą do czegoś, a potem osadzają się w tym, jak herbata na ściankach szklanki. O tym, że im tak wygodnie. Rozsiadłam się tylko raz, ale ta wygoda zaczęła mnie uwierać. 
Od tego czasu nawet nie zdążę dobiec do mety. Tuż przed nią ktoś podchodzi zabiera mi pałeczkę sztafety ze słowami 'super sobie poradziłaś, bez ciebie nie doszlibyśmy tak daleko, teraz zajmiemy się wszystkim'. Wstęga przerywa się na ich dumnie wypiętych torsach, puchar, medal, uścisk dłoni. 'Nie tylko my zapracowaliśmy na ten sukces'. Czasem nawet przekroczę linię mety w maratonie bez żadnego widza ale nim złapię oddech, to już linię startu rozkładają mi pod stopami. 

Znów dobiegłam. Za linią mety kolejna meta startu. Biorę głęboki wdech. Smak samotnej walki rozbija się na wargach. Caspar David Friedrich mógłby teraz namalować mój stan kreśląc ciemną sylwetkę zapatrzoną w niezmierzony ugór. Have fun. 

Spotkałam kiedyś pewną dziewczynę. Miała różowy kwiat przy marynarce i brzoskwiniową cerę. Pachniała łąką i miała perlisty uśmiech. Mąż z marzeń, syn w drodze, dom w budowie i pełen pakiet świadczeń socjalnych. I to był sens wszystkiego. Z jakiegoś powodu nigdy nie śniłam o brzoskwiniowej cerze. Ale chyba znów chciałabym się rozsiąść. 

Nie zawrócę rzeki, wiem.
Nawet bym nie chciała.

Dzisiaj znów jest mgła i jest dobrze. Znów uciekam w książki, filmy i grube swetry. Ostatnia strona krzyczy tęsknotą, jak za ukochaną osobą, której nie widzi się zdecydowanie za długo. Po końcowych napisach nie umiem ustawić się w pionie rzeczywistości. Znów zbyt mocno, zbyt intensywnie, całą sobą. 

Wszystko nabiera znaczenia w kontekście, ale nie wszystko kontekstem da się wytłumaczyć. Na pewno ja nie powinnam nim tłumaczyć wszystkich i wszystkiego.

W oczach dziewczyny siedzącej na korytarzu widziałam coś znanego i ciepłego. A potem z usłyszanej przypadkowej wymiany zdań, dookreśliłam jeden gest. Jakie to dziwne patrzeć na nią i widzieć pod powiekami, jak jej babcia układała mi dłonie do allonge, jak ustawiała mnie w pierwszej linii i kładła okład na kostkę, jak jej ciocia siadywała na moim łóżku i mówiła, że jestem jej słodką, małą wariatką i łapać się na tym, że wspominając tych, których już nie ma, przyglądam się tej dziewczynie zbyt intensywnie.
Nie wiem czemu, ale nagle zatęskniłam za listopadowymi mgliście mroźnymi wieczorami sprzed 10 lat, gdy po prostu szłam miastem i słuchałam gwaru słów w moim wnętrzu.

Pierwszy raz przyszły dzieciaki po słodycze. I nawet udało im się mnie nastraszyć. Jutro pewnie ugną mi się nie raz kolana. I zadrży dłoń nad zapalanym zniczem. 


sobota, 17 października 2015

c'est la vie

c'est la vie
Jednak marzę o wielkim kraciastym szaliku, w którym mogłabym się cała zatopić, wystawiając tylko oczy, by rejestrować rzeczywistość, już nie tak dokładnie i precyzyjnie, jak mam to w zwyczaju, ale miękko i z przymrużeniem oka, bo przecież jesienna mgła już zawiesza się tuż nad moją głową.

A w tej mojej głowie jakaś niespotykana lekkość, radość i wzruszenia ramionami na tak wiele spraw, które uwierały, jak kamień w bucie. Rzeczywistość sprzedaje mi kilka pstryczków w nos i wciąż są kwestie, przez które opadają mi ręce i marszczy mi się czoło. Ale w tym wszystkim uświadamiam sobie, że mój pech ma jednak wielkie szczęście. Bo nadal jestem kotem. Tym neurotycznym, co wychodzi do ludzi, kiedy ma na to ochotę, tym, który wraca. I tym, który spada na cztery łapy. 

W powietrzu unosi się już jesienny zapach palonych liści i uliczne lampy dają już zupełnie inną gęstość światła niż miesiąc temu. Lubię jesienne ubrania za ich kolory, puszystość i to, że można się w nich zatopić, zanurzyć, owinąć. Wyciągam na wierzch płyty, których słucham tylko jesienią. Te z damskim wokalem. 

Na zewnątrz robię znów bardzo wiele, biegam to tu, to tam. Wygłupiam się na Snapchacie, uwalniając swoją spontaniczność, buduję nowy stos książek do przeczytania i piszę dziennik tak zupełnie inny niż wszystkie, które napisałam do tej pory. Gdzieś się angażuję, odważniej głoszę swoje zdanie, wychodzę z inicjatywą i jestem obecna nie czując żadnego obciążenia.

Ale i tak to, co najważniejsze, co najbardziej cieszy i dodaje skrzydeł jest wewnątrz.  
Otulam się, owijam, zatapiam w tym, co najbliższe tej mnie za zaciągniętymi zasłonami. 

I dopiero teraz naprawdę rozumiem o czym są słowa znanych na pamięć piosenek, słuchanych przez moich rodziców.



środa, 30 września 2015

wczesna jesień

wczesna jesień
Cały mój wrzesień to jedno, prawdziwe, wciąż samej sobie uświadamiane serendipity. Te (nie)przypadki prowadzące do szczęścia nieposzukiwanego, to odnajdywanie miejsc, ludzi i zjawisk, gdy wypatrywało się czegoś zupełnie innego. 
Cały mój wrzesień to wyciszenie, które pojawiło się bez zapowiedzi. Dopieszczanie się od środka i sunięcie swoją mydlaną bańką, mimo iż fronty międzyludzkie zbyt często zmienne a bywa że i nieprzyjazne. Zamiast zapłakać nad ludzką małością odkrywam jak bardzo jestem już poza tym. Czasem tylko zastanowię się nad tym, jak coś co obiektywnie jest gwiazdką z nieba, puszczeniem oka przez los, w czyjejś perspektywie jest irytującym paprochem na połaci płaszcza. A mnie cieszą takie gwiazdki i mrugnięcia, dają mi podmuch wiatru pod skrzydła. Dla innych są kamieniem w bucie.

Z rzeczy najważniejszych, to niezwykłą frajdę sprawia mi przygotowywanie śniadań. Krojenie jabłek, pakowanie kanapek do śniadaniówki i ukrywanie słodkich niespodzianek, którymi M-ka obdarowuje swoich nowych kolegów. Śniadanie to podstawa udanego dnia. Jak się okazuje przygotowanie go również. M-ka oszołomiona pierwszą szkolną lekturą lepi Plastusia, a mi łza wzruszenia dygocze na rzęsach, bo sama w pierwszej klasie robiłam dokładnie to samo. Mój Plastuś mieszkał w piórniku, tak jak u Tosi, a na przerwie siedział w kieszonce fartuszka gdy biegałam wzdłuż korytarza. A potem wypadł i pozostała po nim rozdeptana plastelina pod drzwiami klasy I 'e'. 
Niezmiernie bawi mnie fakt, że koleżanki i koledzy ze szkoły w codziennych opowieściach mają imiona i nazwiska, tak nierozłączne, jakby stanowiły niezaprzeczalną jedność. Uśmiecham się na karteczki z rysunkami zwierząt wrzucone do plecaka przez najbliższą koleżankę i wzruszam widząc jak M-ka odkrywa nowy, zaskakujący świat i jak stawia swoje pierwsze taneczne kroki w zespole, z którym ja związałam swoje dziecieństwo. Ma już za sobą zgubione zadanie domowe, kilka wariactw na koncie, pierwsze koleżeńskie wizyty i pierwsze szkolne demony, jak ten, że zbyt szybko skończy się jej zeszyt do angielskiego. Dzienniki są wciąż takie same jak pod koniec lat 80tych, a pismo pani wychowawczyni nadal jest pismem pani z pierwszej klasy, każdego z nas.  

Odkrywam rytmikę każdego dnia, serię zdarzeń, które wynikają jedne z drugich, biorę w garść swoje sflaczałe poczucie obowiązku i wreszcie chodzę wyspana. Szukając innego numeru bramy, znów jak dziewczyna nie po tej stronie ulicy, wchodzę na podwórko, z którego ścian patrzą na mnie kolorowe psy, trójwymiarowe ryby, pstrokate ptaki, kilka dinozaurów i jeden rekin. Zagaduję do pana z farba i już po chwili maluję kwiaty na jednym z murali. Tak po prostu. Nie szukając. Serendipity.
Nie wiedzieć czemu odnajduję prawdę i spokój w gotowaniu, niespodziewanie nowe służbowe zadanie okazuje się być wymagającą, ale jednak frajdą, i praktycznie z dnia na dzień ląduję pod pomnikiem Małej Syrenki i nadwyrężam sobie ścięgno włócząc się godzinami po kopenhaskim bruku.  

Nadszedł czas owijania się w kraciasty koc i wkrajania imbiru do herbaty. Nadchodzi ukochana jesień i, jak zawsze z nią, nadzieja i energia na zbliżający się czas. I choć czasem coś gdzieś kąsa i szepcze podejrzliwie, to w zasadzie jestem spokojna, bo pogodzona z najlepszą wersją życia, jaką mogłam mieć. 



poniedziałek, 14 września 2015

oh well

Tegoroczna lista rzeczy do zrobienia w wakacje, których i tak nie zrobię była dość specyficzna. To znaczy ona była tendencyjna, konsekwentnie wypełniona niemal identycznymi punktami co rok, dwa, trzy… lata temu. Ale tym razem, można by powiedzieć o niej, że była listą urlopową, bo tuż przed urlopem powstała, niemal przed końcem wakacji. Mimo krótkiego czasu podjęłam się realizacji następujących postanowień:


  • Przygotować M-ce pokój dla pierwszoklasistki


Zrobione! Wykazałam się determinację wielką, bo dwa dni pod rząd jeździłam do sklepu (pod miasto), aby dostać takie biurko, jakie sobie dla M-ki upatrzyłam. Wykorzystałam też okazję do wyrzucenia do niczego nie nadających się zabawek. Wszystko, co z biurkiem jest związane zostawiłam natomiast M-ce, by sobie urządziła tak, jak chce i jak jej wygodnie i w ogóle nie ingeruję w to, że powierzchnie są słabo wykorzystane a niektóre rozwiązania nielogiczne ;) Tego też trzeba się nauczyć ;)


  • Naprawdę zrobić porządek w szafie i naprawdę pozbyć się rzeczy, które mają więcej niż 10 lat (8, 5 i 4) i w których zwyczajnie nie chodzę i nie czekać na to, że moda wróci, bo jak wróci, to sobie mogę kupić coś nowego, a prawda jest taka, że nawet się nie zorientuję, gdyby wróciła. (Naprawdę oznacza naprawdę, a nie wyrzucenie dwóch rozciągniętych T-shirtów dla świętego spokoju).


Normalnie taka dumna jestem z siebie, jak nie wiem co! Najpierw wywaliłam wszystko na podłogę, by stwierdzić: “O nie! Wywaliłam wszystko na podłogę”, ale wzięłam się w garść i zrobiłam ostrą selekcję. Fakt. Były rzeczy, z którymi nie wiedziałam co zrobić, bo w sumie nie chodzę, ale wyrzucać szkoda… No to wpadłam na genialny pomysł: zrobiłam zdjęcia ubraniom, zrobiłam opisy i wysłałam swoim bliskim koleżankom - ¾ ciuchów do wyrzucenia znalazło nowe właścicielki :) Pomysł spodobał mi się tak bardzo, że postanowiłam podobne rozwiązanie zastosować w sezonie jesień/zima. Tylko nie wiem co na to koleżanki.


  • Jedną książkę przeczytać. Nie musi być gruba. 


Normalnie idę jak burza z tymi postanowieniami! Przeczytałam, jedną i miała powyżej 100 stron!


  • Przejrzeć kolczyki i bransoletki i wyrzucić te bez pary i te przerwane, bo jednak przez rok nadal się nie znalazły i nie ponaprawiały. Sama nie rozumiem, dlaczego?


W tym niezrozumieniu trwam nadal.


  • Kupić jednak tę osłonkę na balkon, co ją od zeszłych wakacji kupuję, bo zabawa w Katie i kotka wyskakującego przez balkon już mnie nie bawi.


Kupiłam! Ale potem oddałam zakupiony towar. Otóż. Miałam zapisane (od roku) wymiary balkonu, więc poszłam do sklepu i poprosiłam o osłonkę zaznaczając, że ja z matematyki to kiepska jestem i nie wiem, ile m2 owej osłonki potrzebuję. Pan powiedział, że nie ma problemu, wystarczy podać wymiary. No to podałam! Cieszyłam się jak nie wiem co, że w końcu ją sobie zainstaluję (tak, cieszą mnie takie rzeczy). Pełna zapału i energii przystąpiłam do działania i nagle okazało się, że jednak brak znajomości matematyki może być problemem. Osłonki starczyło bowiem na pół balustrady. Oczywiście zwymyślałam Bogu ducha winnego sprzedawcę, że się nie zna, źle odmierzył. By potwierdzić swoją tezę postanowiłam zmierzyć balustradę raz jeszcze (może przez rok urosła?). I wtem! Szok i niedowierzanie! Doszło do mnie, że wymiary, które podałam panu w sklepie nie były długością oraz wysokością! Rozmiar nr 1 był długością dwóch krótszych boków balustrady a rozmiar nr 2 był długością boku dłuższego. Osłonkę ładnie zwinęłam i odniosłam do sklepu. Bum ta dysss! Może się uda next summer!


  • Zagospodarować szuflady w meblach po babci.


Jeszcze nie czas.


  • Jak już zlokalizowałam te rolki (wakacje 2013), przytargałam je do domu (wakacje 2014) to mogłabym się na nie wybrać.


Srutututu majtki z drutu.


  • Wrócić do dobrej praktyki jeżdżenia do pracy rowerem.


No jak?! Przecież na urlopie byłam!!


  • Zrobić porządek ze zdjęciami na pulpicie. 


Czy wrzucenie wszystkich zdjęć do jednego folderu zatytułowanego “do ogarnięcia” można uznać, za uporządkowanie fotograficznego archiwum?


  • Pójść na jedne zajęcia jogi. Tak, na jedne. Jest to bardziej realistyczne i konkretne niż dotychczasowe zacząć chodzić na jogę


Wybrałam sobie szkołę. To już coś. 


  • Uporządkować dokumenty.


No cóż. Ja myślę, że to jest jednak takie typowe jesienne zadanie. Aczkolwiek rzeczy ułatwiające mi to uporządkowanie nabyłam. 
Ale! W ferworze wyrzucania ubrań i składania m-kowych mebli posprzątałam coś, czego w planach sprzątać nie miałam - komórkę. I, uwaga, wywaliłam zawartość 3 kartonów, które tylko przewożę od paru lat z miejsca na miejsce, nie rozpakowując ich wcale. Teraz mam ślicznie wszystko poukładane, posegregowane w ślicznych, nowych kartonach. Więc, doprawdy, fakt posiadania bałaganu w dokumentach gaśnie przy tym heroicznym dokonaniu.


  • Kupić abażur.


Poza tym, ze chcę abażur, to chcę mieć ładny abażur. Wszystkie były brzydkie. Nie ma abażuru. Jest brzydko zwisająca żarówka.


  • Zamontować rolety. Do końca, bo ta jedna jednak śmiesznie tak sama wygląda.


W sumie to Rodziciel zamontował, ale dzielnie mu kibicowałam i docinałam tam gdzie trzeba było i mam już rolety we wszystkich oknach (choć nie w każdym są one równe)


  • Odpuścić. Odpuścić to wszystko, czego się trzymam. Przyjąć pewne rzeczy, zjawiska i ludzkie zachowania bez potrzeby zrozumienia ich, umiejscowienia w tym, co dla mnie znane.


I choć wiele jeszcze w tym temacie jest do zrobienia, to muszę przyznać, że coś drgnęło.


  • Potraktować nowy obszar zawodowy jako przestrzeń do zabawy, odkrywania, rozwijania, poznawania siebie z innej strony.


No nie bardzo miałam jak będąc na urlopie… Ale po powrocie dostałam jeszcze kolejny, nowy obszar. Jeszcze nie wiem, czy to mnie pogrąży czy wręcz przeciwnie. Odkrywania za to będzie, że łohoho.


  • Nie bać się. Nie bać się, do cholery.


Podobno im człowiek starszy, tym bardziej pewny siebie, potrafiący realnie ocenić w czym jest dobry. A u mnie jakoś tak zupełnie na odwrót. Niezaliczone. 


  • Zejść z poziomu mam taki bogaty zasób słownictwa, że zapomniałam o zasadach gramatyki i wrócić do podstaw w angielskim.  


Do podstawowych wręcz. Trochę przysypiam z nudów ;)


  • Więcej pisać na blogu. 


Wciąż się staram.


  • Odpocząć.


Postanowiłam odpoczywać nadal. Nie tylko w wakacje. Idzie mi całkiem nieźle. Godziny poza służbowym biurkiem wyciskam do ostatniej kropli.


  • Nie przejmować się tą listą.


Ależ skąd! Ani trochę! Ale powiem tak: ja lubię te swoje wakacyjne listy, mimo iż są bardzo na wyrost. Pomagają mi się skupić, pomagają mi pokazać samej sobie, że potrafię wziąć się w garść. Co więcej, postanowiłam pójść za ciosem i zrobić listę na jesień. Niezbyt dużą. Niezbyt zobowiązującą. Znów taką, którą nie ma się co przejmować, ale dzięki której w podświadomości, działania są troszkę bardziej celowe. 

Jesień jest dobra na myślenie, na budowanie. Dziś muszę mieć cel i plan. Dlatego planuję dalej. Planuję wszystko to, czego nie zrobiłam w wakacje. Planuję jeden taki wieczór, którego nigdy nie było. Planuję znów pojechać w góry, mogą być nawet niskie. Planuję znów pisać senniki i odzyskać swoje dawne. Planuję dopieszczać się do środka i przeczytać 6 książek do grudnia i na bieżąco czytać Zwierciadło. Planuje nauczyć się pleść warkocze sobie i M-ce, bo przecież właśnie po to zaczęłam zapuszczać włosy - by zapleść sobie długi warkocz. Dalej robić po prostu swoje, najlepiej jak się da. 

poniedziałek, 7 września 2015

back to school

back to school
Góry były piękne. Jak zawsze. Pełne śmiechu, ciepła i radości. Chciałam tam zostać już na zawsze w tym mieszkaniu z domu z wieżą, z węglową kuchnią i trzeszczącą werandą. W tym czasie poza czasem, wziąć M-kę pod rękę i uciec gdzie pieprz rośnie i ukryć się przed wrześniem. Bo ja nie zgadzam się na wrzesień.
Mimo iż już trwa.

Wolałabym, aby jeszcze przez ten rok M-ka nie wiedziała, co to lekcyjny dzwonek i tornister na plecach.
Wolałabym, nie podpisywać się pięć dni w tygodniu na własnej liście obecności.

Bo na urlopach jestem miękka i świetlista. Wolna. Swoja. M-kowa. Na urlopach zwykły świat mnie cieszy i bawi. Poza nimi czasem marszczę czoło i nawet mój głos ma lekki ton papieru ściernego. I mniej energii we mnie i tęsknota coraz większa za zwykłym światem.
Myślę, że to już tylko kwestia czasu.



1 września, M-ka patrzy na mnie swoimi wielkimi, zielonymi oczami, w których zbierają się łzy i mówi: Mamo, bo ja chyba nie chcę iść do szkoły.

Entuzjastycznie ćwierkam, że zaczyna się fantastyczna przygoda, że dowie się tak wiele i tak wiele świetnych rzeczy będzie mogła wybrać tylko dla siebie.
Nic nie mówię o tym, że ja też nie chcę.

Swój pierwszy dzień w szkole pamiętam jako czarno-biały. To pewnie za sprawą zdjęć. Pamiętam zdjęcia robione przez tatę na balkonie, a potem przez dziadka na jego balkonie. M-ka też już takie ma.
Pamiętam, jak przed wielką szkołą staliśmy podzieleni na klasy, gęsiego a pani wyczytywała nasze nazwiska. I pamiętam, że po jednym nie padło "obecna", bo właścicielka nazwiska od razu poszła o klasę wyżej. I ja wtedy pomyślałam, że ze mną jest coś nie tak. W sumie długo właśnie tak myślałam. Uwielbiałam platynowe włosy naszej pani, jej różowe policzki i błękitne powieki, tak bardzo w stylu lat 80tych. Na pierwszej lekcji nie rozumiałam czemu spółgłoski są czerwone, a samogłoski niebieskie i dlaczego słowa ‘mama’ nie mogę zapisać literkami, tylko kolorami. Zwłaszcza takimi. Przecież wiadomo, że litera M nie jest i nigdy  czerwona nie była.
Jak tak sobie teraz o tym wszystkim myślę, to wydaje mi się, że byłam gdzieś z boku, wyobcowana, rozkładająca wszystko na atomy, z grupką bliskich koleżanek. I nie powiem, że było mi z tym źle. Było radośnie. Ale nie powiem też, że chciałabym, aby M-ka miała tak samo.
Patrzę na nią jak niesie plecak, jak siedzi w ławce, jak szepcze coś do ucha swojej nowej koleżance, jak wraca z klejem wsmarowanym we włosy, jak zapomina o butach zmiennych i jak przyjmuje to wszystko, co się wokół niej dzieje, tak po prostu, naturalnie. Jak wszystko.
Znosi to bardzo dobrze. Zdecydowanie lepiej niż ja. Bo ja wciąż się wzdrygam na dźwięk szkolnego dzwonka.

M-ka zaczyna nowy etap. I ja też bym chciała. Mam potrzebę zmiany. Znów spadła ze mnie wierzchnia warstwa schematów, złudzeń, znów w kolejną jesień idę inna. To lato przemknęło niemal niezauważalnie i mnie zmieniło. Jestem jak w tej pierwszej klasie, trochę z boku, zastanawiająca się w ciszy nad tym, co widzę i słyszę. I na razie jest mi tak dobrze. Idę w jesień pełna nadziei. Z innymi aspiracjami, celami i potrzebami. Myślę, że to dobrze. I myślę też sobie, że cieszę się na ten powrót do szkoły, na nowe odkrycia i nowy świat, który będę podpatrywać, jak odkrywa go M-ka i uczyć się go razem z nią.

Wczoraj, po godzinie 15, gdy gotowałam obiad, musiałam zapalić w kuchni światło. Zrobiło się tak ciepło, domowo, jesiennie. Lato przeleciało mi między palcami. Jesieni już na to nie pozwolę. 


sobota, 22 sierpnia 2015

filandia

filandia
Gdzieś w Zachodniopomorskim PKS zwolnił gwałtownie, co wzbudziło moją czujność. Przed nami jechał kombajn. Spojrzałam przez nagrzane słońcem okno i wbiłam spojrzenie w owoce jarzębiny. 

Kombajn. Jarzębina.

Dotarło do mnie: schyłek lata. A dla mnie lato dopiero się rozpoczęło wraz z końcówką drugiego tygodnia sierpnia. Rozpoczęło i w mojej świadomości miało trwać dokładnie tyle, ile to kalendarzowe. Choć to nieprawda. 

Lipiec przeleciał mi gdzieś przez palce. Przybrał formę nadgodzin i był niemal niezauważalny. 
W lipcu przywiozłam sobie z delegacji smaki dzieciństwa. Żelki Haribo - które teraz można kupić wszędzie, a które kiedyś jadłam przez niemal miesiąc, po jednym każdego dnia, bo nie miałam krewnych w RFN i to mogła być paczka z serii once in a lifetime  (myślę, że dlatego tak bardzo lubię żelki) - i Kocie języczki, z których kiedyś zostawiłam sobie opakowanie i traktowałam jak relikwię i przez cały, tegoroczny lipiec tak bardzo to przeżywałam, że znów je mam, że po otworzeniu paczki w sierpniu okazało się, że upały roztopiły najpyszniejszy smak czekolady z dzieciństwa. Nauczka: korzystaj z chwili, nie odkładaj na później. A na pewno w nie nasłonecznione miejsce.

Berlin drży pod moim ciałem, przejeżdżąjącymi wagonami metra, gdy leżę na trawie obok fragmentów muru i nie mogę dojść do tego, po której leżę stronie? Nie sądziłam, że Berlin tak mocno mną ruszy, uwolni wspomnienia, o których nie wiedziałam, że są. Nie sądziłam, że pomoże znów doceniać. I po prostu się cieszyć. 

W międzyczasie miałam 34 urodziny i dość jasną wizję przyszłości. Objawił mi się też wzór i fragment mojego ciała na kolejny tatuaż. I to wszystko tego jednego dnia. Wzruszyłam się na koncercie pewnego aktora i jego córki a potem dwa dni płakałam na wspomnienie pewnego filmu.
W międzyczasie zrobił się sierpień, opadły mi ręce i poczułam ogromną bezsilność w odpowiedzi na międzyludzką nielojalność. Początek sierpnia zjadł mi nerwy a w rozmowie osób trzecich zostałam nazwana do spółki gwiazdą, co uważam za dowód niezwykłego uznania mojej skromnej osoby i jej zawodowych wysiłków. Z drugą gwiazdą świecimy, więc bardziej niż dotychczas prosto w dwulicowe oczy.  Już dawno nic mnie tak nie uderzyło,więc w międzyczasie dostałam kolejną lekcję z międzyludzkich zachowań i straciłam złudzenia.
Nigdy nie odliczałam tak zawzięcie do urlopu i nigdy nie wzięłam go sobie tak długiego jak teraz. 

I tak znalazłam się w PKSie w drodze nad morze do Rodzicieli i M-ki, gdzie dotarło do mnie, że kończy się lato i że to moja pierwsza, samotna podróż od, zdaje się, pięciu lat. Kierowca PKSu mówi do mnie per ty, więc się jaram, że wyglądam o 10 lat młodziej. Rodzona matka poznaje mnie po walizce. W rozpuszczonych włosach, bez makijażu, w szortach i w przeciwsłonecznych okularach podobno wyglądam jak gówniara, Chociaż według mnie, to przez różowy plecak i neonowe paznokcie. A M-ce słońce rozjaśniło pięknie włosy.

W najgorętszy sierpień jaki pamiętam, czytam najsmutniejszą książkę, jaką miałam w ręku. Siedzę z rodzicami i z M-ką na trawie i słuchamy koncertu szant i piosenek Okudżawy. Niemal wszyscy znają je na pamięć. Na sam koniec M-ka idzie po swoje pierwsze w życiu autografy. 
Włosy plączą mi się w nadmorskiej wilgoci tak, jak chcą i uwielbiam słoność moich warg. Pierwszy raz skaczemy całą czwórką przez ogromne fale i myślę, że po prostu lubię spędzać z nimi czas. Zawsze lubiłam. To szczęście czuć się dobrze z własnymi rodzicami. Znów kręcę króciutkie filmiki, jak dawniej i czuję spokój, którego mi brakuje. 



Patrzę wokół siebie i jak nigdy wcześniej, tak mocno dotyka mnie przemijalność, jakby trzymała mnie za rękę. 
Nabieram życie całymi garściami.

M-ka idzie do szkoły i już nic nie będzie takie samo. 
Nie będzie już takiego lata.

Bo najpiękniejsze jest teraz.
Za rok też będzie. 
Choć inaczej.



   


środa, 12 sierpnia 2015

this summer

Wszystkie moje wakacyjne listy postanowień sprowadzają się do tego samego, a raczej do tych samych punktów. Z roku na rok postanawiam sobie dokładnie to samo, biorąc jednak poprawkę na to, że nie wszystko udaje mi się zrealizować, postanawiam mniej. I tak z sześciu książek do przeczytania w wakacje schodzę do trzech, by w kolejne wakacje mieć nadzieję, że chociaż jedną książkę uda mi się przeczytać. Nie planuję nadrobienia zaległości w prasie składanej przez cały rok, ale mam nadzieję, że może uda mi się przejrzeć numer bieżący. W tym roku skróciłam nawet czas realizacji wakacyjnych postanowień, bo lipiec w żaden sposób nie pozwalał na zaplanowanie sobie wakacyjnych zadań. Pierwsza połowa sierpnia również nie. I coś mi tam szeptało za uchem, aby dać sobie spokój, ale są wakacje, musi być i lista. Rzecz jasna nie będzie się ona zbytnio różnić od tej z zeszłego roku, bo cóż... dążenia mam praktycznie wciąż takie same.


  • Przygotować M-ce pokój dla pierwszoklasistki
  • Naprawdę zrobić porządek w szafie i naprawdę pozbyć się rzeczy, które mają więcej niż 10 lat (8, 5 i 4) i w których zwyczajnie nie chodzę i nie czekać na to, że moda wróci, bo jak wróci, to sobie mogę kupić coś nowego, a prawda jest taka, że nawet się nie zorientuję, gdyby wróciła. (Naprawdę oznacza naprawdę, a nie wyrzucenie dwóch rozciągniętych T-shirtów dla świętego spokoju).
  • Jedną książkę przeczytać. Nie musi być gruba. 
  • Przejrzeć kolczyki i bransoletki i wyrzucić te bez pary i te przerwane, bo jednak przez rok nadal się nie znalazły i nie ponaprawiały. Sama nie rozumiem, dlaczego?
  • Kupić jednak tę osłonkę na balkon, co ją od zeszłych wakacji kupuję, bo zabawa w Katie i kotka wyskakującego przez balkon już mnie nie bawi.
  • Zagospodarować szuflady w meblach po babci.
  • Jak już zlokalizowałam te rolki (wakacje 2013), przytargałam je do domu (wakacje 2014) to mogłabym się na nie wybrać.
  • Wrócić do dobrej praktyki jeżdżenia do pracy rowerem.
  • Zrobić porządek ze zdjęciami na pulpicie. 
  • Pójść na jedne zajęcia jogi. Tak, na jedne. Jest to bardziej realistyczne i konkretne niż dotychczasowe zacząć chodzić na jogę
  • Uporządkować dokumenty.
  • Kupić abażur.
  • Zamontować rolety. Do końca, bo ta jedna jednak śmiesznie tak sama wygląda.
  • Odpuścić. Odpuścić to wszystko, czego się trzymam. Przyjąć pewne rzeczy, zjawiska i ludzkie zachowania bez potrzeby zrozumienia ich, umiejscowienia w tym, co dla mnie znane.
  • Potraktować nowy obszar zawodowy jako przestrzeń do zabawy, odkrywania, rozwijania, poznawania siebie z innej strony.
  • Nie bać się. Nie bać się, do cholery.
  • Zejść z poziomu mam taki bogaty zasób słownictwa, że zapomniałam o zasadach gramatyki i wrócić do podstaw w angielskim.  
  • Więcej pisać na blogu. 
  • Odpocząć.
  • Nie przejmować się tą listą.
...dobrze, że mam długi urlop

wtorek, 28 lipca 2015

mirror, mirror

mirror, mirror
Nie przypuszczałam, że będę aż tak bardzo tęsknić. Aż tak, że będę odczuwać tęsknotę organicznie.

To co zostało, powinno się uprzątnąć od razu. Tak mówią. Im później, tym podobno gorzej.

Każde z nas bierze to, co może mu się przydać, coś co zawsze mu się podobało, coś na pamiątkę. Coś, co wcześniej konkretnie przydzielili.

Najchętniej wzięłabym wszystko. Obrzydliwy termometr pokojowy, figurkę z twarzą Chopina, obrazki wyklejane ze słomy i górniczą lampę. Ten cały kicz, który kojarzy mi się z dzieciństwem. Chcę wziąć jak najwięcej, by jak najwięcej tego wszystkiego zostało wśród nas, by nie trafiło w obce ręce, które nie wyczują pod opuszkami palców tych wszystkich historii, emocji, śladów. Tych "ale po co to kupujesz? przy jakiejś durnostojce, tych dyskusji, jaki abażur pasowałby najlepiej do dywanu, na jaki kolor zmienić tapicerkę fotela i "weź mi zabierz to ohydztwo do drugiego pokoju" na landszafcik.

Zabieram meble z forniru, szał lat 60'tych i serwisy kawowe, szklanki z tamtych czasów.
Reszta patrzy na mnie dziwnie, nie znając wartości. Tylko dla mnie to wszystko jest o wiele cenniejsze niż obecna wartość rynkowa. Bezcenne.

Zachwycam się małymi filiżankami i pękatymi szklankami w kolorze turkusu przypominając sobie, jaka byłam szczęśliwa, gdy babcia pozwalała mi ich dotknąć, musnąć lekko palcem. Jak zazdrościłam dorosłym, że mogą używać tych pięknych kieliszków, dzbanków i talerzyków.
Bo babcia, jak na idealną panią domu przystało, miała w pełni skompletowane serwisy kawowe, zastawy na Boże Narodzenie i Wielkanoc, kieliszki do wszystkich rodzajów alkoholi, z podstawkami pod nie, talerzyki na śledzie, szklane serwetniki i tajemnicze małe miseczki wielkości foremki na muffiny, do tej pory nie wiem na co.

I mam jeszcze coś, co babcia mi przekazała dobrych kilka lat temu. Kryształowe lustro, które wraz z nocnymi szafkami i stołem na 25 osób otrzymali z dziadkiem od jej rodziców.

Lustro, które widziało wiele. Patrzę na nie i wymyślam historię o tym, jak trafiło do naszej rodziny. Jak ktoś je gdzieś dostrzegł i postanowił kupić. Czy pradziadek mówił, że jest zbyt drogie, a prababcia przekonywała, że będzie służyć przez pokolenia? Czy może zostało zrobione na zamówienie, takie ogromne na specjalne życzenie prababci, która drobniutką kobietą była?

Wyobrażam sobie, jak się w nim przeglądała, jak poprawiała przed nim mojej babci i dwójce rodzeństwa płaszczyk i kapelusz, jak dziadek zakładał przed nim swoją wojskową czapkę, a babcia poprawiała sznur szklanych, purpurowych korali przed nocą sylwestrową.  Jak moja mama wygładzała swoją sukienkę, a wujkowie sprawdzali długość pierwszego zarostu, jak ja z R. strzelałyśmy do niego głupie miny, ubierając buty babci na koturnach, jak M-ka odkrywała w nim swoje całe odbicie. Lustro prababci Eleonory.  


Lustro trochę przerobione przez dziadka, dopasowane do przestrzeni mieszkań w bloku. Na tafli widać upływ czasu, nie chcę jej wymieniać. Taka jest idealna. W miejsce koronkowych serwetek, które wkładała w kawałki szybek babcia, włożyłam rysunki M-ki.

Teraz ja zakładam przed nim kolczyki, zakładam czapkę M-ce, która wpatruje się w swoje odbicie rozczesując włosy. Poprawiam sukienkę, uśmiecham się do siebie przed wyjściem z domu i czasem trzaskam sobie selfie.

Wypełniłam swoją nową przestrzeń tym co stare, znane, co było ze mną odkąd tylko pamiętam. Wiem, że podobałoby im się. Zawsze cieszyli się, gdy coś, co należało do nich, mogło się nam przydać. Cieszę się, że to wszystko to jest. Ku pamięci i żywe, bo używane każdego dnia, tak jak kilkadziesiąt lat temu.
W snach mówią mi, że wszystko ma zostać. By nie wyrzucać.
Zostawiam.

Gdy wysuwam szuflady babcinych i dziadkowych mebli na twarzy rozbija mi się zapach babci. Zapach chusteczek, w które zatapiałam twarz, gdy byłam mała.Zapach mojego dzieciństwa.  Mojego świata, który nagle zaczął się kurczyć.
Chciałabym, aby ten zapach został w tych meblach na zawsze. Może dlatego szuflady w większości stoją puste.

czwartek, 2 lipca 2015

proud Mary

proud Mary
"...to tylko podróż jest 
z ciemnych pokoi do ogrodów i ciepłych plaż, 
wysokich gór i palm"

"Ślady" Fisz Emade Tworzywo


Czerwiec miał przyjść i mnie zjeść. Pisałam, że pokąsał jedynie. Zbyt szybko go pochwaliłam. Przeżuł i wypluł. Zawsze bałam się czerwców. Czerwce zawsze miały w sobie coś z ostateczności. 

Ten miał ruchome niepokoje. Śnił mi się dzik. Warchlak owinięty w siatkę jak budynki u Christo. Chodził po mieszkaniu. A potem, już na jawie, znajoma powiedziała mi, że muszę mieć ładny głos, bo wyglądam na śpiewaczkę. Cały czerwiec to paso a paso. Byle się nie potknąć. A na sam koniec zatrzymał się oddech.

W torebce miałam jeden z przywiezionych hiszpańskich wachlarzy, który chciałam Jej dać,
Myślę, że by się Jej spodobał.  

- Spakujcie rzeczy babci - Tak po prostu, tak zwyczajnie, bo w sumie nic innego już nie pozostaje. Jedna torba rzeczy osobistych, które już nie mają znaczeń nadanych im przez właściciela. 

Myślę sobie, że musi być coś więcej. Myślę, że każdą myślą, gestem wypełniamy nasze życie, nadajemy mu znaczeń. Myślę, że ostatnią kropką, klamrą nie może być torba wypełniona drobiazgami i garść dokumentów poświadczających zaistniały fakt w dłoni.

Prawie 80 lat śmiechu, łez, strachu, radości, całego emocjonalnego alfabetu. Masz dzieci, wnuki i prawnuczkę, najukochańsze zdjęcia gdzieś w pudełkach, grzebyki z masą perłową do włosów, sznur bordowych, szklanych korali podbieranych tłustą rączką najstarszej wnuczki. Znasz tysiące historii i masz setki przeczytanych książek. Całe morze wspomnień, pięknych chwil, kilka błędów. Całe życie czymś wypełnione, czymś tętniące.
Po prostu musi być coś więcej.
Choćby tyle, ile pozostaje nas w innych. 

Na sam koniec powinna lecieć jakaś muzyka w tle. Pożegnalna pocztówka dźwiękowa. Powinniśmy odchodzić w dźwiękach swojej ulubionej przewodniej piosenki. 
Może tak właśnie jest i tylko ten, który odchodzi ją słyszy?
Wierzę, że tak.

Nie wiem, jakie dźwięki Jej towarzyszyły. Obawiam się, że mogła być to jedna z ludowych, niemieckich piosenek, które lubiła sobie  czasem słuchać z satelity. 
Ale gdym miała porównać Ją do piosenki, wskazać tą jedną, z którą mi się kojarzy, to słyszę to:


[zbieżność imion zupełnie przypadkowa, o riff i tempo chodzi]

Nie wiem, czy ją znała. Na pewno nie w tym wykonaniu. 
Ale mogłaby mnie zaskoczyć, wszak uwielbiała oglądać ze mną Buffy - postrach wampirów.

Bo moja babcia, w tak wielu aspektach, to jednak torpeda była. 

I widzę, jak dumnie idzie w tym rytmie z hiszpańskim wachlarzem w dłoni. 





środa, 24 czerwca 2015

watercolours in the rain

Miał przyjść czerwiec i mnie zjeść. 
Na szczęście tylko lekko pokąsał po kostkach, dał motywującego kopa w tyłek, zgodnie z powiedzeniem nie zabił lecz wzmocnił rozbiciem w drobny mak. Paradoksalnie.

Znów przeceniając innych nie doceniłam siebie. Znów okazało się, że moja intuicja jest silniejsza niż wszystkie strachy i demony chowające się co rano za stertą książek pod ścianą i strzelające z procy zwątpieniem. Znów kilka chwil z młodzieżą dało energię, jakiej brakuje mi od lat. 

W międzyczasie płaczę nad rozlanym mlekiem z różnych butelek. Nadal mam nadzieję, że rzekę da się zawrócić kijem i tęsknię za powietrzem na twarzy.

Znów zaczęła się ta pora roku, która daje mi energię samym tym, że jest. Garścią czereśni i truskawek, słodkością arbuzów i smakiem bobu. Zapachem młodych kalafiorów i fasolki szparagowej. Znów nadszedł czas sukienek i czas zielonego groszku. Czas pudru w kamieniu odstawionego na najniższą półkę.  Żeby jeszcze tylko ten deszcz przestał padać i słupek rtęci skoczył powyżej dwudziestki. 

Gdzieś tam między bajką o Królewnie Śnieżce i slajdami prezentacji o największej bujdzie świata, przypomniałam sobie, dlaczego mam w szafie tyle spódnic ze sklepu indyjskiego i dlaczego chcę ich jeszcze więcej.  

M-ka, niosąc nad głową złotą lampę Aladyna, cała w cekinach i arabskim stroju, odtańczyła swój ostatni solowy taniec w przedszkolu. 
Ja znów oglądam te same filmy, co kiedyś. Słucham płyt, których nie włączałam przez dekady. Czytam książki, po które nigdy bym nie sięgnęła.

I szukam spokoju.

wtorek, 26 maja 2015

the perfect fan

Jest Noc Muzeów. W dżinsy, na wysokości kolana, mam wtarte pastele. Zielony i brązowy. Pasteli nie dotknęłam chyba ani razu, siedziałam tylko obok, na muzealnej podłodze, tak na wszelki wypadek, by pomóc M-ce, bo powiedzieli, że 6-cio latka na warsztatach o kowalstwie artystycznym (?!) może sobie sama nie poradzić.

M-ka chodzi po wystawie za panem animatorem i słucha opowieści, której bohaterem jest Joraslav Vonka, ogląda okienne kraty i dekoracje drzwi. Przez chwilę myślę, że może to rzeczywiście dla niej zbyt dużo, ale wydaje się być bardzo zainteresowana (choć później przyzna, że czasami jej głowa bujała w obłokach i nie zawsze wszystko usłyszała). Po wystawie, w sali warsztatowej M-ka dostaje wielki karton i zadanie: zaprojektować drzwi.
M-ka: Pomożesz mi, mamo?
Kiwam głową, ale przez cały warsztat moja pomoc ogranicza się do przytrzymania kartonu, rozdrobnienia akrylowej farby, podania ołówka i wsmarowania sobie w dżinsy pasteli.

Obok nas siedzi dziewczynka, białe rajstopy, dwa warkocze, spódniczka w szkocką kratę, na oko 12 lat i mama w eleganckiej sukience tuż nad jej głową.
Dziewczynka precyzyjnie wycina kształty z błyszczących papierów, układa je na kartonowych drzwiach. Matka nachyla się coraz bardziej:
- N. musisz pamiętać o kompozycji. Tutaj panuje kompletny chaos.
- Dobrze mamo, tylko ja chciałam tutaj...
- Tak, ja widzę do czego zmierzasz, ale nie sądzę, aby kompozycyjnie był to dobry pomysł. Poza tym tutaj masz dużą asymetrię.
Dziewczynka wycięła kolejny kształt, zacisnęła usta, odrzuciła warkocz na plecy. Tymczasem M-ka konsekwentnie realizuje swoją wizję kutych drzwi.
- N, a może tutaj byś dokleiła jeszcze ze dwa kółka? 
Dziewczynka posłusznie wycina i nakleja kółka.
- Ale, kochanie, musisz to robić bardziej starannie.
- Staram się, mamo!
- Ach, starasz się, no dobrze, to staraj się, a ja już nie przeszkadzam.
M-ka usiłuje cekinami ozdobić klamkę z masy solnej. Dziewczynka z anielską wręcz cierpliwością słucha poleceń mamy. A ja powstrzymuję się przed wbiciem tej kobiecie pędzla prosto w oczy i z krzyknięciem: na litość boską, kobieto, daj temu dziecku spokojnie się bawić i rozwijać kreatywność. I sobie samej też odpuść. 
Praca dziewczynki jest skończona. Wypracowana, dokładna i naprawdę bardzo ładna. Podpisuje swoje drzwi, wstaje i mówi:
- Mamo, ja już skończyłam, Czekam na ciebie na korytarzu.
Wychodzi. Matka kuca przed pracą, bierze w dłoń pędzel, który w swej wyobraźni wbijałam jej w oko, macza go w białej farbie i dopracowuje pracę córki. Przecież na samym końcu prace wszystkich dzieci zawisną w muzealnej galerii, gdzieś w drodze do kibla. Trzeba się postarać.

M-ka też swoją pracę skończyła. Wszystko w niej jest pięknie krzywe. Pan animator zaskoczony, że nie potrzebowała pomocy. I te karbowania na zawiasach - fantastyczne. Każda litera imienia w innym kolorze. M-ka zachwycona warsztatami. A ja mam pastele na spodniach (zobaczę je jakieś dwa dni później). I jakieś oczy takie wilgotne.

Potem idziemy na frytki i zwiedzamy wystawę o najnowszej sztuce mediów, a na koniec lądujemy w synagodze, gdzie M-ka zasypia na kolanach babci. Mam wyrzuty sumienia, a R śmieje się ze mnie i mówi, że sama chciałaby, aby rodzice pokazywali jej taki złożony świat, gdy była mała.

Dlatego dzisiaj życzę sobie, bym w miarę możliwości, zawsze była mamą, która ma pastele w spodniach i maluje palcem. Bym była mamą, która wracając do domu bawi się w berka i gra w klasy. Bym była mamą, która zawsze jest obok, która wspiera, nie wyręcza, która doradza, nie narzuca. Życzę sobie, bym nigdy nie stała się mamą stojącą na straży symetrii i harmonijnej kompozycji. By zupełnie naturalne było to, że wychodząc z gotyckiego kościoła można pójść prosto do synagogi, że wśród naszych znajomych są ludzie z innym kolorem skóry i poruszający się na wózku, że świat jest złożony i jest to piękne. By M-ka odkrywała świat sztuki po swojemu, by zawsze tańczyła tak, jakby nikt nie patrzył, by nie bała się krytyki.

Życzę sobie, bym nigdy nie poprawiała jej świata.
Tego narysowanego na kartce papieru i tego realnego, który tworzy sobie sama.

środa, 20 maja 2015

och życie, kocham cię nad życie

och życie, kocham cię nad życie
Powietrze pachnie ciepłym majem i wiosennym deszczem. 
A cały maj jest wypełniony zdarzeniami po brzegi, jak moja szafa sukienkami i przesycony doznaniami, jak zapach bzów i konwalii rozstawionych po całym mieszkaniu.

Dni mijają mi szybko i pełnie. Resztki snu gubię w locie, budzę siebie dawną, tą co z pełnym zaangażowaniem przemierzała sale wystawiennicze zastanawiając się, wzruszając, dziwiąc...

Jaka to ulga wiedzieć, że wciąż potrafię się zachwycić, dać unieść, pozwolić, by trafiło w sam środek, po prostu nie zrozumieć, wzruszyć,  nie dostrzec sensu, dać się rozbawić, zaskoczyć, nie dać się przekonać, dać się porwać w iluzję i w myśl kogoś innego. 
Jaka to ulga wiedzieć, że wciąż mogę rozgryzać artystyczne orzechy, warstwa po warstwie przedzierać się do środka sensów i znaczeń.

Jakie to dziwne widzieć własną pracę powieszoną gdzieś na ścianie obok innych, po której przesuwają się ludzkie spojrzenia.
Jakie to szczęście po raz kolejny dostrzec, że moja rzeczywistość jest pełna przyjaźni, miłości, dobrych gestów. Najzwyklejszej normalności i kolorowej codzienności. 
Jak dobrze smakuje wino, jak przyjemnie tańczy się do ulubionych piosenek, jak we trzy śmiejemy się aż do bólu brzucha, nie pamiętając już nawet, co nas tak bardzo rozśmieszyło. Jak to pozytywnie niesie, gdy robisz bratniej duszy zdjęcie z ulubionym pisarzem. Jak to wzrusza, gdy siedząc w synagodze czujesz spokój i idealną równowagę ze wszechświatem. Jakie to autentyczne i szczere powiedzieć pani sprzątającej, że ładnie jej w nowej fryzurze i jak można się cieszyć, że ktoś bliski znów uwierzył i się zakochał. Tak na śmierć i życie. I tak po prostu.

Nic się w mojej rzeczywistości nie zmieniło tak naprawdę.
Spojrzałam na siebie z boku i doceniłam.
I dziś i w niedoprecyzowane jutro z czystością serca wykrzyknę, że nad życie.
Bo jesteś jakie jesteś.
I do tego moje. 


poniedziałek, 4 maja 2015

królowa śniegu

królowa śniegu
Stałam pod sceną, a każdy dźwięk drżał we mnie końcówkami nerwów. Szarpał jak struną i wbijał w ziemię perkusyjnymi pałeczkami. Śpiew rozrastał się z okolic pępka jak balon, rozlał po ciele wszystkimi żyłami i wystrzelił łzami, które nie chciały przestać płynąć. 
Natalia rozwaliła wszystko, co skrupulatnie budowałam od jakiegoś czasu, co pomagało rano wstawać i iść przed siebie, nie roztrząsając za bardzo wszystkich tak, nie i być może
Przypomniała mi, że jednak wciąż potrafię płakać. 
Bez powodu czy z.



A później Lewe Loff wywróciło wszystko na lewą stronę.
Znów pękłam.
Czasami muzyka czyni mnie kompletnie bezbronną.

Mogę przekonać nawet siebie samą, że nic się nie dzieje. Mogę wmawiać, że wcale nie jest mi przykro, że doskonale wiem, co się dzieje i co mam robić. Mogę obwarować się pozornym dystansem, łagodnością i ciepłym uśmiechem. Mogę. Tylko sił na całą resztę, na to co prawdziwe, coraz mniej.
Stałam się książką skarg, wniosków i zażaleń dla innych. Tak skuteczną, że już sama unieść jej nie potrafię. Za chwilę zacznę wyrywać z niej zapisane maczkiem kartki.
Dla mnie takiej księgi nie przewidziano. W końcu radzę sobie.
Chciałabym usłyszeć chociaż jedną pozytywną myśl. Nic więcej.

Uwierzyłam w tyle nieprawdziwych słów, poszłam na oślep i zupełnie bez sensu.
A przecież jest maj i znów bzy pachną, jak oszalałe. Znów pachnie skoszoną trawą i widziałam stoisko z watą cukrową. I to jest dużo radości, jakby na to nie patrzeć.


Chwilę po tym, jak zdałam maturę napisałam sobie opowiadanie. Krótka historia o tym, co by było, gdyby dokonano innego wyboru. Taki trochę Przypadek i Przypadkowa dziewczyna, chociaż wtedy filmów tych, nie widziałam.

Dzisiaj jestem tu, gdzie jestem i myślę, jak bohaterka mojego opowiadania, o tym, że wybrałam tą jedną z dróg, która napisała mi zupełnie inne doświadczenie zawodowe. Może wybrałam dobrze, może mogłam wybrać lepiej. Tak naprawdę, to nie jest istotne. Byłoby inaczej, co wcale nie gwarantuje tego, że byłoby dobrze. Koniec końców, to życie jakie mamy teraz, jest najlepszą wersją, jaką mogliśmy mieć. Tak, naprawdę w to wierzę.

Jedyne, co napawa mnie niepokojem, to myśl, że może ten wybór, którego miałam dokonać, jest już za mną. Że już nie będzie innych dróg. Byłoby to okrutne marnotrawstwo tego wszystkiego, co jeszcze w sobie mam, co jeszcze potrafię, co jeszcze mogę zrobić..

Mimo iż M-ka zdmuchnęła właśnie 6 świeczek na swoim torcie i pomimo moich 30 kilku lat dla moich sąsiadów wciąż będę tą małą dziewczynką z grzywką i dwoma kitkami zawiązanymi nad uchem, w tych białych podkolanówkach i niebieskich trampkach made in China.
Tak, cholernie rozczuliło mnie, gdy sąsiad spytał, czy nie założyłam zbyt lekkich butów, jak na taką pogodę.

Założyłam.
Ale wcale nie było mi zimno.
 


sobota, 25 kwietnia 2015

jet lag

jet lag
Zamiast w siłowni, całą grupą pod okiem trenera ćwiczy się w parku, tuż obok dzieciaków uczących się dancehalla i par rozłożonych na kocach z mini grillami i winem w małych butelkach. Rowery mkną we wszystkich możliwych kierunkach świata, tulipany rosną dziko, gdzie tylko mogą, a ludzie pijący piwo na łódce płynącej kanałem puszczają My heart will go on. Okna gwarantem transparentności, przejrzystości, ukazują wnętrza, w które chcę się wkomponować. Te ogromne kuchnie w piwnicach, w których chcę usmażyć dwa tuziny placków dla tych ślicznych jasnowłosych dzieci biegających na bosaka pod domu. Te wygodne kanapy, na których chcę przeczytać te wszystkie książki ułożone na regałach i to niepościelone wielkie łóżko, w którym mogłabym się zakopać.
A zastygam na widok oświetlonej jadalni, gdzie przy stole zawalonym prasą, naprzeciw siebie siedzi małżeństwo 60-cio latków i czytają wspólnie gazety. 

Nieznane miasta najlepiej jest odkrywać od samego rana. Widzieć foliowe odciśnięcia nocy na ich chodnikach, słyszeć poranne przeciąganie się odgłosem podnoszonych rolet, odczuwać ich lekkie zaspanie, rozmazanie. Widzieć, jak nabierają koloru, nasycenia, rozpędu. Jak tworzą się kontury i kontrasty.


Wiosna w Utrechcie jest tak piękna, że zamieram w swoim przeżywaniu, odczuwaniu i percepcji.

Z okien pociągu podziwiam typową holenderską wieś, z krowami powolnie żującymi trawę, młodymi jagniętami wylegującymi się na łąkach, ze stodołami zbitych z czerwonych desek i wiatrakami w zagrodach. I nie zdziwiłabym się wcale, gdyby przed jedną z nich pojawiła się Mleczarka z obrazu Vermeera.

Wiosna to czas wzrostu, kwitnięcia, początku. A ja czuję, że coś odchodzi, kończy się, zmienia.
Mój mały zespół nagłej zmiany strefy czasowej dopada mnie na poziomie egzystencjalnym. Orientuję się, że się zmieniam, przetwarzam. Jak wąż zrzuca z siebie skórę, tak jak zrzucam dotychczasową mnie. Ze zdziwieniem strzepuję z ramion dotychczasowe potrzeby, zachowania, cele. Wszystko to, co się już nie sprawdza, z czego wyrosłam niepostrzeżenie, jak M-ka ze swoich spodni.

Przekształcenie. Chwilowo stoję bezczynnie i biernie powalona wiosennością i tym, że wszystko wokół mknie swoim dawnym rytmem. Chwilowo nie wiem nic. Wszystko, co się zdarza, przyjmuję. Wtapia się to we mnie bezgłośnie, bez kontekstu i bez większego znaczenia. Czeka, aż będę wiedziała czy i jak tego użyć.
Gdy w obcym mieście nie wiem, gdzie iść, to idę przed siebie, moja intuicja robi mi za kompas.
Dzisiaj nie bardzo wiem, w którą chcę iść stronę.
Czasami, wiedza jedynie o tym, czego nie chcesz, to całkiem sporo.

Przez te parę dni, gdy byłam gdzie indziej, dolnośląska wiosna rozgościła się w każdym parku i rozłożyła na każdym trawniku.

Mam wrażenie, że przegapiłam coś jeszcze.


niedziela, 12 kwietnia 2015

nienasycenie

nienasycenie
Moja ulubiona piosenka pachnie krojoną gruszką i smakuje sokiem z pomarańczy, który cieknie strużką po nadgarstku.
Biega na bosaka i gilgocze ją koci ogon owijający się wokół kostki jak bransoletka. Ma rytm bajek czytanych po zmroku, a jej opuszki palców są brudne od pasteli.
Moja ulubiona piosenka leci od świtu do później nocy i nie nudzi mi się wcale. Jest w niej coś z popu wymieszanego z alternatywą. Drze się wróblami w konarach drzew i różowieje na każdym kroku drobnymi kwiatami.

- Zgubiła się pani? Czegoś pani szuka?
- Tylko kadru.

Na służbowej skrzynce potwierdzenie zakupu biletów lotniczych.
I znów to uczucie nienasycenia własnym życiem i tym, co w nim. 


środa, 1 kwietnia 2015

drzewo

drzewo
Wywiewa nam marzec z prędkością 80km/h, a ja bardzo lubię marce. Tę ich nieprzewidywalność i niedookreślenie. Pierwsze, nieśmiałe stąpnięcia wiosny pąkiem i listkiem, jak ukradkowe spojrzenia świeżo w sobie zakochanych. Ten podmuch lekkiego wiatru, jak (niby) przypadkowe muśnięcia palcem o palec i różowiejące drzewa, tak samo, jak  policzki po pytaniach, na które się czeka. I te deszcze, jak dreszcze, gdy spotkają się wargi po raz pierwszy. 

Gdy postawię ostatnią kropkę w tym wpisie, to będzie już kwiecień przeplatający i mylący wszystko. A ja wciąż jestem w marcu, który minął nie wiem kiedy i jak. Jestem w tym, co w marcu najlepsze: w drzewach. Uwielbiam te grudki, węzełki, supełki wyskakujące na gałęziach, futrzaste bazie, jak prawdziwe  kocięta, wystawiające puszysty brzuch do słońca, by głaskać, drapać. Nabrzmiałe pąki, które czekają, aby wystrzelić, jak fajerwerki. To życie buzujące pod korą, tworzące słoje, powiększające przekroje pnia i gałęzi, te listki, które przełożą się na koronę. Tę energię, która potrafi unieść, rozkwitnąć, zapachnieć. 


Kilka dni od spotkania po latach odbieram mail, w którym czytam, że jak to dobrze, że jestem taka normalna. Nie przemielona przez gorycz i frustrację życia, bez fatamorgan, do których dążę, bez póz, gier i ścigania się z samą sobą. I myślę sobie, że właściwie, to chyba nie zmieniliśmy się aż tak bardzo. A może po prostu z rozpędu weszliśmy w role, które graliśmy kilkanaście lat temu. Fajni zostali fajnymi, bezbarwni nie nabrali kolorytu, itd. itp. Ktoś ma męża, żonę, dzieci, fajną pracę, albo i nie. Ktoś tych dzieci, męża i żony nie ma, więc został w piżamie w domu, bo uznał, że nie ma po co przychodzić.

Będziemy koleżankami? -zapytała M-kę dziewczynka z piaskownicy, a ta się zgodziła.
Bo tak, kiedyś to było właśnie  takie proste. 

Nie mogę pozbierać myśli. Rozsypały się, jak confetti. Mylą mi się daty a oś czasu połamała się i wykrzywiła, jak architektura Gehry'ego. Między bukszpanem a barankami szukam opłatka i autentycznie dziwię się, że nie ma go w asortymencie. A dziś widziałam siebie dawną w napięciu mięśni twarzy innej osoby, w tych wszystkich gestach i pozach, które choć mają ukryć strach i wyobcowanie, tak naprawdę podkreślają wszystko grubą linią. I choć wiele drzew stworzyło nowe słoje, zakwitło i przekwitło wielokrotnie, to myślę, że czasem nadal widać, jak bardzo mocno trzymam w garści cały swój środek, który chce się rozlecieć, ulecieć, rozpłynąć i zapaść pod ziemię, udając, że nic nie rusza mnie już wcale. 

Nie znoszę zmian czasu. Mózg działa mi wstecz, noce są bezsenne, poranki bezwładne. Myśli krótkie i toporne. Żarty nie czują bluesa. 
Na nienazwaną chwilę mam ochotę zawiesić pisanie i świata kadrowanie i choć już wybiła północ i ludzie stroją sobie żarty, to piszę to zupełnie serio, bez przymrużeń oka i skrzyżowanych palców. Ale wiem też, że kwiecień plecień znów wszystko pomiesza i całkiem możliwe, że spłynie na mnie fala natchnienia taka, co to nawet nigdy o niej nie śniłam i będę wbijać rytmicznie litery w edytory i moje słowa na ten szalejący za oknem 80km/h się rzucą i nic z nich nie zostanie. Chciałabym. A w komórce kilkanaście widoków miasta zdjętych z rzeczywistości na krótkim odcinku 500 metrów, które i tak wypuszczę w rytm zobowiązań podjętych. 

Na 1 kwietnia powinnam odcinać się od wszelkich informacji i siedzieć w domu pod kołdrą. 
Nasłucham się, uwierzę, a potem będzie mi zwyczajnie przykro.
Dziś tylko muzyce wierzę.




piątek, 20 marca 2015

somebody that I used to know

Dreszczyku emocji raczej nie będzie.
Niecierpliwości wymieszanej z potężną dawką radości raczej też nie.
Nie będzie znaków zapytania, czy dopasuję twarz do wspomnień. Wspomnienia do ludzi.
Media społecznościowe obdarły wszystko z tajemnic. Tych tajemnic powierzchownych, pod które nikt z nas i tak nie będzie chciał zajrzeć.

Jest ciekawość człowieka.
Krótki eksperyment jak bardzo tak lub jak bardzo nie.
Tylko tej wiedzy nie da się odnieść do niczego.
Starczy na krótkie tu i teraz.

4 lata w perspektywie całego życia to niewiele.
4 lata w takim okresie życia to całkiem dużo.

Najbardziej bawi mnie fakt, że może okazać się, iż po 15 latach rozłąki możemy mieć więcej wspólnych wątków niż przez 4 lata dzień w dzień w jednej klasie.

poniedziałek, 16 marca 2015

readiness is all

Zatrzymałam się za trzecim samochodem, tuż przy wyjeździe z mojego osiedla. M-ka, z tyłu, opowiadała o swoim śnie. Migacz do skrętu w lewo wydawał miarowy dźwięk. Droga, średniego ruchu, na którą miałam wjechać zaczęła się korkować z lewej strony. To za sprawą pani w małym aucie, która chciała skręcić na przedszkolne podwórko. Samochody jadące z naprzeciwka nie zatrzymywały się. Pani w małym aucie nie mogła wjechać przez bramę, my nie mogliśmy się włączyć do ruchu. Mijały kolejne sekundy. Rodzice odwożący dzieci do przedszkola, muszą zatrzymywać się na chodniku, tuż przy tej drodze. I gdzieś tam dalej, ktoś właśnie próbował parkować lub wyjechać, przez co samochody nadjeżdżające z prawej strony zaczęły zwalniać, aż w końcu też się zatrzymały. Byłaby to świetna okazja dla pani w małym aucie, aby skręcić w lewo i wjechać przez przedszkolną bramę - jakieś 20 metrów. Byłaby, gdyby pani w bardzo dużym aucie ignorująca istnienie małych, bocznych uliczek, nie zastawiła wjazdu. Pani w małym aucie, wykonała ruch ciała sugerujący całkowity opad rąk. Wśród odgłosów silników dało się słyszeć jęk zawodu i rozczarowania pozostałych kierowców, którzy liczyli, że pojadą przed siebie. Pani w bardzo dużym aucie w mig zdała sobie sprawę ze swojej nieuwagi i postanowiła naprawić sytuację. Zaczęła cofać kompletnie ignorując sytuację na drodze, którą mogła dostrzec w lusterku umieszczonym tuż nad swoją pełną loków głową.  Gdyby uniosła choć trochę wzrok, zapewne dostrzegłaby za sobą sznur zbliżających się samochodów a zwłaszcza pana w srebrnym aucie. Pan w srebrnym aucie chcąc uniknąć zderzenia z panią w bardzo dużym aucie jednocześnie wcisnął klakson i wjechał na chodnik. O mały włos nie potrącił jadącego po tym chodniku na rowerze 10letniego chłopca. Poprzez niezbyt mądrą decyzję pani w bardzo dużym aucie, pani w małym aucie mogła skręcić i wjechać w swoją upragnioną uliczkę, co też uczyniła. I gdy już prawie przejechała przez przedszkolną bramę, coś walnęło w tył jej małego samochodu. To był rower z 10letnim chłopcem, który mijając pana w srebrnym aucie obejrzał się na niego przez ramię tracąc z wzroku to, co było przed nim. 
Na szczęście - chłopcu nic się nie stało. Pani w bardzo dużym aucie odjechała. Pan w srebrnym aucie spojrzał w moją stronę. Usta miałam zakryte ręką. 
A wszystko to jakaś minuta. I to tuż przed wejściem do przedszkola. 

Jakaś minuta błędnych, nieprzemyślanych decyzji. Mogła kosztować życie i zdrowie.

Ludzka bezmyślność jest okrutna i brutalna. Tak jak patrzenie tylko na to, co przed własnym nosem, nastawienie jedynie na cel, bez analizy środków, bez zwrócenia uwagi na kontekst. Byle do przodu, byle załatwić swoje. Działania ad hoc. Jesteśmy nierozważni, ślepi na innych wokół nas. 

niedziela, 8 marca 2015

kochana

Spadająca z głowy literka c, jak Cortázar i spódnica z gazety. Kot Figalo, który z równym zapałem robi, jak i przygląda się sztuczkom. Gonienie własnego cienia w zabawie w spontaniczność. Opisy zdarzeń, jak analizy dzieł najwybitniejszych malarzy. Hiszpańskie wątki w tle, czerwona kanapa i pan od liczników, który okazuje się być przyszłą żoną. Poprzesuwani ludzie, fragmentaryczni mężczyźni, kobiety z zadrą w sercu. Kadry, które mało kto rozumie, wciąż powracające zdjęcie z zawiniętą rzęsą i, jak zawsze, jedynie właściwa stacja radiowa, owsiane ciastka i butelka białego wina. Do dna i ostatniego okruszka. 
To niczym niezmącone poczucie, że nadal jesteśmy swoimi ludźmi, tymi ze schodów w Ołomuńcu, pomimo ciszy, która zapada w zimowe sny pędzących narracji. 
Naturalność i spokojny bieg wszystkiego, każdego słowa płynącego prosto z siebie bez zastanowienia. Jej śmiech wciąż taki pełny.

Ze spokojem, którego mi brakowało, przyjmuję, że żyję w dwóch różnych rzeczywistościach i żadna z nich nie jest do końca prawdziwą, choć każda autentyczną. I znów cieszę się, że jestem człowiekiem angażującym się. I choć idziemy do siebie z innych przylądków, to nic to nie zmienia. 
Nasz wspólny ląd wciąż jest i pięknieje z wiekiem.

wtorek, 3 marca 2015

where have you been


Wróciłam z urlopu i wszyscy myślą, że gdzieś byłam. Musiałam gdzieś być, bo przecież wzięłam urlop. Urlop bierze się po to, aby gdzieś być.  
Wprawdzie mogłabym też wziąć go na przeprowadzkę albo remont, ale wszyscy wiedzą, że nic takiego w planach nie miałam. 
Poza tym po przeprowadzce lub remoncie wróciłabym zmęczona z ulgą, że mogę sobie w pracy posiedzieć i odpocząć. A wróciłam uśmiechnięta, wypoczęta i wyciszona. Dlatego na pewno musiałam gdzieś być i przywieźć cudowne pamiątki. 
Zresztą, to już było widać od tego dnia, gdy zaniosłam do HRu wniosek urlopowy. Od razu zaczęłam się szerzej uśmiechać. To pewnie dlatego, że dorwałam jakąś ofertę last minute w najpiękniejszym zakątku świata. Innego wytłumaczenia nie ma. Gdy pierwszego dnia urlopu wpadłam do biura po kalendarz, którego zapomniałam zabrać, to też było widać, że jestem radosna. Na pewno lanosidło czekające na mnie pod firmą musiało być wypełnione walizkami.  Jeśli nie ciepłe kraje (na pewno ciepłe, bo jakby jaśniejsze refleksy mam we włosach), to na pewno jakieś SPA. Pewnie w górach, chociaż morze również wydaje się być prawdopodobne... 

Tak. To prawda. Dorwałam ofertę last minute. 
Last minute na nie wbicie sobie z nudów wszystkich zszywek zszywaczem w głowę. 
Poszłam sobie na oficjalne wagary. To było chwilę po tym, jak uświadomiłam sobie, że wolałabym siedzieć w domu i myć słoiki, bo przyniosłoby to więcej korzyści. Zajęłam się więc sobą na wszystkich możliwych poziomach. Na brak atrakcji nie narzekałam, spacerowałam, spotykałam się z ludźmi, korzystałam z ofert, które spadły mi wprost pod nogi. 

Prawdą jest też to, że byłam radosna wpadając pierwszego urlopowego dnia po kalendarz. Radowała mnie świadomość, że za chwilę już mnie tu nie będzie. 
Nie zaprzeczam, że wypoczęłam i się wyciszyłam. Odbyłam cudowną podróż do swojego własnego świata, gdzie za całe SPA robiły mi moje ukochane drobne przyjemności. I, owszem, mam pamiątkę: mały, śliczny biało-zielony odkurzacz. Przeleciałam się też czarodziejskim dywanem w krainie przedszkolaków, gdzie czytałam historyjki o Chrupku i Miętusie. Dostałam takiej energii, jak po porządnej dawce słońca. 

Nic na to nie poradzę - i przyznaję - nic na to radzić nie chcę: czuję się świetnie w zwykłej codzienności. I choć uwielbiam podróże i całymi dniami mogłabym chodzić po górach, zwiedzać miasta i zachwycać się w muzeach, to równie skutecznie odpoczywam w domu przy książce, dobrej muzyce, aromatycznej kawie i długich pysznych posiłkach - all inclusive. 

Dlatego, gdy się pytają, gdzie byłam, to zgodnie z prawdą odpowiadam, że w raju. 
Copyright © 2014 serendipity , Blogger