Myślę sobie, że nie jest aż tak źle. Myślę nawet, że momentami bywa całkiem dobrze.
Owszem, wewnątrz rozsypuję się kilkakrotnie w ciągu dnia, na drobne
kawałeczki. I tak, wciąż drżą mi ręce, gdy mam zabrać głos na forum. I mam u małego palca zawieszony breloczek ze strachu, który brzęczy przed kolejnym oczekiwaniem, któremu mam sprostać. I
wiem, że czasem rozmowa ze mną przypomina przesuwanie dłonią po papierze
ściernym. I dziwię się, że organizm nie tupie nogą i wciąż jakoś
funkcjonuje mimo stresu, przepełnienia, niewyspania, mimo maratonu.
Ale z uporem maniaka myślę, że momentami bywa całkiem dobrze.
Bo cóż z tego, że wokół wszystko pędzi, że zdarzenia są jak nieznośni przechodnie na pasach, co potrącają cię w biegu? Cóż z tego, że terminy pędzą niczym dziki tłum w hipermarkecie, który cię porywa, mimo iż chciałoby się postać lub pójść w inną stronę? Cóż z tego, że dni są przepełnione, jak autobusy w godzinach szczytu?
Tak naprawdę nic.
Bo przecież wciąż mam radość i swój dystans. To zawzięcie, gdy wyciskam każdą z dobrych chwil do ostatniej kropli. Bo wciąż mimo wszystko i wbrew wszystkiemu potrafię dostrzegać to, co dobre, cieszyć się tym i zatopić bezgranicznie tak, jak dziecko. Bo wciąż mam swój wewnętrzny świat, który kołysze mnie łagodnie.
Macham ręką na tramwaj i wracam na piechotę, co chwila zastygając w zachwycie przy kamienicach, które chciałabym wyściskać i pogładzić po fasadach. No dobra... przyznaję... to ostatnie akurat robię. Pstrykam co chwila kompletnie pozbawione sensu zdjęcia, wręcz brutalnie łamiąc wszelkie zasady kompozycji, ekspozycji i kadrowania.
Zapatrzę się na kaczki dzielące się kromką chleba, rozczulę na widok dziadka na rowerze, roześmieję na widok psa biegnącego za patykiem. Coś pyli całym sobą i wiruje mi nad głową biały puch, który zdmuchuję tuż przed nosem lub łapię w dłonie.
I choć gdzieś tam z tyłu głowy pamiętam o swoich wszystkich obowiązkach, to jednak potrafię odłączyć się od służbowego biegu wydarzeń. W obie dłonie łapię wszystko to, co dobre, nawet jeśli to okruszki ledwie i świadomie, całą sobą się w to zatapiam. I wtedy odpoczywam i czerpię energię, której tak bardzo mi teraz potrzeba.
W pełnym słońcu i w długiej spódnicy, bardzo w stylu flower power, leżę w hamaku i przesuwam palcami dłoni po koniczynie, która rozrosła się po trawniku. I już wcale nie pamiętam, że kilka godzin wcześniej siedziałam w sieciowej kawiarni nad służbowymi papierami. Jakby to wszystko zdarzyło się kiedyś w odległej galaktyce.
Jestem tylko ja, ta chwila i moje myśli. Spokój, wewnętrzna radość i jakaś cząstka optymizmu.
I nawet jeśli jest tak drobna, jak łepek szpilki, to ma wielką moc.
Bo jest moja.
Świetny obrazek. Też lubię takie uwieczniać, choć ostatnio rzadko łapię za aparat.
OdpowiedzUsuńmam cichą nadzieję, że czerpiesz z tych chwil wystarczająco dużo energii :)
czerpię tyle, że wystarcza na tyle, na ile ma :)
UsuńI tak trzymaj, najdłużej jak się da łap i trzymaj to, co Ci sprawia radość i daje siły. Ściskam Cię w pasie :-)
OdpowiedzUsuństaram się :)
UsuńDbaj o ten optymizm. I nie pozwól go sobie zgubić w tłumie. :)
OdpowiedzUsuńnie dam się tak łatwo :)
Usuń