Trzy dni, pięć miast, niezliczona ilość zachwytów, kilkanaście inspiracji, kilkadziesiąt zdjęć, niewielka ilość snu.
Oczywiście nie Berlin, żaden Paryż ani Londyn, ale ten tytuł piosenki pasował mi najbardziej ;)
Dzień pierwszy, w którym stawała się jasność
Po całym męczącym dniu, podczas którego siedziałam, słuchałam, jadłam i piłam, grzecznie udałam się do pokoju hotelowego. Po rzuceniu walizki na łóżko, poszłam - wiadomo - obczaić łazienkę.
Okazało się, że w łazience nie ma światła. Wzruszyłam ramionami, bo jeśli w hotelu jest 200 pokoi i jeden z nich ma jakąś usterkę, to wiadomo, że ja do niego trafię. Przez moment zaczęłam nawet zastanawiać się, czy nie zgłosić tego na recepcji, ale doszłam do wniosku, że co ja ludziom będę głowę zawracać głupotami. Opracowałam idealny system oświetlenia łazienki za pomocą światła dziennego (wtedy jeszcze nie wpadłam na to, że wieczorem dziennego światła nie uświadczę). A potem pomyślałam, że przecież mogę zapalić światło w przedpokoju. Światło w przedpokoju również nie działało. Nie działało też w pokoju: ani to przy łóżku ani to na suficie. Niestety, musiałam pójść zawrócić komuś głowę.
I wtedy, prawie już wychodząc, zobaczyłam koło kontaktu coś, co swoim wyglądem sugerowało, że należy do tego włożyć jakąś kartę i zapewne wtedy coś się zadzieje. Zaklęłam w duchu, że mi tej karty nie dali, a potem spojrzałam na klucz. Gdybym była animkiem, to nad moją głowa pojawiłaby się właśnie świecąca żarówka. Klucz jak karta. Wsadziłam i stała się jasność! Kartę wyciągnęłam i poszłam podładować komórkę. Okazało się jednak, że chyba nie działają kontakty. Wszystkie sześć. Wtedy stwierdziłam, że to jednak mało prawdopodobne i chyba mam po prostu zepsutą ładowarkę. Na domiar złego musiała się przepalić żarówka w przedpokoju, bo nagle stała się ciemność.
Po przeanalizowaniu kilku zdarzeń, znów nad głową pojawiła się żarówka: prąd jest wtedy, gdy karta jest włożona. Znów stała się jasność, a ładowarka zaczęła działać. Przyjęłam z godnością, że pokój hotelowy pokonał mnie na inteligencję i poszłam wziąć prysznic (jak na światową kobietę przystało, tam jedynie przez pół minuty zastanawiałam się, jak obsługuje się dozownik na mydło).
Doznałam kolejnej mentalnej jasności, że będę lecieć samolotem, a moje kosmetyki przekraczają dozwoloną objętość. Zaczełam więc przepakowywać kosmetyki, z myślą, że przekażę ją C, który wraca do domu. Jego sprawa, jak się w domu wytłumaczy, że wraca z delegacji z damską kosmetyczką. Uświadomiłam sobie, że nie mam grzebienia - nie dlatego, że zapomniałam, ja zwyczajnie nie używam, mam w domu suszarkę i prostownicę, które w moim mniemaniu załatwiają wszystko. Tutaj jednak nie miałam ani suszarki ani prostownicy, co spowodowało, że nagle grzebień podszedł pod kategorię must have.
Wzruszyłam ramionami, wskoczyłam w za duży T-shirt, odpaliłam kompa i pomyślałam, że jak to dobrze, że mogę w spokoju popracować. Odpisuję na maile i podnoszę głowę zastanawiając się nad sformułowaniem zdania w języku angielskim.
Za oknem miasto. Nad głową żarówka. Wieczór. Miasto. Kraków. Mój Kraków.
Nagle do mnie dochodzi: nie jestem na kolonii, nie ma ciszy nocnej, mogę wyjść z pokoju i nikt nie będzie na mnie krzyczał, że biegam po korytarzu. Ubieram się i wychodzę. Ponieważ nie jestem na kolonii, to mogę biegać po korytarzach, co też czynię: szukam wyjścia. Przez 10 minut.
Na zewnątrz leje. Idę w inną stronę, niż zamierzałam, ale w ogóle mi to nie przeszkadza: zwiedzam nieznane rejony i cieszę się, jak dziecko. Po pół godzinie stwierdzam, że jestem jednak zbyt zmęczona, nie wiem, gdzie jestem i czas wrócić do hotelu. W rezultacie w Krakowie zwiedzam jedynie Rossmanna, z którego przywożę pamiątki pod postacią kosmetyków w małych opakowaniach. I grzebień. Odbierając klucz z recepcji oczywiście nie pamiętam numeru swojego pokoju, za to wiem, w których śpią E. i C.
Okazało się, że w łazience nie ma światła. Wzruszyłam ramionami, bo jeśli w hotelu jest 200 pokoi i jeden z nich ma jakąś usterkę, to wiadomo, że ja do niego trafię. Przez moment zaczęłam nawet zastanawiać się, czy nie zgłosić tego na recepcji, ale doszłam do wniosku, że co ja ludziom będę głowę zawracać głupotami. Opracowałam idealny system oświetlenia łazienki za pomocą światła dziennego (wtedy jeszcze nie wpadłam na to, że wieczorem dziennego światła nie uświadczę). A potem pomyślałam, że przecież mogę zapalić światło w przedpokoju. Światło w przedpokoju również nie działało. Nie działało też w pokoju: ani to przy łóżku ani to na suficie. Niestety, musiałam pójść zawrócić komuś głowę.
I wtedy, prawie już wychodząc, zobaczyłam koło kontaktu coś, co swoim wyglądem sugerowało, że należy do tego włożyć jakąś kartę i zapewne wtedy coś się zadzieje. Zaklęłam w duchu, że mi tej karty nie dali, a potem spojrzałam na klucz. Gdybym była animkiem, to nad moją głowa pojawiłaby się właśnie świecąca żarówka. Klucz jak karta. Wsadziłam i stała się jasność! Kartę wyciągnęłam i poszłam podładować komórkę. Okazało się jednak, że chyba nie działają kontakty. Wszystkie sześć. Wtedy stwierdziłam, że to jednak mało prawdopodobne i chyba mam po prostu zepsutą ładowarkę. Na domiar złego musiała się przepalić żarówka w przedpokoju, bo nagle stała się ciemność.
Po przeanalizowaniu kilku zdarzeń, znów nad głową pojawiła się żarówka: prąd jest wtedy, gdy karta jest włożona. Znów stała się jasność, a ładowarka zaczęła działać. Przyjęłam z godnością, że pokój hotelowy pokonał mnie na inteligencję i poszłam wziąć prysznic (jak na światową kobietę przystało, tam jedynie przez pół minuty zastanawiałam się, jak obsługuje się dozownik na mydło).
Doznałam kolejnej mentalnej jasności, że będę lecieć samolotem, a moje kosmetyki przekraczają dozwoloną objętość. Zaczełam więc przepakowywać kosmetyki, z myślą, że przekażę ją C, który wraca do domu. Jego sprawa, jak się w domu wytłumaczy, że wraca z delegacji z damską kosmetyczką. Uświadomiłam sobie, że nie mam grzebienia - nie dlatego, że zapomniałam, ja zwyczajnie nie używam, mam w domu suszarkę i prostownicę, które w moim mniemaniu załatwiają wszystko. Tutaj jednak nie miałam ani suszarki ani prostownicy, co spowodowało, że nagle grzebień podszedł pod kategorię must have.
Wzruszyłam ramionami, wskoczyłam w za duży T-shirt, odpaliłam kompa i pomyślałam, że jak to dobrze, że mogę w spokoju popracować. Odpisuję na maile i podnoszę głowę zastanawiając się nad sformułowaniem zdania w języku angielskim.
Za oknem miasto. Nad głową żarówka. Wieczór. Miasto. Kraków. Mój Kraków.
Nagle do mnie dochodzi: nie jestem na kolonii, nie ma ciszy nocnej, mogę wyjść z pokoju i nikt nie będzie na mnie krzyczał, że biegam po korytarzu. Ubieram się i wychodzę. Ponieważ nie jestem na kolonii, to mogę biegać po korytarzach, co też czynię: szukam wyjścia. Przez 10 minut.
Na zewnątrz leje. Idę w inną stronę, niż zamierzałam, ale w ogóle mi to nie przeszkadza: zwiedzam nieznane rejony i cieszę się, jak dziecko. Po pół godzinie stwierdzam, że jestem jednak zbyt zmęczona, nie wiem, gdzie jestem i czas wrócić do hotelu. W rezultacie w Krakowie zwiedzam jedynie Rossmanna, z którego przywożę pamiątki pod postacią kosmetyków w małych opakowaniach. I grzebień. Odbierając klucz z recepcji oczywiście nie pamiętam numeru swojego pokoju, za to wiem, w których śpią E. i C.
Dzień drugi i trzeci pod hasłem: Dwie brunetki wyruszyły w podróż
Przy śniadaniu dostrzegam piękno delegacji: jest dzień powszedni, a ja jem śniadanie przy stole i na talerzu. Taka sytuacja ma miejsce tylko w weekendy, a i tak zawsze pewna czterolatka coś mi z tego śniadania podjada.
Na dwudniowej konferencji każdego dnia na identyfikatorze nazywam się inaczej: pierwszego dnia literówka w drugim nazwisku, drugiego dnia w pierwszym. Dobrze, że nie było trzeciego dnia i trzeciego identyfikatora, bo wtedy pewnie okazałoby się, że mam na imię, załóżmy, Krystyna. Cieszę się, że dostałam dwa pendrive'y, ale tylko przez chwilę, bo znając życie, jak zwykle mój pen zostanie zagospodarowany na wspólny. Może się po prostu w domu do nich nie przyznam?
Następuje moment, gdy wraz z E musimy dostać się na lotnisko. Prosimy pana z recepcji o numer teleonu na taksówkę:
- 0 800 i reszta czwórek
Ten dość osobliwy numer telefonu, w żadnej z nas nie budzi wątpliwości, E twardo wpisuje czwórki, ale pan się zreflektował i dodał, że ma ich być sześć. E nie może się dodzwonić. Może dlatego, że zamiast sześciu czwórek, wpisuje cztery szóstki. W końcu pan, chyba z litości, zamawia nam taksówkę. Biegniemy na parking do samochodu C, który stoi zaraz po lewej stronie, by wyciągnąć nasze walizki. Niestety nie możemy go znaleźć. Być może dlatego, że szukamy go po prawej stronie.
Zaczynam stresować się swoim pierwszym lotem. I nie aż tak bardzo tym, że samolot spadnie i zginiemy na miejscu, tylko tym, że się zgubię na lotnisku. Wsiadamy do taksówki, a tam piosenka To już jest koniec, jakby nie poprawia mojego nastroju. Odprawa przebiega szybko i sprawnie. I wtedy się zaczyna: robi mi się niedobrze, cała się trzęsę, kręci mi się w głowie, odczuwam klaustrofobię, bo dociera do mnie, że rzeczywiście jest to koniec - odwrotu nie ma. Przy starcie, czuję jakby ktoś kciukiem wciskał mnie w fotel i zamknął w pudełku zapałek. A potem jestem jak dziecko: Ojej, światełka! Ojej, chmurki! A co to? Ojej, to domki!
Zaczynam stresować się swoim pierwszym lotem. I nie aż tak bardzo tym, że samolot spadnie i zginiemy na miejscu, tylko tym, że się zgubię na lotnisku. Wsiadamy do taksówki, a tam piosenka To już jest koniec, jakby nie poprawia mojego nastroju. Odprawa przebiega szybko i sprawnie. I wtedy się zaczyna: robi mi się niedobrze, cała się trzęsę, kręci mi się w głowie, odczuwam klaustrofobię, bo dociera do mnie, że rzeczywiście jest to koniec - odwrotu nie ma. Przy starcie, czuję jakby ktoś kciukiem wciskał mnie w fotel i zamknął w pudełku zapałek. A potem jestem jak dziecko: Ojej, światełka! Ojej, chmurki! A co to? Ojej, to domki!
Jakieś 1300 m n.p.m. dzielę się z E pewnym spostrzeżeniem:
- E, wydaje mi się, że chyba nie wymieniłyśmy złotówek na euro...
- O cholera...
No ale nic to. Lądujemy w Stuttgarcie. Ponieważ mamy jeszcze trochę czasu, idę do szklanego pudełka zapalić papierosa. Spalam dwa. Ponieważ mamy jeszcze trochę czasu, fotografuję swoje stopy w różnych częściach lotniska.
W ogóle wszystko fotografuję, bo mam jeszcze trochę czasu. Gdy wracam do poczekalni widzę E z jakimś szaleństwem oczach, machającą do mnie kartą pokładową i krzyczącą: K. lecimy!!!! Jedno zdjęcie stóp więcej i zostałabym na niemieckiej ziemi.
Gdy lądujemy w Brukseli, E mówi, żebym nawet nie myślała o fotografowaniu stóp, bo musimy iść po euro. Mamy ojro, mamy bilet na autobus. Zachwycam się miastem, jego spójnością i rytmem architektonicznym. E patrzy na mnie, jak na upośledzoną. Z przystanku do hotelu mamy jakieś 5 minut, idziemy 30, bo ruszyłyśmy nie w tę stronę, co trzeba. Teraz jestem naprawdę światową kobietą, bo mam klucz do drzwi i potrafię go skutecznie użyć i mam światła we wszystkich lampkach. Po krótkim odświeżeniu się ruszamy na podbój Brukseli. Idziemy na najsławniejsze frytki, po które stoimy pół godziny i których nie jesteśmy w stanie zjeść. No dobra... E nie jest ich w stanie zjeść, ja pochłaniam wszystkie. Ponieważ E smakuje bardziej mój sos, a mi bardziej sos E, maczamy frytki w sosie koleżanki, zamiast wymienić się opakowaniami.
Wylegujemy się w parku na ławce i ruszamy do centrum. Mapa zdecydowanie nam utrudnia dotarcie do metra, bo wg niej nie jesteśmy w tym miejscu, co jesteśmy, a przecież wiemy, gdzie jesteśmy, a ta głupia mapa nie. E gubi fleki i dostaje piłką w głowę, ja spowalniam ruch fotografując studzienki kanalizacyjne i miejskie popielniczki.
Na stacji metra, czujemy się lekko dziwnie, bo jej stan zdaje się mówić: temu miejscu bardzo wiele brakuje do europejskich standardów. E nie rozumie tablicy objaśniającej ruch, więc tłumaczę wskazując odpowiednie miejsca, a czynię to skacząc. Pan po drugiej stronie torów bije mi brawo. Dygam. Podjeżdża pociąg, E ma wątpliwości, czy to nasz. Mówię, że każdy jest nasz. E wyraża kolejną wątpliwość, bo wagoniki są puste i nikt z peronu się nie rusza i mówi, że chyba nim nie pojedziemy.
- My nie pojedziemy? Dawaj E, wsiadamy- jestem arogancka i próbuję dostać się do wagonika.
Nie pojechałyśmy, bo jakiś pan zwrócił nam uwagę, że to linia testowa. W końcu docieramy do centrum. Pachnie goframi i belgijską czekoladą. Idziemy na Rynek, który jest tak klaustrofobiczny i przesycony, że uciekamy z niego po dwóch minutach. Zresztą nasz cel wycieczki jest inny: napić się belgijskiego piwa. Szukamy jakiś w miarę normalnych cen, ale przy piątym ogródku patrzymy na siebie ze zrozumieniem. Azymut: Carrefour Express.
Uzbrojone w dwie puszki, zapewne najgorszego belgijskiego piwa ever, siadamy pod katedrą i pijemy. Jesteśmy młode, piękne i utalentowane i jesteśmy w Brukseli.
Wracając bez problemu trafiamy nie dość, że do metra ale nawet na odpowiedni peron - zapewne dlatego, że jesteśmy pod wpływem alkoholu. Zapominamy za to skasować bilety, o czym przypominamy sobie w ostatniej chwili i ucieka nam środek transportu. Średnio nas to smuci, bo przecież jesteśmy młode, piękne i utalentowane i jesteśmy w Brukseli. E domaga się, bym sfotografowała jej stopy.
Zamiast do hotelu idziemy do knajpy na drugie piwo.
Jak na światowe kobiety przystało, pijemy je na chodniku.
Na stacji metra, czujemy się lekko dziwnie, bo jej stan zdaje się mówić: temu miejscu bardzo wiele brakuje do europejskich standardów. E nie rozumie tablicy objaśniającej ruch, więc tłumaczę wskazując odpowiednie miejsca, a czynię to skacząc. Pan po drugiej stronie torów bije mi brawo. Dygam. Podjeżdża pociąg, E ma wątpliwości, czy to nasz. Mówię, że każdy jest nasz. E wyraża kolejną wątpliwość, bo wagoniki są puste i nikt z peronu się nie rusza i mówi, że chyba nim nie pojedziemy.
- My nie pojedziemy? Dawaj E, wsiadamy- jestem arogancka i próbuję dostać się do wagonika.
Nie pojechałyśmy, bo jakiś pan zwrócił nam uwagę, że to linia testowa. W końcu docieramy do centrum. Pachnie goframi i belgijską czekoladą. Idziemy na Rynek, który jest tak klaustrofobiczny i przesycony, że uciekamy z niego po dwóch minutach. Zresztą nasz cel wycieczki jest inny: napić się belgijskiego piwa. Szukamy jakiś w miarę normalnych cen, ale przy piątym ogródku patrzymy na siebie ze zrozumieniem. Azymut: Carrefour Express.
Uzbrojone w dwie puszki, zapewne najgorszego belgijskiego piwa ever, siadamy pod katedrą i pijemy. Jesteśmy młode, piękne i utalentowane i jesteśmy w Brukseli.
Wracając bez problemu trafiamy nie dość, że do metra ale nawet na odpowiedni peron - zapewne dlatego, że jesteśmy pod wpływem alkoholu. Zapominamy za to skasować bilety, o czym przypominamy sobie w ostatniej chwili i ucieka nam środek transportu. Średnio nas to smuci, bo przecież jesteśmy młode, piękne i utalentowane i jesteśmy w Brukseli. E domaga się, bym sfotografowała jej stopy.
Zamiast do hotelu idziemy do knajpy na drugie piwo.
Jak na światowe kobiety przystało, pijemy je na chodniku.
Poranek jest piękny i głośny. Wyleguję się tuż przed wielkimi oknami i przygotowuję do spotkania. Na spotkanie docieramy w ostatniej chwili - znów wszystkiemu winna jest ta złośliwa mapa. Spotkanie mimo wielu godzin mija szybko i inspirująco.
W drodze na lotnisko jedziemy zatłoczonym autobusem, w którym leci muzyka poważna, co zdecydowanie poprawia nastrój, zwłaszcza, że co chwila zamiera nam serce, na sposób jazdy kierowcy. Z Brukseli przywożę dwa suweniry: fioletowo-bure pręgi na łydce nabite w autobusie oraz drugi grzebień (wyniosłam z hotelu). Na pożegnanie piszczę podczas odprawy, bo zapominam ściągnąć paska. W samolocie E bierze dla nas wino. Nam - pięknym, młodym i utalentowanym w końcu się należy ;)
Czy to COŚ na talerzu to pączek z ziemniakami i boczkiem, czy TO tylko tak wygląda? :D
OdpowiedzUsuńO kurde... to mogłoby być ciekawe doznanie smakowe ;) TO tylko tak wygląda, TO, to bułka i jajecznica. Boczek się zgadza ;)
UsuńAaaaaa! O bułce nawet nie pomyślałam. Tak bardzo przypominała mi pączka. ;)
UsuńA w ogóle, to ja też miewam strasznie problemy z takimi technologicznymi wynalazkami. I z odnajdywaniem się w nowych przestrzeniach też. Znam to doskonale. No bo kto by myślał o orientacji w terenie i o tym, którędy iść, kiedy wokół tyle jest nowych, ciekawych rzeczy, którym można się przyglądać i które tak bardzo pochłaniają? ;) Chyba tylko ktoś nieczuły na uroki tych nieznanych miast. :)
Lubię w obcych miejscach chodzić bez mapy i bez celu, w tym kierunku, w którym niosą mnie nogi. A do ciąży orientację w terenie miałam bezbłędną. Potem chyba matka natura stwierdziła, że nie jest to aż tak potrzebna cecha do egzystencji i ją zabrała ;)
UsuńUśmiałam się ;) Proces uruchamiania prądu - zabójczy :D A jak w przyszłości nawidzisz znów Kraków, to możesz dać znać ;)
OdpowiedzUsuńJeśli trafi mi się jeszcze dwudniowa delegacja, to na pewno dam znać :
UsuńMyślałam, że tylko ja jedna jestem taka nieporadna :-) Dlatego staram się zawsze mieć koło siebie bystrzejszą koleżankę albo kolegę, ale koledzy to już w ogóle wszystko wszędzie wiedzą. Pozdrawiam Gapcię - drugaGapcia :-)
OdpowiedzUsuńCałą tą wyprawą byłam mniej przerażona, niż byłabym normalnie, wiedząc, że jedzie ze mną E. Naprawdę sądziłam, że jest tą bystrzejszą, ale okazało się, że obie jesteśmy w takim samym stopniu gapowate - bo E też chciała zgłosić, że nie ma światła w łazience ;) Na szczęście nasze gapiostwo uaktywniało się na przemian ;)
Usuńhehe:) Katie... miałam identico przygodę ze światłem i do tej pory czuję ulgę, że nie zdążyłam zadzwonić na recepcje zanim rozkminiłam " o so chozi". Mieliby ze mnie ubaw:)
OdpowiedzUsuńJeszcze jest coś co nas łączy... dla mnie też na wyjeździe najważniejsza jest łazienka:)Czysta łazienka, bieżąca ciepła woda i przetrwam w każdym hotelu, motelu i hostelu:)
Nika :) Jesteś! :)Łazienka to podstawa :) Wręcz uwielbiam te wszystkie małe pojemniki na szampon i płyn, maciupkie mydełka oraz białe ręczniki. Ale niezależnie od tego, w jakich warunkach mam nocować i gdzie, łazienka jest pierwszym miejscem, które skrupulatnie oglądam :)
UsuńEch, trochę zazdroszczę Ci tej podróży.
OdpowiedzUsuńBardzo nie chciałam jechać, ale nie żałuję, było bardzo fajnie :)
Usuń