sobota, 31 października 2015

monochrom

Lubiłam, nadal lubię, swoją samotność rozciągniętą między kartkami książek, zanurzoną w herbacie, rozpisaną na kartkach i wetkniętą gdzieś w okładki płyt. 

Kiedyś zuchwale i zbyt często mówiłam, że chcę być sama. Później, bardzo realnie zaczęłam się bać, że rzeczywiście tak być może. Potem zupełnie naturalnie pomyślałam, że jeśli tak będzie, to też będzie okej. W międzyczasie nie raz i nie dwa potwierdziło się, że ze swoimi demonami, lękami i chwilami uniesień jest się sam na sam. 

Czasem myślę o ludziach, którzy realizują swoje cele, dążą do czegoś, a potem osadzają się w tym, jak herbata na ściankach szklanki. O tym, że im tak wygodnie. Rozsiadłam się tylko raz, ale ta wygoda zaczęła mnie uwierać. 
Od tego czasu nawet nie zdążę dobiec do mety. Tuż przed nią ktoś podchodzi zabiera mi pałeczkę sztafety ze słowami 'super sobie poradziłaś, bez ciebie nie doszlibyśmy tak daleko, teraz zajmiemy się wszystkim'. Wstęga przerywa się na ich dumnie wypiętych torsach, puchar, medal, uścisk dłoni. 'Nie tylko my zapracowaliśmy na ten sukces'. Czasem nawet przekroczę linię mety w maratonie bez żadnego widza ale nim złapię oddech, to już linię startu rozkładają mi pod stopami. 

Znów dobiegłam. Za linią mety kolejna meta startu. Biorę głęboki wdech. Smak samotnej walki rozbija się na wargach. Caspar David Friedrich mógłby teraz namalować mój stan kreśląc ciemną sylwetkę zapatrzoną w niezmierzony ugór. Have fun. 

Spotkałam kiedyś pewną dziewczynę. Miała różowy kwiat przy marynarce i brzoskwiniową cerę. Pachniała łąką i miała perlisty uśmiech. Mąż z marzeń, syn w drodze, dom w budowie i pełen pakiet świadczeń socjalnych. I to był sens wszystkiego. Z jakiegoś powodu nigdy nie śniłam o brzoskwiniowej cerze. Ale chyba znów chciałabym się rozsiąść. 

Nie zawrócę rzeki, wiem.
Nawet bym nie chciała.

Dzisiaj znów jest mgła i jest dobrze. Znów uciekam w książki, filmy i grube swetry. Ostatnia strona krzyczy tęsknotą, jak za ukochaną osobą, której nie widzi się zdecydowanie za długo. Po końcowych napisach nie umiem ustawić się w pionie rzeczywistości. Znów zbyt mocno, zbyt intensywnie, całą sobą. 

Wszystko nabiera znaczenia w kontekście, ale nie wszystko kontekstem da się wytłumaczyć. Na pewno ja nie powinnam nim tłumaczyć wszystkich i wszystkiego.

W oczach dziewczyny siedzącej na korytarzu widziałam coś znanego i ciepłego. A potem z usłyszanej przypadkowej wymiany zdań, dookreśliłam jeden gest. Jakie to dziwne patrzeć na nią i widzieć pod powiekami, jak jej babcia układała mi dłonie do allonge, jak ustawiała mnie w pierwszej linii i kładła okład na kostkę, jak jej ciocia siadywała na moim łóżku i mówiła, że jestem jej słodką, małą wariatką i łapać się na tym, że wspominając tych, których już nie ma, przyglądam się tej dziewczynie zbyt intensywnie.
Nie wiem czemu, ale nagle zatęskniłam za listopadowymi mgliście mroźnymi wieczorami sprzed 10 lat, gdy po prostu szłam miastem i słuchałam gwaru słów w moim wnętrzu.

Pierwszy raz przyszły dzieciaki po słodycze. I nawet udało im się mnie nastraszyć. Jutro pewnie ugną mi się nie raz kolana. I zadrży dłoń nad zapalanym zniczem. 


sobota, 17 października 2015

c'est la vie

c'est la vie
Jednak marzę o wielkim kraciastym szaliku, w którym mogłabym się cała zatopić, wystawiając tylko oczy, by rejestrować rzeczywistość, już nie tak dokładnie i precyzyjnie, jak mam to w zwyczaju, ale miękko i z przymrużeniem oka, bo przecież jesienna mgła już zawiesza się tuż nad moją głową.

A w tej mojej głowie jakaś niespotykana lekkość, radość i wzruszenia ramionami na tak wiele spraw, które uwierały, jak kamień w bucie. Rzeczywistość sprzedaje mi kilka pstryczków w nos i wciąż są kwestie, przez które opadają mi ręce i marszczy mi się czoło. Ale w tym wszystkim uświadamiam sobie, że mój pech ma jednak wielkie szczęście. Bo nadal jestem kotem. Tym neurotycznym, co wychodzi do ludzi, kiedy ma na to ochotę, tym, który wraca. I tym, który spada na cztery łapy. 

W powietrzu unosi się już jesienny zapach palonych liści i uliczne lampy dają już zupełnie inną gęstość światła niż miesiąc temu. Lubię jesienne ubrania za ich kolory, puszystość i to, że można się w nich zatopić, zanurzyć, owinąć. Wyciągam na wierzch płyty, których słucham tylko jesienią. Te z damskim wokalem. 

Na zewnątrz robię znów bardzo wiele, biegam to tu, to tam. Wygłupiam się na Snapchacie, uwalniając swoją spontaniczność, buduję nowy stos książek do przeczytania i piszę dziennik tak zupełnie inny niż wszystkie, które napisałam do tej pory. Gdzieś się angażuję, odważniej głoszę swoje zdanie, wychodzę z inicjatywą i jestem obecna nie czując żadnego obciążenia.

Ale i tak to, co najważniejsze, co najbardziej cieszy i dodaje skrzydeł jest wewnątrz.  
Otulam się, owijam, zatapiam w tym, co najbliższe tej mnie za zaciągniętymi zasłonami. 

I dopiero teraz naprawdę rozumiem o czym są słowa znanych na pamięć piosenek, słuchanych przez moich rodziców.



Copyright © 2014 serendipity , Blogger