(w niniejszym tekście pojawia się wyznanie, które może stałych czytelników wprowadzić w osłupienie. Dlatego sugeruję, by podczas czytania nic nie jeść i nic nie pić - nie chciałabym mieć na sumieniu Waszych oplutych monitorów.)
Coraz częściej mam ochotę wypowiadać się za pomocą równoważników zdań.
Ewentualnie zdaniami z jednym orzeczeniem. I tym minimalizmem oddać wszystko, co we mnie siedzi. Nie, nie oddać, bo to sugeruje, że ktoś miałby te moje myśli wziąć, przepuścić przez siebie, przez pryzmat własnej interpretacji. A ja chcę to z siebie wyrzucić, jak niedopałek papierosa, gdzieś przed siebie, gdzieś obok i nie zawracać sobie tym więcej głowy.
Często jedno
zdanie wystarcza.
R. jest chyba jedyną osobą,
której odpowiadam na pytanie co słychać? Być
może niesłusznie, ale zakładam, że większość zadając te pytanie, wcale nie
oczekuje odpowiedzi. Gdyby nawet oczekiwała, to nie mam tej łatwości i chęci
opowiadania tego, co we mnie i wokół mnie. Chyba, że padają konkretne pytania. Ale rzadko się to zdarza. Żyjemy w jakiejś
fecebookowej iluzji, że wiemy, co słychać u innych. Więc po co pytać? Ten kij ma dwa końce, bo najczęściej zamykam się w uśmiechniętym zdaniu wszystko dobrze, dzięki.
R. pyta, więc jej odpowiadam.
Wdaję się w najdrobniejsze szczegóły, odkrywam prawie całą siebie. Jak to między
siostrami. Skoro więc pyta, to odpowiadam, że zaczęłam biegać.
- Matko, co się dzieje? - pyta autentycznie przerażona, bo doskonale
zna mój stosunek do biegania: biegniesz tylko i wyłącznie wtedy, gdy za tobą
biegnie ktoś, kto chce ciebie zabić.
A ja mam zwykłą potrzebę,
której sama wytłumaczyć nie potrafię i nawet nie próbuję. Ten bieg żyje we mnie
od dawna, ale jeszcze nigdy nie był na tyle intensywny, bym rzeczywiście
zaczęła biec. Jednak zaczęłam i zaczęło mi się podobać, zaczęło sprawiać
przyjemność.
Umówmy się: stwierdzenie, że biegam, jest trochę na wyrost. Bardziej niż na bieganiu skupiam się na tym, by nie wypluć płuc i nie zaplątać w smycze, na których babcie wyprowadzają swoje małe pieski.
W szkole biegałam świetnie. Zwłaszcza na 60 metrów. W sztafetach na 100 też dawałam radę. A potem pewne zawody międzyszkolne, 1,5 kilometra, źle rozgrzane mięśnie, zignorowanie mojego: nie będę startowała, jestem dobra w sprintach, polegnę wytrzymałościowo, perfidne zmuszenie do postawienia stóp przy linii startu, presja reprezentowania szkoły, złość na nauczyciela, czwarte miejsce. I widzisz, mówiłem, że dasz radę, bardzo dobrze. Był chłodny dzień, padał deszcz, nauczyciel zadowolony z siebie aż do obrzydzenia. Nie wiedział, że na odcinku porośniętymi drzewami zaczęłam iść, pozwalając, by wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Miałam to gdzieś. Właśnie wtedy znienawidziłam bieganie i powiedziałam, że nie pobiegnę już nigdy więcej.
A teraz znów staram się biegać. Już nie sprintem, już bez myśli, by jak najszybciej minąć linię mety. Teraz uczę się odpowiednio rozkładać wątłe siły. To o wiele trudniejsze.
Swoją drogą przekłada mi się to na płaszczyznę zawodową. Ostatnio zbyt dużo energii wkładam na samym początku, zbyt wiele biorę na siebie a potem wypalam się i idę i jest mi wszystko jedno.
R. znów nawija mi o liczbach mistrzowskich, co nie do końca jestem w stanie zrozumieć. Cokolwiek miałoby to oznaczać, to jestem liczbą mistrzowską 33. Ergo, jeśli w tym życiu odrobię lekcję, to odrodzę się w przyszłym jako 44, co oznacza koniec mojej ziemskiej drogi, bo więcej liczb już nie ma. Potem będzie tylko stan nirwany. Pomijając fakt, że uważam, że innego życia już nie będzie, że pewnie będę kiblować w tym trzydziesto-trójkowym życiu, to jak dla mnie swój własny stan nirwany osiągnęłam już jakiś czas temu. Bo najczęściej jest mi już wszystko jedno.
Umówmy się: stwierdzenie, że biegam, jest trochę na wyrost. Bardziej niż na bieganiu skupiam się na tym, by nie wypluć płuc i nie zaplątać w smycze, na których babcie wyprowadzają swoje małe pieski.
W szkole biegałam świetnie. Zwłaszcza na 60 metrów. W sztafetach na 100 też dawałam radę. A potem pewne zawody międzyszkolne, 1,5 kilometra, źle rozgrzane mięśnie, zignorowanie mojego: nie będę startowała, jestem dobra w sprintach, polegnę wytrzymałościowo, perfidne zmuszenie do postawienia stóp przy linii startu, presja reprezentowania szkoły, złość na nauczyciela, czwarte miejsce. I widzisz, mówiłem, że dasz radę, bardzo dobrze. Był chłodny dzień, padał deszcz, nauczyciel zadowolony z siebie aż do obrzydzenia. Nie wiedział, że na odcinku porośniętymi drzewami zaczęłam iść, pozwalając, by wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Miałam to gdzieś. Właśnie wtedy znienawidziłam bieganie i powiedziałam, że nie pobiegnę już nigdy więcej.
A teraz znów staram się biegać. Już nie sprintem, już bez myśli, by jak najszybciej minąć linię mety. Teraz uczę się odpowiednio rozkładać wątłe siły. To o wiele trudniejsze.
Swoją drogą przekłada mi się to na płaszczyznę zawodową. Ostatnio zbyt dużo energii wkładam na samym początku, zbyt wiele biorę na siebie a potem wypalam się i idę i jest mi wszystko jedno.
R. znów nawija mi o liczbach mistrzowskich, co nie do końca jestem w stanie zrozumieć. Cokolwiek miałoby to oznaczać, to jestem liczbą mistrzowską 33. Ergo, jeśli w tym życiu odrobię lekcję, to odrodzę się w przyszłym jako 44, co oznacza koniec mojej ziemskiej drogi, bo więcej liczb już nie ma. Potem będzie tylko stan nirwany. Pomijając fakt, że uważam, że innego życia już nie będzie, że pewnie będę kiblować w tym trzydziesto-trójkowym życiu, to jak dla mnie swój własny stan nirwany osiągnęłam już jakiś czas temu. Bo najczęściej jest mi już wszystko jedno.
Czasem, gdy biegnę, to zaczynam się mimowolnie uśmiechać. Czasem nogi wyrywają mi się do szybszego tempa. Czasem chciałabym się nie zatrzymywać.
Uczę się swojego ciała na nowo. Słucham jego potrzeb. Zdecydowanie lepiej biega mi się nad ranem niż wieczorem. Zresztą, ranem mniejsze prawdopodobieństwo natknięcia się na mężczyzn z butelkami wypełnionymi rozcieńczoną wódką w bramie. Widzę, jak to moje ciało zmienia się przez ten czas, jak zaczyna funkcjonować inaczej. Lżej mi. Zwłaszcza w głowie.
Uczę się swojego ciała na nowo. Słucham jego potrzeb. Zdecydowanie lepiej biega mi się nad ranem niż wieczorem. Zresztą, ranem mniejsze prawdopodobieństwo natknięcia się na mężczyzn z butelkami wypełnionymi rozcieńczoną wódką w bramie. Widzę, jak to moje ciało zmienia się przez ten czas, jak zaczyna funkcjonować inaczej. Lżej mi. Zwłaszcza w głowie.
Biegnę do i biegnę od. Od
bramy do parku. Od braku do siebie. Od parku do bramy. Od słabości do siły.
Być może to jedynie ucieczka w
coś, bądź od czegoś. W każdym bądź razie, lepsze to niż lampka wina co wieczór.
Skoro nie czuję swojego
wnętrza, to może chociaż poczuję swoje ciało?
O! Ostatnio przeczytałam w Wielkim internecie wspaniały poradnik dla przyszłego biegacza. Był tak zachęcający, wytłuszczał tyle rozlicznych zalet, które się z bieganiem wiążą i tyle było w nim obietnic cudów, że postanowiłam zacząć. Autor radził, żeby opracować własny system i stać się trenerem samego siebie. Kazał przeplatać bieg marszem. Mój system wyglądał wiec tak: 3 minuty marszu, potem pół minuty biegu - coby nie wypluć sobie płuc. ;) Ostatecznie biegałam tylko raz. A system zmodyfikowałam po pierwszym odcinku, konkretnie: szłam, kiedy nie miałam żadnych świadków i biegłam uczciwie, natykając się na spacerujących ludzi albo przejeżdżające obok samochody. ;) Wszyscy moi znajomi uznali, że nie ma sensu się tak męczyć. A mi trochę zabrakło samodyscypliny. Ale teraz, naczytawszy się u Ciebie o bieganiu, znowu mam ochotę zacząć! :D
OdpowiedzUsuńMoże trzeba obrać inną strategię i powiedzieć sobie, że idziesz maszerować, a czasami sobie podbiegniesz kawałek, tylko dlatego, że masz taką chęć ;) Ja też na początku więcej maszerowałam niż biegałam i tylko wtedy, gdy nikogo nie było w pobliżu, bo w swoim egocentryzmie oczywiście uważałam, że ludzie nie mają nic lepszego do roboty, prócz patrzenia na mnie i śmiania się z moich nieudolnych prób biegania. Dalej biegam nieudolnie, ale nie przejmuję się ludźmi, bardziej brakiem kondycji i tym, że kiedyś naprawdę wypluję sobie te płuca, bo biegać nie umiem nadal ;)
UsuńMam już strategię. Tylko, że zamieniłam jednak bieganie na rolki. To też fantastyczna zabawa. A najprzyjemniej jeździ się nocą, po pustej już ulicy. :)
Usuńps. zobacz:
"podczas biegania wydzielają się endokannabinoidy, naturalne substancje stymulujące i poprawiające nastrój, należące do tej samej grupy związków chemicznych co tetrahydrokannabinol, główna substancja psychoaktywna marihuany".
:>
Rolki, super sprawa! Też mnie to korci :) Wszystko jasne, po biegu zawsze czuję się, jak na haju jakimś - na przykład widzę swoje płuca szybujące gdzieś nad moją głową ;)
UsuńA ja szykuję się na rower, bo kondycji u mnie brak. Szykuję się jak sójka za morze, o Boże, gdzie te czasy gdy 100 kilometrów w pedałach !!! Biegaj, biegaj.Toż to samo zdrowie.
OdpowiedzUsuńRower :) Strasznie długo nie jeździłam. Nie ma Paczuś co się zastanawiać - na rower i to już! ;)
UsuńTeż kiedyś "zachciało mi się" biegać. Spacerowałam sobie i nagle przyszło mi do głowy - zobaczę czy jestem w stanie przebiec kolejny odcinek. Dobiegłam do domu i zaczęłam biegać codziennie. Nie trwało to długo. Potem przyszły wakacje, wyjazd ze znajomymi, na którym pobiegłam jeszcze ze trzy razy dookoła jeziora i jakos się samo skończyło, tak jak sie samo zaczęło. Od tamtej pory nie biegam. To bylo tak dawno. Polne ścieżki, które wydeptywałam zarosły trawami, a na początku i na końcu mojej stałej trasy wyrosły domy, których strzegą rozszczekane, często doś duże psy. Czasem brakuje mi tego biegania. Myslę, że wiem co Ci ono daje. Ale jakoś nie mogę wrócić.
OdpowiedzUsuńPs. Też byłam dobra w sprincie. I też zajęłam 4 miejsce na zbyt długim dystansie. Dałam się wyprzedzić dwóm dziewczynom, bo chciałam juz tylko dobiec do mety. To było jeszcze dawniej. Dziwna jest ta świadomość, że już naprawdę nie jestem dzieckiem ;)
Kiedyś miewałam takie zrywy, żeby biegać, ale po dwóch dniach zapominałam, że coś takiego jest. Teraz minęły dwa miesiące nieregularnych biegów, nadal się męczę, czasem mi się nie chce, ale daje mi to chyba spokój, którego bardzo potrzebuję.
UsuńKatie, czytam Ciebie i czytam... uważnie, bardzo, bo bywam tu u Ciebie stale. I - nie wiem, co myśleć, co pisać. Lęk miesza mi się z nadzieją, że już jest ok. A potem znowu... Patrzę na fragment Twojej fotki i pierwsze skojarzenie to - nie uwierzysz - jaka ona podobna do mnie (kiedy byłam pewnie w Twoim wieku). Ja może trochę okrąglejsza w okolicach żuchwy.Ale włosy identyczne. I zauważyłam u Ciebie coś, co kiedyś sama usłyszałam: masz taki smutek wokół ust. Jeśli rozśmieszą Cię moje obawy, skojarzenia, to złóż to na karb takiej mojej swego rodzaju nadwrażliwości graniczącej nieco z infantylizmem. Na szczęście dla przeciwwagi mam bardzo odpowiedzialny i poważny zawód, i ten sprowadza mnie do parteru.
OdpowiedzUsuńPrzytulam serdecznie :*
Kochana, być może jesteśmy do siebie podobne, nie tylko w jakimś rodzaju emocjonalności, ale także fizycznie? :)Nie śmieszą mnie Twoje słowa, doskonale je rozumiem, podobno uśmiecham się smutno :) To jest takie odwieczne falowanie i spadanie, ale ostatnio chyba tego spadania mniej. To właśnie przez tę nadwrażliwość i infantylizm. Był cięższy czas, ale myślę, że on już za mną. Jest we mnie jakiś rodzaj smutku, taki nadany od urodzenia, ale mimo jego obecności cieszę się tym dobrem, którego wokół mnie jest bardzo sporo. I, jeśli nawet, ustami uśmiecham się smutno, to wewnątrz mnie uśmiech Kota z Chesire
UsuńBiegnij kobieto biegnij, ale nie uciekaj:)
OdpowiedzUsuńps. Jakoś nie mogę znaleźć osłupiającego wyznania w Twym poście... szukam i szukam i nic:)
No, że biegam. Pomiędzy mną a bieganiem nigdy nie było znaku równości ;)
Usuń