Kiedy miałam naście lat, postanowiłam, kim chcę zostać w życiu. Postanowiłam zostać pustelnikiem. Miałam zamieszkać po środku bukowego lasu, gdzie na niewielkiej polanie, pokrytej mchem i maciejką, miał stać uroczy, drewniany dom z szybami w kolorze wrzosowego miodu. Miałam zbierać maliny, biegać boso po trawie, w długiej spódnicy własnoręcznie utkanej z lnu, pleść wianki, czytać książki, które wypełniałyby całą przestrzeń, mieć koty, trzy kozę i jedną gęś. Czemu akurat tak? Nie pytajcie.
Oczywiście swoim planem na resztę życia radośnie podzieliłam się z otoczeniem. Otoczenie zareagowało równie radośnie informując o tym, że będzie wpadać na sobotnie grille, wakacje, a w ogóle to zamieszka razem ze mną. I tak jakby cała idea bycia pustelnikiem wzięła w łeb, więc stwierdziłam, że zostanę historykiem sztuki. Jakby nie było, to też jest to pewną formą pustelnictwa.
Dziś myślę sobie, że taka pustelnia, nie była złym pomysłem. Taka pustelnia, właśnie teraz, przydałaby mi się bardzo. Zamknęłabym się w niej ze wszystkim, co mi bliskie, na cztery spusty, przepuszczała czas przez palce, chłonęła spokój i ciszę. Bo chyba starzeję się jednak, już hałas i szum mnie męczą. Męczy mnie natłok słów wypuszczany w moją stronę, szczególnie tych słów kompletnie bez sensu, co nic nie wnoszą, tylko zmuszają uszy do słuchania męczącego bełkotu. Jest jak elektroniczne buczenie, przez które nie możesz zebrać własnych myśli. Zewsząd słowa, których nie można zignorować. Znów zaprzyjaźniłam się ze swoimi słuchawkami. I choć mam taką pustelnię, swoją wewnętrzną, do której biegnę zawsze, gdy ogarnia mnie przesyt, to dziś już mi ona nie wystarcza. Dziś potrzebuję fizycznej, realnej pustelni.
Kubik wysyła mnie w góry lub nad inne morze. I choć mogłabym przyklasnąć radośnie w dłonie i krzyknąć "nara!" to znając moje szczęście, w pociągu na pewno przysiądzie się ktoś, kto zacznie do mnie gadać. A ja będę musiała słuchać. I co gorsza: wyglądać na zainteresowaną. Planowany od tygodni wyjazd do R. również nie wchodzi w rachubę, bo my nawet jak milczymy, to nadajemy jedna przez drugą.
Zmęczenie ścina mnie z nóg, mimo iż za oknem wciąż jasno. Przez sen jadę na rowerze i czuję się taka lekka i spokojna. Zamyślam się i wjeżdżam w nieznane mi okolice, w podwórko jakby stworzone przez Gaudiego i nie patrząc, gdzie jadę, niczym Alicja do króliczej nory, wpadam z tym rowerem do piwnicy swoich rodziców. Wyjścia znaleźć nie mogę, zresztą z rowerem trudno jest mi się wydostać przez niewielką szczelinę gdzieś nad głową. Rozglądam się wokół i widzę w ścianach akwaria z tuzinami ogromnych, kolorowych ryb. Nagle woda podnosi swój poziom, wylewa się pod moje stopy, obmywa kostki. Ryby podpływają do mnie, muskają swoimi płetwami. Z torebki położonej na podłodze, która nagle też wypełniona jest wodą patrzy na mnie złoty karp. Wszystkie ryby patrzą na mnie i otwierają swoje usta w szaleńczym tempie. Nawet ryby, które przecież głosu nie mają, próbują coś do mnie powiedzieć. Nagle wszystko staje się tak bardzo oczywiste: przecież one są głodne. Chodzę po tej piwnicy szukając pokarmu dla nich, klnąc na rodzicieli, że nawet jeśli trzymają w piwnicy nielegalnie jakieś egzotyczne gatunki ryb, to naprawdę mogliby mi o tym powiedzieć, żebym wiedziała, że mam je nakarmić. W moich dłoniach rośnie bochen chleba, który kruszę na drobne kawałki i rzucam rybom. A one jedzą, a im więcej jedzą, tym więcej ich pojawia się wokół mnie. A ja jestem błogo spokojna, lekka i radosna.
Ponieważ w ogóle nie przywiązuję wagi do takich rzeczy, po przebudzeniu od razu sprawdzam znaczenie snu. Bo choć śnił mi się Rod Stewart i Krzysztof Ibisz, śnił mi się pies z Neverending story, śniło pomieszczenie, którego nie ma, to jednak o rybach śniłam pierwszy raz.
I czytam, że to szczęście, spełnienie marzeń, odkrycie pokładów emocjonalności, prawdziwych pragnień, które spoczywają gdzieś pod powierzchnią nieuświadomione, że to znak, że ktoś czuwa, to rada, by zaufać losowi i biegowi wydarzeń. Coś tam jeszcze jest o lepszych sprawach materialnych, powodzeniu i uznaniu, ale macham na to ręką, wszak te sprawy nie zaprzątają mojej głowy wcale.
Kilka godzin później propozycja, której się nie odrzuca. Propozycja, która zmienia pewne układy. Oczywiście, tradycyjnie, wpadam w panikę, że nie dam rady, że to za wcześnie i zbyt wiele, jak na moją małą, biedną głowę.
Sekundę później myślę o tych rybach, co mnożyły się, gdy je karmiłam. I nagle mi się wszystko składa. To senne i realne.
Żeby umieć brać, trzeba umieć dawać. Coś wysyłasz i coś odbierasz. Nieustannie. Trzeba tylko umieć to dostrzec. Przecież to takie proste.
Uśmiecham się i z ufnością oddaję, to co mam, mimo iż już dałam wiele.
Uśmiecham się i rozkładam szeroko ręce, by przyjąć w zaufaniu to, co idzie, co jest mi dane.
Bo cokolwiek przyjdzie, będzie takie, jaki sens temu nadam.
Bo cokolwiek oddam, nie zniknie w próżni.
Ponieważ w ogóle nie przywiązuję wagi do takich rzeczy, po przebudzeniu od razu sprawdzam znaczenie snu. Bo choć śnił mi się Rod Stewart i Krzysztof Ibisz, śnił mi się pies z Neverending story, śniło pomieszczenie, którego nie ma, to jednak o rybach śniłam pierwszy raz.
I czytam, że to szczęście, spełnienie marzeń, odkrycie pokładów emocjonalności, prawdziwych pragnień, które spoczywają gdzieś pod powierzchnią nieuświadomione, że to znak, że ktoś czuwa, to rada, by zaufać losowi i biegowi wydarzeń. Coś tam jeszcze jest o lepszych sprawach materialnych, powodzeniu i uznaniu, ale macham na to ręką, wszak te sprawy nie zaprzątają mojej głowy wcale.
Kilka godzin później propozycja, której się nie odrzuca. Propozycja, która zmienia pewne układy. Oczywiście, tradycyjnie, wpadam w panikę, że nie dam rady, że to za wcześnie i zbyt wiele, jak na moją małą, biedną głowę.
Sekundę później myślę o tych rybach, co mnożyły się, gdy je karmiłam. I nagle mi się wszystko składa. To senne i realne.
Żeby umieć brać, trzeba umieć dawać. Coś wysyłasz i coś odbierasz. Nieustannie. Trzeba tylko umieć to dostrzec. Przecież to takie proste.
Uśmiecham się i z ufnością oddaję, to co mam, mimo iż już dałam wiele.
Uśmiecham się i rozkładam szeroko ręce, by przyjąć w zaufaniu to, co idzie, co jest mi dane.
Bo cokolwiek przyjdzie, będzie takie, jaki sens temu nadam.
Bo cokolwiek oddam, nie zniknie w próżni.
Rozumiem, że wydarzyło się coś dobrego. Cieszę się z Tobą.
OdpowiedzUsuńMyślę, że tak... chyba zwyczajnie postanowiłam brać rzeczy takimi, jakimi są, zdać się na to, co idzie i przyjąć za dobrą monetę. I przyszedł spokój. Dzięki :)
OdpowiedzUsuńWitam serdecznie:) Cudownie być w Twojej przestrzeni:) Trzymam kciuki i życzę światła dobrych Aniołów we dnie i w nocy:)
OdpowiedzUsuńWitaj. Dziękuję :)
UsuńZłapałaś, czy też postanowiłaś złapać, jednak tę okazję. Dobrze.
OdpowiedzUsuńW pierwszy majowy długi weekend tak miałam. Pustelniczo. Ignorowałam zaproszenia koleżanki na pogadanie przy kawie, bo co tak będę sama siedziała. A mnie się chciało samej, bez słów. Bo ostatnio o pracy tylko rozmawiać umiemy, a ja się odcinać chcę, kiedy mogę.
Coraz częściej odcinam się od wielu spraw, niestety także wtedy, gdy są w toku. Wtedy powinnam być do nich podłączona wszystkim, co możliwe. Brakuje mi ciszy, za dużo słów na ten czas.
UsuńZaskoczyłaś mnie Ibiszem, wiesz..? :)))
OdpowiedzUsuńA tak serio, czy myślałaś kiedyś o napisaniu książki? Twój przekaz jest niesamowicie plastyczny... Czytając ostatniego posta miałam wrażenie, że jestem w tej piwnicy i to ja stoję w wodzie i karmię ryby...
A wiesz, jak mnie zaskoczyło, gdy się obudziłam i zdałam sobie sprawę, że śnił mi się Ibisz, który był moim chłopakiem i przemycał chłopców przez polsko-czeską granicę? ;)
UsuńMyślałam. Myślę. Ale nie mam historii. Jeszcze :) Dziękuję :)
nie zniknie. swoją cząstkę wyryłaś już we mnie. trochę w głowie, trochę w duszy... i tą jedną strunę w sercu też poruszyłaś lekko kilka razy.
OdpowiedzUsuńsłów mi zabrakło... :*
Usuń