poniedziałek, 25 marca 2013

black is the colour of my true love's hair

Na tym wąskim korytarzu, na dziesiątym piętrze wieżowca, gdzie nikt nie spodziewa się mieszkania, jedynie jakiejś suszarni, ponoć nie warto palić papierosów po zmroku. To nic, że z zakratowanego okna, jak morze, rozciąga się przed nosem dach pokryty papą; że widok oświetlonego miasta, które wciąż pędzi jest nie do ogarnięcia  wzorkiem; że cudownie to współgra z dymem wypuszczanym przez szczelinę ust. Po prostu nie warto. Bo na tym korytarzu ci nieletni, którzy nie spodziewają się mieszkania, jedynie jakiejś suszarni, przynoszą tanie wina i tanie papierosy z dyskontu nieopodal i siedzą tak długo, aż miasto przejdzie w lekki trucht.
Dlatego wywieszam się przez okno kawalerki, wydmuchując dym w mroźną przestrzeń, gdzie świecą mosty a wieżowce, jak latarnie morskie, wypuszczają z siebie strużki światła. A. naprawia zieloną lampkę nocną, którą tylko chciała przesunąć, a swoim zwyczajem, ją zepsuła. Zmienia się płyta i po pierwszych taktach piosenki, nawet na siebie nie patrząc, zaczynamy śmiać się dziko i uśmiechać znacząco. Choć żadna z nas nie wypowiedziała nawet słowa, wiemy, że śmiejemy się z i do tego samego.

Nie da się ukryć, że czas zmienia. Ludzi, relacje, punkty odniesień, grunty, po których chodzimy, emocje. A jednak nie jest w stanie zmienić rzeczy ważnych. Możemy być już w innych konstelacjach, na innych etapach, ale śmiejemy się na dźwięki pewnej piosenki, a gdy po dwóch latach wchodzę do jej tak samo uroczo zagraconej przestrzeni, rozmawiamy tak, jakbym wyszła stąd wczoraj. 

To taki moment równowagi, dobrej przynależności, sięgnięcia w głąb tego, co niezmienne, prawdziwe, twoje. Z ulgą stwierdzam, że gdzieś jeszcze pasuję, że powierzchowność, o którą się ostatnio ocieram, to jedynie gęsta mgła, za którą wciąż jest to, co istotne.
Potem siedzimy przy stole, całym zawalonym koralikami różnej wielkości, różnego kształtu i koloru. I z tej wielości mam wybrać te, z których A. zrobi mi kolczyki. Siedzę, jak przysłowiowy osioł i nie wiem, co wybrać, z czym połączyć, jaki nadać kształt. I jeszcze bardziej podziwiam A., która patrzy, widzi i wie. 

Mimochodem przenoszę to na słowa. Jestem stołem, z rozsypanymi koralikami, które same w sobie są ładne, ale nie potrafię połączyć ich w sensowną opowieść. Nie potrafię połączyć ich w pary, nadać im formy i innej funkcji. 
I z tych realnych koralików też wybrać nie mogę. Obracam w dłoni, przyglądam pod światło, przekładam z jednego krańca na drugi. Aż w końcu wybieram drobną perłę muszlową i lawę wulkaniczną. Chcę z tych. Uśmiecham się pod nosem, że takie skrajne połączenie dwóch rodzajów korali idealnie oddaje całą mnie.

Napisałam, że nie potrafię. Tak naprawdę nigdy nie próbowałam. Może właśnie teraz warto, zwłaszcza, że jakimś trafem, dostaję w dłonie nitki, na które mogłabym nanizać swoje koraliki? 

pstryk!

4 komentarze:

  1. Wiesz Katie... uwielbiam Cię czytać, Ty wiesz. Że dla mnie słowa Twoje są jak poezja prozą. A jak tak mam,że często nie potrafię wypowiedzieć się sensownie na temat wiersza.Języka w gębie zapominam:) Przeczytam, uśmiechnę się i powiem "ach":)

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubię też nizać i nizać te koraliki, ale niewiele z tego na razie nie mi wychodzi. Buziaki przedświąteczne:))

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 serendipity , Blogger