wtorek, 31 grudnia 2013

niech się ludzie śmieją

2012 określiłam słowem: zmiana. Teraz wiem, że był nią także rok 2013. A oba, będąc zmianą, były jednocześnie czasem przygotowań do zmian właściwych, tych, które dokonają się w 2014, tuż za jego progiem. To był trudny rok. Trudny, niespodziewany i piękny. Myślę, że jeden z ważniejszych z tych, co za mną i z tych, co przede mną.

Nie będzie żadnych podsumowań, one zresztą same układały mi się w głowie na bieżąco. Ale tradycyjnie (bo sobie tak wymyśliłam, że skoro robię to drugi raz, to będzie to tradycja) będzie podsumowanie najczęściej wpisywanych słów kluczowych w wyszukiwarkę, które systematycznie spisywałam z blogowych statystyk ;). Wniosków mam kilka.

Ludzie w sieci szukają ludzi. Bratnich dusz, pewności, że w gruncie rzeczy jesteśmy tacy sami. Najczęściej wpisywane słowa kluczowe pozwalają mi wierzyć, że takich osób jak ja jest więcej:

"boję się gołębi"
"jesteś szalona"
"robienie list - uzależnienie"
"na podłodze zawalonej zabawkami"
"wszystkie buty mnie cisną"

Byli też tacy, którzy chcieli poznać mnie bliżej ;) :

"demon lamassu opis"

oraz tacy, którzy wpisali nie wiadomo co, a wyszukiwarki stwierdziły, że w słowach Katie odnajdą zrozumienie:

"W 10 punktach balladą stres linie"
"szybujące jastrzębie nad głową"
"smaruję glany kremem"
"zgubiłam pierścionek w śniegu"
"wstrząs anafilaktyczny biało-czerwone pasy na ciele"
"nie załatwię, bo zawsze coś"
"zimny maj 2013"

Ludzie w sieci szukają także odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Czasem banalne, czysto pragmatyczne, czasem poważne, bardzo egzystencjalne. Mistyczne wręcz. I znów wyszukiwarki pomyślały: z tym to do Katie!
Według nich jestem ekspertem w dziedzinie nakryć głowy (tak, jak w zeszłym roku, może więc coś w tym jest) oraz wszelkich artystycznych wyrobów (nie zaprzeczam, jestem manualnie uzdolniona).

"jak się buduje czapki z papieru?"
"jak ozdobić kartkę na psalm?"
"gwiazdki z papieru ręcznie robione"
"katie koraliki"

Podobnie, jak w zeszłym roku szukano u mnie informacji dotyczących szkiców:

"balkony szkic"
"bratki+szkic"

Ten ostatni łączy się z kolejnym niezwykle popularnym zagadnieniem, mianowicie ogrodniczym. Jak wiadomo w tym temacie jestem laikiem spełnionym, mimo to:

"kwiatki bratki pielęgnacja"
"bratek angielski kwiatek na balkon"
"granatowe, małe kwiatuszki - do siania"

Na tę cześć uroczyście oświadczam, iż w nowym mieszkaniu będę miała bratki. Granatowe. Na balkonie. Pewnie przez tydzień, bo znając moje możliwości, później padną.

I wreszcie, te najważniejsze pytania, jakie zadają sobie internety:

"come as you are co to znaczy?
"co oznacza słowo serendipity?"
"o czym jest film serendipity?"
"dokąd truchta nocą jeż?"
"czy agawa kwiat śmierdzi?"
"jak się wymigać od delegacji?"
"jaki był świat XX wieku?"
"co dalej z pszczołami w lutym 2013?"
"czy jest we mnie dużo gniewu?"
"czy pierwszego dnia do pracy można przynieść swój kubek?"
"jakiej marki są sukienki z teledysku Niech się ludzie śmieją - Mateusz Mija?"


Mam nadzieję, że choć był to dla mnie trudny rok nie przytłoczyłam, nie zasmuciłam, nie zamarudziłam Wam zbyt bardzo. Że, mimo iż nie ma tu tutoriali o czapkach i gwiazdkach z papieru, porad ogrodniczych, a ja nie wiem, kim jest Mateusz Mija (pozdrawiam serdecznie), to każdy z Was odnalazł tu choć drobinkę czegoś dobrego dla siebie. I oto zaczynam wchodzić w wysokie, egzaltowane i melancholijne rejestry: cieszę się, że jesteście i dziękuję, że być chcecie. 

Życzę Wam radości i łagodności. Dobrych chwil i rzeczy wartych zapamiętania. Mądrych pytań i satysfakcjonujących odpowiedzi. Niech się spełni choć jedno noworoczne postanowienie i niech dzieje się pięknie, po Waszej myśli :)


piątek, 27 grudnia 2013

powierzchnie tnące

Czasem przestaję trzymać pion. Zostawiam za drzwiami uśmiech, który tak często mi nie leży. Wszystko to, co muszę, co powinnam, to, co wypada. Zwyczajnie sobie odpuszczam. Siedzę w dresie i boczę się na świat. Mam swoje kilkuminutowe bunty dwulatka, w których odgradzam się od wszystkiego zewnętrznego, co testuje moją cierpliwość i wytrzymałość. A potem idę spać. 
Lubię swoje sny. A raczej siebie w tych snach. Noszę w nich długie, białe sukienki, czarny płaszcz, a włosy mam nieuczesane. W tych snach robię zdjęcia. Dużo zdjęć. Zamykam rzeczywistość w czarno-białym, krzywym kadrze i czuję wtedy niesamowitą zgodność ze wszystkim, co wokół mnie. W tych snach skupiam się na tym, co widzę. Na tym, jak ja to widzę. Po przekątnej, fragmentarycznie, od dupy strony. Ale po mojemu. Nie rozszczepiam się, tak jak na jawie, na tysiące myśli i form.  Tnę przestrzeń w kwadratowy obrazek. Nic nie tnie mnie. Nic nie tnie czasu, chęci, nie ścina dobrych myśli i radości, która wciąż we mnie jest. Konstruuję swój własny świat, dokładnie tak, jak sama tego chcę. 
A potem się budzę. Zamiast białej sukienki zakładam skorupę i przedzieram się do zmroku przez powierzchnie tnące. I tylko włosy mam nieuczesane. I coraz mniej pionów w sobie. 

wtorek, 24 grudnia 2013

the carol of the bells

the carol of the bells
23 grudnia, w drodze do pracy, zatrzymałam się na światłach. I nie byłoby w tym nic istotnego uwagi, gdyby nie to, że po mojej lewej stronie pojawiła się tęcza, a chwilę potem, zaraz obok, w górę wystrzeliła druga.
Tęcza w grudniu, dzień przed wigilią, to jednak coś magicznego.
I tego czegoś magicznego Wam życzę. Takiej magii, która Was zaskoczy, która da radość. Czy to będzie świąteczne spotkanie, odpuszczenie żalu, wymarzony prezent pod choinką, zrozumienie, jakaś ulotna chwila, która przyniesie ciepło, pokora, śmiech dziecka, tęcza... nieistotne. Niech się po prostu zdarzy.
Bo przecież wszyscy potrzebujemy odrobiny magii i dobrych zakończeń.


niedziela, 15 grudnia 2013

London calling

Z lotu ptaka rozświetlone miasto wygląda jak buzująca rzeka złota lub rozżarzona lawa płynąca wzdłuż i wszerz świata.
Gdy samolot opuścił płytę lotniska, zrobiło mi się dogłębnie przykro i niewiarygodnie pusto. Tak bardzo, że łzy niekontrolowanie spłynęły mi po policzkach. Jakbym miała już nigdy nie wrócić. 
(W jakimś sensie pewna część mnie nie wróciła) 

Ważne decyzje (a może wszystkie) powinno się podejmować stojąc mocno na ziemi. Ja swoją podjęłam 11 600 metrów nad ziemią, przy temperaturze na zewnątrz -63 stopni Celsjusza. Można więc przyjąć, że podjęłam ją na chłodno, mimo iż bujałam w obłokach.

(Kiedyś schowałam czerwone buty dzielnej Gerdy, później pudełko dziewczynki z zapałkami, którymi rozświetlałam mrok innym. Teraz chowam Katie. Siebie prawdziwą, a nie jakieś bajkowe wcielenie. Bajkowe wcielenia mogą zmienić się w myszy czy w inną cebulę, prysnąć, gdy wybije północ. Ja nie.) 

Wschód słońca goni ogon samolotu. Powoli przymykam powieki, przeszywa mnie chłód. Jestem pomiędzy. Pomiędzy ziemią a niebem, pomiędzy miejscem a i miejscem b, między rzeczywistością a marzeniem. Pomiędzy samą sobą. Taki bezczas w czasie. 
W jednej chwili jakaś część mnie roztrzaskała się gdzieś nad Księstwem Niderlandów.

Londyn mnie rozczula. Jest jak pudełko z ulubionym rodzajem czekoladek. Mój Londyn trwa kilka godzin, ma trzy ulice i jedną stację metra. Jest mały, przytulny, ciepły i świąteczny. Wśród brytyjskiej zabudowy czuję się, jak mała dziewczynka zamknięta w śniegowej kuli (mimo iż mży), którą ktoś trzyma na swoim kominku. 
Ludzie na peronie i w wagonach wpatrzeni w swoje gazety, smartfony i tablety, ze słuchawkami na uszach. Odizolowani zamknięci w cybernetycznym świecie, gdy ten realny mija (dosłownie i w przenośni) tuż przed ich oczami. 
A ja chłonę wszystko. Lubię patrzeć na ludzi, architekturę, świat. Inspiruje mnie, wzrusza, daje do myślenia. Jestem jak dziecko widząc, jak Anglia zaczyna swój kolejny dzień. Brytyjski akcent mnie roztkliwia, koją choinki, śmieszą swetry w renifery, bałwany, elfy, które ma na sobie praktycznie każdy (pamiętacie sweter Marka Darcy'ego z "Dziennika Bridget Jones"? Takie swetry żyją naprawdę. Żyją i przechadzają się na torsach uśmiechniętych Anglików). Wylewam na siebie najgorszą kawę, jaką kiedykolwiek piłam, ale to londyńska kawa, więc przyjmuję to ze spokojem. 

Na Kirby Street w industrialnym budynku z zielonym dachem wybija godzina dwunasta. Różowy napis na niskim, betonowym stropie głosi mind your head.

... na serce już za późno. 

środa, 11 grudnia 2013

shake your groove thing

W nowym trzeba się umościć. Znaleźć optymalne dla siebie miejsce i ułożenie. Tak, by nic nie gniotło, nie uwierało i nie drapało. Wtedy można dać z siebie to, co najlepsze. Sięgać wyżej, patrzeć dalej, widzieć głębiej. 

Umościłam się. I było mi wygodnie. A gdy robi mi się wygodnie, to ta wygoda zaczyna mi przeszkadzać. I zaczynam się wiercić. 

Mam odrosty wtórnych myśli i żyję z kuponów, które odcinam od siebie samej. Usypiam swoją czujność niezmiennymi obrazami, niczym papką serwowaną przez telewizję i nawet nie chce mi się zmienić kanału. I tyję. Tyję od frustracji braku rozwoju. 

Nie lubię, gdy coś przychodzi zbyt łatwo. Lubię się zmęczyć, poczuć wysiłek w sobie. Nie lubię czuć zmęczenia komfortem. A chyba właśnie czuję.

Wygoda zaczęła kąsać.
I gniecie. 

niedziela, 8 grudnia 2013

my favourite part

my favourite part
Zastygnięte rozkruszyło się. Niewykonalne zrobiło się. To, co utknęło, ruszyło przed siebie. Smutne wybuchło dziecięcą radością i śmiechem prosto z przepony. Powywracane wróciło na swoje miejsce. 
To jednak prawda: z grudniem zaczyna dziać się magia. Od pierwszej strony kalendarza.

Może się starzeję, a może teraz jeszcze bardziej wyczulona jestem na wszelkiego rodzaju przejaśnienia. Atmosferyczne, emocjonalne, mentalne i egzystencjalne. 
Bo wzruszył mnie pierwszy śnieg i list M-ki do Świętego Mikołaja. Pakowanie odpustowych pierdółek do adwentowego kalendarza i wieszanie bałwanów na srebrnej nitce podwieszonej u sufitu. 
Bo rozpłynęłam się w smaku waty cukrowej i gorących kasztanów. Uniosłam zapachem prażonych orzechów i przypraw korzennych. Wśród tysiąca lampek typu LED rozświetliłam wewnętrznym blaskiem z tego, że jestem. Taka a nie inna. Tutaj a nie gdziekolwiek indziej. 

Paradoksalnie grudnie są ciepłe. Tak od wewnątrz.
A wieczorami nieskrępowanie tańczę do Joss. W każdym wydaniu. Tak, jak kiedyś.


sobota, 30 listopada 2013

zimne dziady listopady

Nie wiem, jak i gdzie minął listopad. Jakbym minęła się z nim na zatłoczonym przejściu dla pieszych, gdzie lekko potrącił mnie swym barkiem, a z jego płaszcza, tuż pod moje nogi, wypadło kilka ważnych zdarzeń. Chyba tylko po to, by odnotować w pamięci, że tegoroczny listopad się wydarzył. Bo prawie go nie pamiętam. Bo właściwie, to przypominam sobie o tym, że jest, późno w nocy, robiąc kalendarz adwentowy. Skoro robię kalendarz adwentowy, to znaczy, że zaraz zacznie się grudzień, co sugeruje, że teraz musi być listopad. Wkładając do papierowych pudełek drobiazgi dla M-ki, próbuję przypomnieć sobie cokolwiek i robi mi się siebie samej żal. Tak bardzo, że chciałabym położyć własną głowę na swoich kolanach i głaskać siebie po włosach do samego rana. Bo, mimo że atmosferycznie nie do końca, mimo kilku dobrych chwil, to jednak przeszył mnie chłodem na wskroś. Rejestruję kilka faktów i zdarzeń, ale tak, jakby dotyczyły kogoś innego, jakby były tylko krótką notatką na ostatniej stronie bardzo lokalnej gazety, której nikt nie czytał. I chciałabym, aby grudzień minął mi/mnie tak samo szybko. I kilka następnych miesięcy też. 

wtorek, 26 listopada 2013

vamos a bailar

vamos a bailar
To nic, że podróż zajęła mi więcej niż sam pobyt tam. To nic, że przez służbowe obowiązki, widziałam więcej nocą niż za dnia. To nic, że cały ten czas był jak jedno mgnienie. Bo było to mgnienie przepiękne.


Mój zegarek późni się o dwie minuty względem zegarków hiszpańskich, a ja czuję się, jakby czas przysiadł na jednej z fontann, tuż obok białych fasad budynków z balkonami wykończonymi klinkierowaną, barwioną na niebiesko cegłą i zrywał owoce z drzew rosnących tuż nad głową. Chłonę wszystko.
Ulice pachną mandarynkami, chodniki ze studzienkami kanalizacyjnymi co kilka metrów. Rolety, markizy, kolorowe naczynia na stolikach, balkony całe w kwiatach. Liście drzew zaglądające ciekawsko do okien, gałęzie bezczelnie wchodzące przez balkonowe drzwi. Palmy, witraże w sali konferencyjnej Palacio de Fuentehermosa i krzyk rozbawionych dzieci na dziedzińcu. Fasady ozdobione ceramiką, smak prawdziwej paelli i niewiarygodnie słabego piwa. Odgłos łamanych pancerzy olbrzymich krewetek i Vespa na każdym rogu. Rum pity na tarasie z widokiem na morze, szum fal i ciepło wody obmywającej stopy o północy.

Czasami moja praca jest bardziej znośna.

niedziela, 17 listopada 2013

jesteś szalona

Dzienny zasób słów zamknięty w pudełku zapałek.
Dusza, jak poduszka na szpilki przyjmująca każde ostre słowo, które wyrasta kolcem na moim ciele. 
Zamknięta na cztery spusty zupełnie bez sensu i niepotrzebnie w skorupie, która przyrosła do skóry. 
Godzina po godzinie tężeję w swoich emocjach i w myślach gubię się tak głupio.
I mówię: dość.
To przecież nie ja.

A potem zamglona, górzysta droga w mroźny dzień, lok opadający na ramię i czerwone paznokcie.
Łzy wzruszenia w bocznej nawie, confetti z płatków róż nad głową. 
Zrzucam swoje kolce i łagodnieję. Bo przecież w gruncie rzeczy, jest pięknie. Uwielbiam początki, nawet jeśli zdarzają się w samym środku czegoś. 
Gra muzyka i stopa sama mi drga w rytm nawet najbardziej żenujących utworów. 
Jestem tu i tańczę. Znów tańczę.

Jeden krok, drugi, obrót, podskok... Taniec, to nie tylko układ kroków, figur i trafienie w rytm. Z każdym ruchem uwalniam swoją radość i dzikość serca. Uwalniam siebie. Taniec to świeżość, wolność i pełen luz.
Tak, to wesoło pląsające dziewczę w pałacowym holu, to ja. 
Wciąż jestem, tak samo niepokorna i wesoła. 
Jestem na swoim miejscu, we właściwym czasie. Widzę błysk w oku i pełną akceptację. 
I znów tańczę. 

wtorek, 12 listopada 2013

between generations

Choć ten sam dywan w pokoju i szafki w kuchni, ten sam chlebak, który kupowałam wraz z rodzicami, jako prezent; choć to samo ogromne lustro stoi w przedpokoju, przy którym stroiłam się w kapelusze, sznury szklanych korali, buty na koturnach i wojskowe czapki, to ten dom jest już inny.

To nie kwestia zwiększającej się liczby zdjęć kolejnych pokoleń czy kwiatów, które rozrastają się z doniczek do doniczek. To nie kwestia szklanych paciorków, które rozsypały się w dłoniach podczas którejś z zabaw, czy innej lodówki w kuchni. To nie kwestia przestrzeni, która kiedyś była ogromnym placem zabaw w sam raz do chowanego, a teraz zwęziła się czasem, jak ta sukienka, w której najbardziej ją lubię.

Z małoletniej perspektywy ten dom smakował ciepłym obiadem i mięsem pieczonym na różne sposoby. Brzmiał naszym śmiechem i tupotem stóp. Pachniał herbatą zaparzoną w szklanym imbryku i budyniem śmietankowym oblanym malinowym syropem.

Teraz zapach farmaceutyków miesza się z zapachem ludzkiego zmęczenia, szeleści zmianą opatrunków i  smakuje chlebem bez skórki.
Talerze ze złotą obwódką wyciągane na wigilijny stół, wychodzą z kuchni na codzienne posiłki i nie ścieli się już łóżek. Kurzy się to dawne życie.

Patrzę na dłonie mojej mamy, jak odkrawają sprawnie tę skórkę z chleba na tym talerzu ze złotą obwódką. Uwielbiam dłonie mojej mamy. Są takie smukłe i zadbane, choć tyle przepracowały. Tak delikatne, gdy odgarnia mi włosy z twarzy lub trąca opuszkiem palca płatek mojego ucha. Tak twarde, gdy trzeba podjąć szybko decyzję i tak odważne i chętne do pomocy każdemu, zawsze. Dostrzegam pierwsze przebarwienia.

Patrzę na dłonie mojej mamy, jak odkrawają skórkę z chleba trochę z czułością, trochę z podziwem, tak jak zawsze. Ale jest w tym patrzeniu jeszcze coś innego. Patrzę i się uczę. Uczę się, jak przygotować kolację, gdzie i pod jakim kątem postawić kubek z herbatą, jak zmienić opatrunek. Bo wiem, że będzie to potrzebne. 

Choć dywan, lustro, chlebak są takie same; choć, mimo wszystko, ten dom pachnie i smakuje mi tak, jak niegdyś, to jest już inny.
To już nie dom beztroskiego dzieciństwa tylko dorosłości i starości. Ze wszystkim tym, co ze sobą przyniosły.

wtorek, 5 listopada 2013

mimochodem

Czucie.
Odmieniane przez różne przypadki, w różnych konfiguracjach, kontekstach.

Podobno je mam.
W edytorach tekstu i w sposobie mówienia, w łapanych kadrach i w wychwytywaniu ludzkich emocji. 
Więcej czuję, więcej widzę i więcej wiem. Aż do szpiku kości.
Czasami chciałabym mniej. Czasami chciałabym aż tak bardzo nie pamiętać wszystkich faktów i swoich czuć.

Powinnam mieć jakiegoś firewalla, który odpierałby zbędne słowa, obrazy i nie pozwalał nadawać zjawiskom większej rangi niż na to zasługują.

Bo we mnie trafia wszystko. Jak dart w sam środek tarczy. 
Zbyt wiele bodźców, które przetwarzam bez chwili wytchnienia, mimo iż nie chcę. 
Tysiące śledczych żarówek i sensorów w mojej głowie nie pozwolą, by coś zewnętrznego przepłynęło przeze mnie niezauważenie. 
Nawet coś nieznaczącego, drobiazg, pozbawiony odniesień, gdzieś się zaczepi srebrnym haczykiem. Rośnie cichutko, pulsuje delikatnie, a potem wybucha myślą nie do ujarzmienia, którą fizycznie czuję w brzuchu, w prawym barku, w łzie, która nie chce spaść z powieki. Jest jak rzęsa wbita w oko i drzazga pod paznokciem. 

Czasem chciałabym móc zamknąć to swoje czucie w dłoni, jak garść kasztanów. Zdmuchnąć, jak kurz z koniuszka palca. Mimochodem dostrzegać to, co zbyt często przejaskrawiam. I czuć, tak, jak tylko ja potrafię, jedynie to, co jest prawdziwe. 

piątek, 1 listopada 2013

pendulum

To była wczesna wiosna. Albo późna jesień. Nie jestem pewna. Ale na pewno to była Solina. Ten czas tam spędzony pamiętam z fotograficzną dokładnością. Dosłownie, bo pamiętam go tylko z lekko pomarańczowych fotografii. Takich, które robiono w późnych latach osiemdziesiątych, bo nie było wtedy takich technologii, jak teraz. Takich, które teraz też można zrobić, dzięki dostępnym technologiom, nakładając na zatrzymany kadr przeróżne filtry. 
Z tego czasu tylko jedną rzecz pamiętam, swoją pamięcią właściwą. Ścieżkę zdrowia. Zawsze była pusta, a ja zawsze wybierałam równoważnię. 
Pamiętam ten strach przed pierwszym krokiem, to powolne, precyzyjne stawianie stóp, to skupienie na własnym oddechu, ciele i ten spokój myśli. Bo najważniejsze było, aby nie spaść, by utrzymać równowagę, przejść na sam koniec. Liczyło się tylko tu i teraz, nic nie mogło cię rozproszyć, najmniejsze nawet drżenie.
Pamiętam, że szło mi całkiem nieźle.

Na pewno lepiej niż teraz. 
Bo teraz czuję, jakbym właśnie szła po takiej równoważni. I niemal wszystko na niej robię nie tak. Rozproszyłam się w iluś tam kalendarzach, podzieliłam siebie na setki myśli i zadań. Jestem w kilku miejscach jednocześnie i nie ma mnie w żadnym. Przestałam widzieć świat całościowo. Postrzegam rzeczywistość fragmentarycznie, wycinkowo. Odhaczam mechaniczną listę zadań.

Jestem, jak człowiek, który wrócił z odwyku. Za zadanie mam żyć normalnym życiem i się nie wypieprzyć. 

Ja i mój lęk stoimy na równoważni.  
Każdy krok musi być przemyślany, wymierzony w punkt, dopasowany, idealny. Nic na wyrost, nic ponad siły. 

Nie oczekuję od siebie zbyt wiele. Idę zasadą małych kroków. Nie wybiegam myślą na sam koniec równoważni, staram się nie rozpraszać wszystkim tym, co obok niej. Czasem stoję dość długo przed kolejnym krokiem. Często się chwieję i serce mi łomocze. Ale idę. Swoim rytmem.  

Potrzebuję równowagi i spokoju. 
Stabilności własnych myśli.
Oddechu.
Samotności.
Siebie.
Ciszy. 

Na placach zabaw nigdy nie wybierałam huśtawek.

niedziela, 27 października 2013

za mgłą

za mgłą
Bolą mnie stopy po całym tygodniu biegania na wysokim obcasie. Boli mnie całe ciało po tygodniowym wbiciu w biznesowe sukienki i spódnice. Boli mnie szyja od ciężaru wiszącej na niej plakietki organizatora. Bolą mnie mięśnie twarzy od ciągłego uśmiechu i uszy od siedzenia w Wieży Babel. Boli mnie głowa od wszystkich small talks i budowania rzeczowej wypowiedzi na żywo w radiowym studio. Boli mnie dusza od sterczenia na oficjalnych kolacjach, które są takie great oportunity [żeby najeść się wykwintnie i do syta, to na pewno]. 
Jestem zmęczona kilkugodzinnymi naradami, które do niczego nie prowadzą i na których, po pierwsze, w ogóle nie powinnam być. Jestem zmęczona biciem piany, z którego nic nie wynika. A najbardziej zmęczona jestem tym, że nie interesuje mnie to ani trochę.

Dlatego pijąc kolejną kawę w kuluarach, potakując z uśmiechem kolejnej mądrej głowie, która mówi o czymś, co zupełnie mnie nie pociąga, z cholerną plakietką organizatora, która jest niczym kamień u szyi, zastanawiając się, czy moje stopy uległy już nieodwracalnej deformacji przez wysokie obcasy, myślę o swoim dresie.

Myślę o tym, że założę ten dres, adidasy, że nie ułożę włosów i nie nałożę tuszu. Myślę o tym, że taka codzienna, zwykła wyjdę z eleganckich sal i wejdę w tę polską, złotą, górzystą. Wejdę w normalność, spokój i radość. W las przetkany rdzawą nicią, z potokiem wijącym się u stóp. Wejdę w naturalną ciszę i do baru mlecznego na pierogi. 

Dziś włosy pachną mi wiatrem. Bolą mnie trochę nogi i coś sobie naderwałam w łydce. Ale nic to. Bardziej boli to, że z gór się wraca. 
Zwłaszcza, gdy były tak piękne.



 "(...) Tam zmęczony wspinaczką
Człowiek staje się inny.

Tam na dole zostało wszystko
Wszystko to, co cię męczy
Patrząc w góry wokoło
Świat wydaje się lepszy
(...) Z twarzą mokrą od deszczu
Przeziębnięty, zmęczony
Od złych rzeczy na dole
Jesteś mgłą oddzielony".
Za mgłą, 
KSU

sobota, 19 października 2013

renovatio

renovatio
Drzewa są mądre.
Teoretycznie mogłyby trzymać zielone liście przez cały rok. Mogłyby walczyć z ograniczeniami i za wszelką cenę utrzymywać swoje status quo. Bo mogłyby chcieć być zielone i już. Mogłyby mieć za nic jesienne szarugi, krótsze dni i brak światła, zaprzeć się z całych sił i wytwarzać więcej energii, by wciąż móc produkować chlorofil. By się nie zmieniać.
Mogłyby. Ale tego nie robią. Dlaczego?
Bo drzewa są mądre.
Drzewa kalkulują, co opłaca się bardziej.
Czy lepiej jest trwać niezmiennym, podczas gdy wszystko wokół się zmienia, kosztem własnej energii, czy może lepiej odpuścić, dostosować się do sytuacji, przeczekać, zachować energię, zgubić liście, a potem wypuścić z siebie nowe, akurat wtedy, gdy miną jesienne szarugi, a dni staną się dłuższe i świetliste?
Drzewa zawsze wybiorą to drugie, bo wiedzą, jak ważna jest energia, którą ma się w sobie. Wiedzą, jak ważna i potrzebna jest przemiana.
I choć przestają, choć wyciszają się wewnętrznie, to są piękne i silne, jak nigdy. Wypacają z siebie słońce lata czerwienią, żółcią i ciepłym brązem. Nie walczą z wiatrakami.

Chcę być takim drzewem.

Twarz masz zmęczoną, ale już spokojną. 
Mam. Zmęczoną i spokojną przemianą. Zrzucam z siebie dawne, niepotrzebne już emocje i schematy, które na nic mi w tym, co wokół mnie. I choć w środku każdego dnia coś obumiera, to na zewnątrz rozkwitam jaśniejszą cerą i błyszczącym okiem. Bo robię miejsce nowemu, nowym emocjom, marzeniom, nowej mnie. I aby to nowe mogło wystrzelić zdrowym pąkiem potrzebuję energii, której nie rozmienię na drobne, której nie wycisnę do ostatniej kropli za wszelką cenę. I jeszcze bardziej niż zwykle czekam na wiosnę i przygotowuję się do niej z całych sił. Zrzucam przebarwiony listek po listku. Wszystko, co już nie musi mnie dotyczyć.



czwartek, 17 października 2013

listen to your heart

listen to your heart
M-ka wpadła do pokoju, rzuciła pluszową mysz na łóżko, przypadkowo kopnęła w plastikowego bakłażana i zanurkowała w pudełku z 1001 swoich skarbów. Wyciągnęła telefon zabawkę i z poważną miną rzekła:
- Wiesz, teraz muszę zadzwonić do Tygryska i do Prosiaczka, a potem będę załatwiać różne sprawy. 
Obróciła się na pięcie, a ja kiwnęłam ze zrozumieniem zdziwioną głową.
Wieczorem zwinięta na moich kolanach jak kot, ziewając co chwilę, powiedziała:
- Wiesz mamo, ja już chcę być duża.

Tak. W jej wieku, przez jakiś moment, też chciałam. Chciałam być duża, mieć mnóstwo spraw do załatwienia, długie listy zakupów i torebkę wypchaną po brzegi najróżniejszymi rzeczami. 
Teraz chciałabym mieć głowę wolną od wszelkich list i spraw do załatwienia (zazwyczaj na wczoraj) a wychodząc z domu móc zmieścić wszystko, co potrzebne, w tylnej kieszeni wytartych dżinsów. Chciałabym przeczytać najbardziej naiwny horoskop i w niego uwierzyć. Dowartościować się psychotestem z durnej gazety i oglądnąć film o pięknych ludziach, którym nie psują się samochody a włosy zawsze układają się idealnie.  

Niczym stara, surowa guwernantka dorosłość odsłoniła przede mną swą kolejną twarz, która nie nosi bruzd po głośnym śmiechu i nie pozwala malować palcem po podłodze. Zapięta pod szyją twardym guzikiem powinności, linijką oczekiwań odmierza niełaskawy czas. Szkłem okularów wyłapie każdy szczegół niesubordynacji. I wystawi rachunek.
A ja gram jej na nosie, w kącie, w którym stoję za swój krnąbrny charakter. 

Są miejsca, w których po prostu trzeba być i są rzeczy, które po prostu musisz zrobić. Ale to jeszcze nie boli tak bardzo. Najgorsze przychodzi wtedy, gdy uświadomisz sobie, że to wcale nie mija. Narastająca kula, z której wciąż odklejasz warstwy. Nie po to,  aby zniknęła, ale po to, by nie pochłonęła cię do reszty. Bo możesz płatać guwernantce figle, podrzucać jej zdechłe żaby pod nogi i kłaść pinezki na jej fotelu. Możesz pokornie spuścić głowę i pozwolić jej zgasić w sobie dziecięcą radość i młodzieńcze szaleństwo. I, w końcu, możesz robić to, co do ciebie należy, od czasu do czasu wymykając się jej nakazom, grając na nosie wszelkim zadaniom, zbierając kasztany w godzinach pracy. Odpuścić sobie i innym, brać sprawy takimi, jakimi są, krok po kroku robić to, co trzeba nie rozpraszając myśli na wszystkie strony świata. Cieszyć się z prostych rzeczy i wierzyć, że pod gorsetem surowości dorosłość ma w sobie coś z dziecka, które radośnie rzuca się w parku kolorowymi liśćmi.

M-ka śni o tym, że jest duża. Kot śni o wszystkim, co kocie. Księżyc zagląda mi w okno. Znów nie zdążyłam pójść wcześniej spać.
Nie szukam horoskopów ani psychotestów, które poprawią mi humor. Otwieram piwo, wrzucam płytę do odtwarzacza i w kółko słucham utworu numer 4. 
I choćby nie wiem, jak wielka kula toczyła się w moim kierunku, jak bardzo nieprzychylny będzie wzrok guwernantki, to będę zawsze biec za tą zwykłą radością z wszystkiego i niczego, która po prostu we mnie jest.

I jest to gruntownie przemyślana, prawdziwie dorosła decyzja.





niedziela, 13 października 2013

what the water gave me

Odpryśnięty lakier na niezdrowej płytce paznokcia.
I rozdwojony włos niedbale opadający na ramię.
Odcienie fioletu tuż pod dolną linią rzęs mieniące się zmęczeniem na wszystko.
Myśl, jak okruch czekoladowego ciastka zgniecionego w kieszeni czarnego płaszcza.
Zdarty flek, suchość w gardle i głowa pulsująca nadmiarem.

Przez trzy przecznice szłam zieloną falą świateł dla pieszych.
Drzwi nie stawiły oporu, a korytarze nie poplątały się pod nogami.

Kolejek po inną, lepszą wersję życia nie było.

Zatwierdzono stemplem.
Inna rzeczywistość w 120 sekund.

Jedną łzą, która zakręciła się w kąciku oka, wypłakałam z siebie dekadę, a potem wyrzygałam ostatnie kilka tygodni.

Zanurzyłam ciało w chlorowanej wodzie i rozpłynęłam się w niej cała.
Rozpuściły się zaschnięte emocje, zdarzenia, lęki.
Mięśnie przestały kłuć stresem, zabolały naturalnie.
Spłynęło. Zeszło.

Kupiłam swoje ukochane perfumy i znów pachnę sobą.
Zasnęłam najpiękniej i najspokojniej jak mogłam.
Pomaluję paznokcie, zrobię coś z włosami i zaniosę buty do szewca.
To nie powinno być trudne. W końcu znów widzę błysk w swoim oku.




niedziela, 6 października 2013

little earthquakes

little earthquakes
Domino jest całkiem fajne. Zwłaszcza, jak ma się dużo klocków, które można rozłożyć na ogromnej powierzchni. A jak się patrzy na taki układ z lotu ptaka, to już w ogóle jest świetne. Fajnie jest też widzieć, jak każdy z klocków składa się, napędzając wijące się, pieczołowicie układane spirale i równa całą konstrukcję z podłożem.
Wbrew pozorom to nie takie proste. I nie chodzi tylko o to, by w odpowiedniej odległości ustawić kolejne klocki. Chodzi też o ten niezwykle ważny moment, gdy pstryknięciem palca wprawiasz konstrukcję w ruch. Bo to nie sztuka, aby walnąć z całej siły, by wszystko rozleciało się idealnie. Nie, nie. Chodzi o to, by każdy kolejny klocek trafił w odpowiedni punkt, z odpowiednim  natężeniem.  
 
Efekt domina znam całkiem nieźle. Jeśli zaczyna się walić w jednej dziedzinie życia, to wiadomo, że za chwilę poleci wszystko w pozostałych. Tak przynajmniej było do tej pory.
Bo, mimo iż zrównanie wszystkiego z ziemią jest bardzo spektakularne, to jednak krótkotrwałe i mniej zabawne. O wiele fajniej jest fundować lekkie tąpnięcia zamiast destrukcyjnego trzęsienia ziemi. Lekko wybijać z rytmu, w najmniej spodziewanym momencie, ale nie na tyle, by tracić równowagę. Po lekkim zachwianiu, które objawia się zimnym potem na czole, dobrze jest dać chwilę (nie za długą, rzecz jasna) na to, by móc utrzymać pion. Utrzymanie pionu nie może oczywiście trwać zbyt długo, najlepiej tyle, ile potrzeba na przywrócenie normalnego tętna, potrzeby bezpieczeństwa i uwierzenia w złudną myśl, że już jest dobrze. Po wykonanych kilku pewnych kroków, znów należy zachwiać, ale nie za mocno, bo jak się spadnie, to wtedy koniec zabawy. A gdy spełni się te wszystkie warunki, to można się tak bawić, bawić i bawić...
 
Stopień i stężenie dziwactwa, jakie ostatnio mam okazję obserwować, przekroczył już wszystkie normy wszystkiego, co jakiekolwiek normy posiada. Zwłaszcza przyzwoitości. Co rusz coś mnie dźga, z każdej możliwej strony, naruszając tkankę poczucia normalności. Oczywiście na tyle mocno, by choć ukuło i zachwiało wszystkim, co pewne i na tyle słabo, bym przypadkiem nie spadła.
 
Owe dziwactwo przybiera różne formy. Od przedziwnych dokumentów lądujących na moim biurku nie wiadomo skąd i dlaczego, po polecenia uczestniczenia w zebraniu dyrektorów wymieszanych z poleceniami wpisania danych z wizytówek do excella i wyczyszczenia modelu ekologicznego domu zaraz po przeprowadzeniu niezwykle uprzejmej korespondencji z asystentką guru globalnego ocieplenia. Od propozycji wydania moich tworów, po sąsiada, który z uporem maniaka układa mi na przedniej szybie samochodu deski, gałęzie, ogórki, rozgotowany ryż i namoczone płatki owsiane. Od kota, który wyłysiał nagle i symetrycznie z obu stron, po informacje, że u każdego znów jest coś i to coś przerasta wszystkie inne cosie, co były do tej pory. Od sytuacji, w które wchodzisz z poczuciem, że przynajmniej tu będzie normalnie, z których wychodzisz ze zdziwieniem, że normalnie nie było wcale. 
 
Wyżera to wszystko powoli i nieodczuwalnie, systematycznie, jak kornik wierci w środku kręte korytarze, a potem wyskakuje wprost przed twoją rozdziawioną gębą z pudełka  z okrzykiem: mamy cię!   
Bo to dziwactwo atakuje zawsze wtedy, gdy się go nie spodziewasz i kompletnie nie masz ani głowy ani czasu się nim zajmować. Jak wtedy, gdy w środku nocy jedziesz z rozdygotanym sercem do najbliższej apteki i czytasz, że remanent, a jak chcesz znów odpalić samochód, to okazuje się, że w przeciągu minuty padł akumulator. Jak wtedy, gdy wpadasz do kogoś na chwilę, coś zostawić i znajdujesz go leżącego na dywanie, który niegdyś był bordowy. Jak wtedy, gdy siądziesz wreszcie na tyłku, weźmiesz głęboki wdech i zadzwoni telefon, bo u kogoś innego efekt domina także szaleje i znów trzeba biec. Jak wtedy, gdy budząc się rano masz przeczucie, że dziś jest dobry dzień, a zaraz potem, gdy zaczynasz w to wierzyć, ktoś przesyła ci erratę do tego dnia: przepraszamy za usterki, twój dzień będzie z dupy wyjęty. Bo, gdy już myślisz, że wszystkie klocki domina runęły, to okazuje się, że nieeeeeee... w promocji dostajesz jeszcze dwa opakowania domina, które właśnie już ruszyło przed siebie.
 
A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że taki stan rzeczy zwyczajnie przestał mnie dziwić.
W swym stanie pogodnej rezygnacji, znoszę wszystko dzielnie z uśmiechem i akceptacją.
Bo ja zawsze wolałam puzzle.
 
 

środa, 25 września 2013

wake me up when September ends

wake me up when September ends
Lato schodzi ze mnie skórą i został mi po nim jeden pieg więcej.
Lubię wrzesień. Chyba najbardziej ze wszystkich dwunastu.
Lubię poranne i wieczorne mgły, tą mroźną świeżość powietrza, która budzi rozleniwione ciało i myśli.
Lubię wrześniowe zachody słońca, to ciepłe światło.
To powietrze pachnące mirabelkami, tą jedyną w swoim rodzaju wilgoć osiadłą na liściach, trawach, samochodach i ławkach. 
Lubię, bo pasuję do jesieni.

Jesienią jestem delikatna, jeszcze bardziej w sobie zatopiona.
Mogę wysunąć swoją melancholię, smutek, zamyślenie, zamglenie, a inni przypiszą to porze roku, a nie temu, jaka jestem wewnątrz naprawdę.
Topię się w swoich myślach, trochę mniej się uśmiecham i trochę mniej mówię, poza swoimi czterema ścianami.
Znów dużo piszę do szuflady i znów słucham polskich piosenek. Polskie piosenki najlepiej smakują jesienią. Na podłodze, przy zgaszonym świetle.
Jesienią czytam Wojaczka i kolejny rok przyglądam się dziennikom Sylvii.  Boję się, że w tej porze roku ściągną mnie mocno w dół, a czuję, że jeśli je czytać, to tylko jesienią. Leżą więc kolejny rok.
Tej jesieni lubię jeździć wieczorami samochodem. Dobrze mi się wtedy widzi i myśli. Uspokaja mnie to.
Potrzebuję teraz spokoju. Potrzebuję myśleć, tak, by prowadziło to do sensu. Potrzebuję widzieć dalej, szerzej i głębiej niż dotychczas.
Tej jesieni robię dużo zdjęć. Przeważnie pstrykam bez myślenia. Czasem myślę nad kadrem, pstrykam i jest inaczej niż sobie wymyśliłam. Ale i tak mi się podoba. Potrzebuję innego środka wyrazu.

Ten wrzesień jest jednak jakiś inny. Bije blaskiem dobrego lata ukrytego w trzech oczkach miniących się obietnicą i radością. Pogodnie płynie, dzień za dniem. A z drugiej strony lekko trzęsie moim środkiem, pozbawiony tej energii i chęci do działania, co zawsze, by coś zaskoczyło.

Znów muszę uwierzyć w swoją możliwość. Ale z wiarą u mnie kiepsko: nie wierzę w niebiosa, w polityczne obietnice, nie wierzę w siebie.
Potrzebuję znów swojego flow, poczucia sprawstwa. Motywacji i namacalności.

Może w październiku.

poniedziałek, 23 września 2013

cicho

Już nie liczę lat i zawsze dziwię się, że to już tyle.
Patrzę na kartkę w kalendarzu i przymykam powieki. Przewijam kilka zwykłych, wspólnych chwil, które zaczepiły się we mnie.
Jedenastą już białą lilję kładę na zimnej płycie, jak zawsze we wrześniu. Przychodzę pomilczeć. I ani razu przez te wszystkie lata mi się to nie udało. W rękach łamią mi się zapałki i spazmatyczny szloch ogarnia moje myśli.
Są rzeczy, których nie pojmę. Są rzeczy, których pojąć nie chcę.
Są takie rany, których ukoić nie potrafię.

I tylko cicho szumią nad głową korony drzew.

piątek, 20 września 2013

rabbit heart (rise it up)

rabbit heart (rise it up)
Zawsze wydawało mi się, że mam w sobie coś z Alicji, z tym nagłym kurczeniem się i rośnięciem w najmniej odpowiednich momentach. Z tym odwiecznym poczuciem "w dół, w dół, wciąż w dół. Czy już nigdy nie skończy się to spadanie?" Z tą dziwną trajektorią myśli, stawianiem przedziwnych pytań i dawaniem na nie odpowiedzi. Z rozmawianiem samej ze sobą i z mówieniem na głos nieodpowiednich rzeczy.
 
A dziś myślę, że może jednak jestem Białym Królikiem pędzącym, wiecznie spóźnionym, drżącym przed Królową Kier, która każdego dnia przybiera inną twarz.
Najczęściej spóźniam się do samej siebie, bo kiedyś byłam bardziej. Ogólnie i w szczególe.
I nie ważne, jak bardzo starać się będę i tak pomieszam, rozczaruję, zdenerwuję, a na koniec nie zdążę.
Wciąż przerażona, tak skupiona na zadaniach, oczekiwaniach, że czasem nie dostrzegam tego, co wokół. A czasem to, co wokół pochłania mnie, przeżuwa i wypluwa na rozjechane pobocze i pędzi dalej, nie oglądając się za siebie.
 
Wraz z jesienią przyszedł czas na cięższe obuwie, które sprowadza mnie na powierzchnię gruntu.
Słusznie. Szkoda bym na własne życzenie, radośnie pląsała w pantoflach ponad ziemią i walnęła z łoskotem tyłkiem o bruk owładnięta latem.
 
Z hukiem zamykają się drzwi do pewnych przestrzeni, które zdawałoby się, że stoją dla mnie otworem, że wystarczy tylko wyciągnąć rękę.
Wyciągnęłam i ją przytrzasnęło.
 
Ile razy można mylić się wciąż w tej samej sprawie?
Straciłam rachubę.
 
Nigdy nie sądziłam, że do tego dojdzie, ale chyba zbyt jasno widzę świat.
 
Księżna rzekła, że "każda rzecz ma swój morał. Trzeba go tylko umieć znaleźć"
Szukam.
Muszę zdążyć do siebie.

 
 



wtorek, 17 września 2013

bo to się zwykle tak zaczyna

Myślę, że kiedyś rzucę swoją (nie)korporacyjną plakietkę w kąt, siądę i napiszę książkę.
Będzie to książka zupełnie bez sensu, ale w jakąś niszę trafi. Bez sens zawsze trafia w jakąś niszę.
A ponieważ bez sens będzie ogromny, to potem na jej podstawie nakręcą film jeszcze bardziej bez sensu, z bezsensownym tytułem, ale za to z top trendy aktorami. Rzecz jasna wszyscy go zjadą a dystrybutor i producent zarobią krocie. Potem ten film będą puszczać po tysiąc razy zawsze wtedy, gdy sezonowa ramówka się skończy i trzeba będzie czymś zapchać program.
A ja będę się wypowiadać na tematy, na których się nie znam, w telewizjach śniadaniowych, które nikogo nie obchodzą. KW (jeśli będę warta jego wypowiedzi) będzie ze mnie szydził w porannej audycji radiowej, a mi odbije palma i podam go do sądu za zniesławienie, obrazę majestatu i promowanie się na mojej bezsensownej książce, której najwyraźniej nie czytał bądź nie zrozumiał. Trafię na okładki tabloidów i będą zastanawiać się ile operacji plastycznych przeszłam. Pójdę za ciosem i wydam jakiś życiowy poradnik oraz, koniecznie, książkę kucharską, które będą sprzedawane w dyskontach spożywczych.  Jeszcze nie wiem, co będę radzić w tym poradniku, ale jestem pewna, że wydawca zrobi ze mnie w jakiejś kwestii eksperta. W książce kucharskiej będzie siedem potraw, ale ja dorobię do tego ideologię, że taka rutyna (jeśli dziś wtorek, to znaczy, że na obiad jest schabowy) pozytywnie wpływa na poczucie bezpieczeństwa i buduje rodzinną tradycję przekazywaną z pokolenia na pokolenie (skoro moja babcia i mama w czwartki podawały makaron to i ja będę) stając się w ten sposób twórczynią kolejnego bezsensownego trendu. Oczywiście nikt nie będzie komentował bezsensownej treści obu wydawnictw, tylko okładki książek, gdzie przepuszczą moją fizyczność przez setki filtrów, wygładzaczy i odsysaczy, tak, że sama siebie nie poznam.
Oczywiście zarobię na tym wszystkim tyle, że w krótkim czasie porzucę to przejściowe życie, kupię jakiś dom pod lasem i będę mieć większość rzeczywistości w dupie. Będę miała kota i psa, pięć nakryć na stole każdego ranka i ogromny fotel na werandzie. Dalej anonimowo będę prowadziła bloga o moich wewnętrznych obrazach i uzewnętrzniała się krzywym spojrzeniem na Instagramie i nikt nie będzie wiedział, że ja to ja.
I pewnego dnia, odstawię kubki po porannej kawie do wyschnięcia, siądę i napiszę książkę. Taką, jaką zawsze chciałam napisać. Taką, jaką zawsze chciałam przeczytać.
 
Tak sobie bez sensu myślę w kolejny dzień zwolnienia lekarskiego na M-kę, w dziewiątą rocznicę założenia bloga, gdy zadaję sobie pytania, czy warto i dokąd mnie to pisanie właściwie prowadzi?
Odpowiedź jest prosta.
Wciąż do ludzi :)

sobota, 14 września 2013

my confession

my confession
Deszcz spłukuje resztki lata zastygłe na liściach. Znów mam poczucie, że choć dobre i pełne, to minęło zbyt szybko. Choćby dlatego, że nie zrealizowałam (nihil novi jak mówią) swojej wakacyjnej listy. Oczywiście mogłabym pominąć to milczeniem, udać, że nic się nie stało, ale jeśli tworzenie nierealnej listy wakacyjnej jest tradycją, to tradycyjnie powinnam również się rozliczyć z tego, co rzeczywiście udało mi się zrobić ;)

Zaplanowałam sobie:

  • zrobić porządek ze zdjęciami, które teraz wysuszone i wyprasowane, leżą w kartonie;

  • Z tego, co wiem zdjęcia spokojnie leżą sobie w kartonie i mają się świetnie. Oczywiście, że mogłam zrobić z nimi porządek, ale z drugiej strony, czemu miałabym robić to w ciepłe, intensywne, wakacyjne wieczory, skoro już za progiem czekają wieczory długie i jesienne? Niezrealizowanie tego punktu było rozwiązaniem czysto logicznym i uważam, że uzasadnionym, nie mającym nic wspólnego z lenistwem.

  • to samo zrobić z uratowanymi z piwnicznej powodzi listami;

  • Skoro bardziej sensowne jest segregowanie zdjęć jesienią niż latem, to tak samo jest z listami.

  • urządzić M-kową przestrzeń;

  • Urządziłam praktycznie zaraz po stworzeniu listy. Jest ciepło, pięknie i M-ka się cieszy.

  • przyjąć do wiadomości, że ilość moich ubrań w połączeniu z wielkością mojej szafy nie jest związkiem idealnym i pozbyć się tego, w czym nie chodzę z dwa... no dobra... trzy lata co najmniej;

  • Do wiadomości przyjęłam, bo wbrew pozorom mam wysoką świadomość samej siebie oraz otaczającej mnie rzeczywistości i w związku z tym kupiłam większą szafę, w której zmieszczą się wszystkie moje rzeczy. Specjalnie piszę "zmieszczą się", gdyż jeszcze nie wszystkie wypakowałam. Ale przypominam - przede mną długie jesienne wieczory.

  • kupić sobie w końcu torebkę (wbrew pozorom, nie jest to tak banalne, torebkę wymieniam od 3 lat);

  • Kupiłam! Ale tylko dlatego, że poszłam po buty i padał deszcz. Dokładnie to było oberwanie chmury, które moją starą torebkę przemoczyło doszczętnie, tak, że schła 4 dni. W formie zastępczej używałam torby bawełnianej i wcale mi to nie przeszkadzało, do momentu, gdy poszłam po buty (których nie kupiłam) i uświadomiłam sobie, że następnego dnia mam ważne spotkanie a bawełniana torba mogłaby niekorzystnie wpłynąć na mój wizerunek kobiety, która wie, co robi. No to kupiłam torebkę. I teraz, po raz pierwszy w życiu, mam dwie, bo pierwsza w końcu wyschła.

  • kupić sobie kostium kąpielowy (po 6 latach chyba wypada);

  • Pewnego czwartkowego dnia wymyśliłam sobie, że skoro weekend ma być upalny to zabieram M-kę nad wodę. Pomysł był genialny, do piątkowego popołudnia, gdy zdałam sobie sprawę z pewnego detalu: nie posiadam kostiumu kąpielowego. Pojechałam na zakupy i kupiłam go pewnie tylko dlatego, bo miałam nóż na gardle. Gdybym nie jechała nad wodę, to jestem pewna, że kupienie kostiumu automatycznie wskoczyłoby na przyszłoroczną listę. Ale zakup nie był łatwy, o mało nie pobiłam się z panią ze sklepu, która wciskała mi strasznie małe majtki od bikini. Moje argumenty wręcz ze łzami w oczach, że to za małe, że ja się źle będę czuła, że mi nie wygodnie, że no bez przesady, pani radośnie skwitowała: "Majtki od bikini nie mogą być za duże", na co mniej radośnie i niezwykle kulturalnie odpowiedziałam: "Ale dupa tak." Dostałam większy rozmiar. Co nie zmienia faktu, że majtki nadal są strasznie małe. Chyba za rok kupię sobie nowe.

  • powrócić do systematycznego biegania;

  • Systematycznie biegłam 15 minut. Raz.

  • wieczorami wygospodarować sobie godzinę tylko dla siebie;

  • Ehe. Na emeryturze chyba.

  • zarejestrować się do tego lekarza, co w zeszłym roku też miałam, ale mi nie wyszło;

  • Do jakiegoś się zarejestrowałam, ale nie pamiętam, czy to był właśnie ten?

  • znów gotować;

  • Parę razy się zdarzyło ;)

  • nie zamykać się w sobie;

  • Parę razy się nie zdarzyło ;)

  • pojechać na te trzy wystawy, o których zapominam, że są;

  • Wierzę, że były to wystawy udane.

  • posprzątać bagażnik;

  • Done!

  • nadrobić zaległości w tych kilkunastu serialach, co to sobie przerwę zrobiłam;

  • Zrobiłam sobie w przerwę w kilku następnych, które zaczęłam oglądać...

  • upiec tartę;

  • Nie wiem, kto ten punkt umieścił na tej liście i po co?

  • kupić naczynie do pieczenia tarty, bo bez tego punkt wyżej się wysypie;

  • No nie kupiłam. Ale okazało się, iż takowe naczynie posiadam.

  • jeździć na rolkach;

  • Zlokalizowałam rolki. To już coś. A w krótkie jesienne popołudnia też się ruszać trzeba ;)

  • pojechać do lasu;

  • Krótkie jesienne popołudnia oraz weekendy są równie dobre na wyjazdy do lasu jak te letnie.

  • łazić po mieście i robić zdjęcia;

  • Ooo, wreszcie coś, co zrobiłam!!! Oto dowód, a raczej wycinek dowodu:



  • w ogóle łazić po mieście i korzystać z jego atrakcji;

  • Łaziłam i korzystałam. Co więcej: byłam w miejscach, w których nigdy wcześniej nie byłam i korzystałam z atrakcji, które do tej pory były mi obce.

  • przeczytać chociaż 6 książek;

  • Bez komentarza.

  • i te zaległe sprzed pół roku miesięczniki;

  • eeee... ale wrześniowy numer już skończyłam!

  • nie zadręczać się pierdołami;

  • No umówmy się. To jest niewykonalne przez 7 dni w tygodniu.

  • napisać coś poza postami na blogu;

  • Dużo maili w pracy piszę...

  • w ogóle więcej pisać;

  • Bardzo dużo tych maili piszę...

  • przyjmować utrudnienia ze spokojem.

  • Stoickim wręcz. Serio. To zaleta bycia w stanie łagodnej rezygnacji.

    Na koniec chciałabym zaznaczyć, iż powyższa lista była tendencyjna.

    piątek, 6 września 2013

    the last day of summer

    Jest poniedziałek, 7:30, czyli o pół godziny później niż powinno być.
    M-ka siedzi w kuchni na podłodze w koszulce, majtkach z Bambi i w jednej skarpetce. 
    Ja w stroju kompletnym siedzę naprzeciwko niej. Stykamy się stopami, jemy krówki, rozrzucamy wokół siebie papierki i ryczymy.
    To znaczy M-ka wymusza płacz, a ja staram się zmusić swój, by został wewnątrz.
    Bo M-ka nie chce iść po wakacjach do przedszkola.
    Bo Katie nie chce iść po urlopie do pracy.
    Jemy krówki, bo M-ka myśli, że jedzenie krówek uchroni ją przed pójściem do przedszkola. Ja jem z rozpaczy, bo wiem, że nic nie uchroni mnie przed pójściem do pracy. 

    (Drodzy Czytelnicy, zdaję sobie sprawę z tego, iż powyższa sytuacja jest bardzo niewychowawcza - kto to widział, by jeść krówki na podłodze. Tak, nawet najlepszym mamom się to zdarza. Zwłaszcza, jak skończył im się urlop).

    Wzdłuż schodów w przedszkolu słychać kilka szlochów tych, dla których to pierwszy raz. M-ka powitana w drzwiach z imienia wchodzi, jak do siebie. Cała dumna i dostojna kroczy do swej nowej szafki. Kompletnie nie rusza jej ani nowa sala ani nowa grupa. A mi łza kręci się w oku, gdy wśród nazwisk dzieci przy znaczkach, próbuję znaleźć dawnych przyjaciół. 

    Wzdłuż schodów w Mordorze słychać stukot obcasów i szum drukarek. Kroczę skulona pierwszy raz czując, jak ciało może boleć od zalegającego stresu. Trochę rusza mnie nowe miejsce, w którym stoi moje biurko. Lekko naciskam klamkę i witają mnie radosne okrzyki. I klawiatura z poprzestawianymi klawiszami, z której na pierwszy rzut oka wybija się słowo: dupa
    Lepiej nie mogli tego określić. 

    Jak ja nie lubię wracać z urlopów...

    czwartek, 29 sierpnia 2013

    jesienna zaduma

    jesienna zaduma
    W górach czuć już jesień. Łąki nie śpiewają już świerszczami. Unoszą się mgły wilgocią parującą ze ściółki i liści drzew.
    W schroniskach nie czerpie się już wody do bidonów i nie ma pieczątki, którą możesz wbić do książeczki.
    Kolejny, potencjalny koniec świata wypada w dzień, w którym kończą się moje wakacje. Cieszę się, bo to oznacza, że będę miała wakacje do końca świata.
    I choć dopiero co wróciłam, to już tęsknię za szlakiem, za ostrym, mroźnym powietrzem, krwią pulsującą w skroniach, za prawdziwą jesienią w górach. Za spokojem i jasnością, które wypełniały mój plecak.
    Chcę jeszcze tej jesieni wejść na Odrodzenie i spędzić tam noc. Nie dlatego, że to jakiś wielki wyczyn. Po prostu pięknie tam.
     
    We mnie też czuć już jesień. Pojesienniało mi w głowie i - o paradoksie - pojaśniało jednocześnie.
    Kilka prostych, mądrych słów przy ogniu. Drobne gesty, jak przesunięcie palcem po wierzchu dłoni. Prawdziwi przyjaciele są prawdziwi.
    Obrażam się trochę i chwilowo na Internet. Zamykam w skorupce, przez którą przedostać mogą się tylko ci najważniesi. Dobrze mi w swoim małym, zamkniętym świecie.
    Zwłaszcza jesiennym.



    niedziela, 25 sierpnia 2013

    I'm like a bird

    Późną nocą oglądam Makrokosmos. Wprawdzie od środka, ale nie ma nic o gołębiach, więc mogę.
    Błękitne niebo, u dołu jezioro ukryte w lasach, nad nim przelatuje stado dzikich gęsi. Spokojnie, delikatnie, płynnie.
    Pif-paf. Jedna kaczka, druga, trzecia, czwarta leci w dół, prosto w taflę spokojnego jeziora.
     
    Myślę sobie, że to przerąbane: dajesz z siebie wszystko, wszystko, co możesz. Pokonujesz własne ograniczenia i spadek sił. Gnasz wciąż do przodu, bo masz cel, bo wiesz, czego chcesz. A tu nagle pif-paf. Nie ma cię. Jeden debil z drugim oddaje prosto do ciebie celny strzał. Nie masz na to wpływu, nic nie możesz zrobić.
     
    Inny klucz dzikich gęsi ląduje w europejskim porcie. Kawałek trasy przepłyną, kawałek przejdą. Jedna gęś wchodzi w gęstą smołę. Im bardziej próbuje z niej wyjść, tym bardziej się zatapia. Już nie poleci. Ugrzęźnie w stagnacji.
    Myślę sobie, że to dopiero przerąbane.
     
    I myślę też (jestem tego pewna), że z dwojga złego, już lepiej dostać strzał znienacka prosto w łeb (lub w serce) podczas pięknego lotu, gdy czujesz wiatr w skrzydłach, gdy widzisz sens i cel, niż wdepnąć w jakąś maź i w rezygnacji wymieszanej z atakami paniki powoli umierać, wiedząc, że już nic przed tobą. I tylko czekasz aż samotność i niemoc zaczną zżerać cię od środka.    

    sobota, 17 sierpnia 2013

    dlaczego drzewa nic nie mówią

    Wyjadam prosto z pudełka resztkę lodów czekoladowych, zagryzając je lekko wilgotnymi chipsami o smaku zielonej cebulki i popijając piwem żurawinowym. Tak, wiem, jak to brzmi. Ale smakuje całkiem nieźle.
    Choć słońce na zewnątrz jeszcze mocno świeci, zaciągam rolety na sam dół, włączam Spadochron i chowam się cała pod kołdrą.
    Czuję, jak serce wali mi w brzuchu wielką plażową piłką.
    Nie lubię bezzapachowej pościeli.
    To jest ten mój moment nieczucia, niebycia.

    Nie wiem, który już raz z rzędu wieża odtwarza tą samą płytę, ale jest już ciemno.
    Odsłaniam rolety.
    Gdy późną nocą palę papierosa w oknie, zawsze widzę spadające gwiazdy. Choć jedną.
    Tym razem tkwią w bezruchu, jak szpilki mocno wbite w ciemne sukno.
    Przypadek? Nie sądzę.
    Smutno.
    Zeżarłam całe lody.

    poniedziałek, 12 sierpnia 2013

    I'm forever blowing bubbles

    Nie zazdroszczę ludziom życia, jakie wiodą, bo zbyt dobrze wiem, że nie wszystko jest takim, jakim się wydaje. Czasem jest zupełnie inne. Czasem jest zwyczajnie niefajne.
    Dla większości zawsze żyłam w mydlanej bańce, którą radośnie i bezkolizyjnie płynęłam przez świat. Niezależnie od tego, jak mocno świat wbijał mnie buciorem w grunt i jakie to życie miało jakość.

    Bo nie okazuję. Bo nie mówię. Słyszę to po raz kolejny i wiem, że mają rację. Ale nic nie powiem. Nauczyłam się, gdy miałam sześć lat. Jak się było w złych, czarnych miejscach, to potem inne są już jaśniejsze. Nie przerażają aż tak bardzo, można sobie z nimi poradzić. Ergo, na zewnątrz płyniesz swoją bańką z opinią tej, której nic nie złamie. 
    Siła czasem staje się słabością.

    Przełykam gorycz i uśmiecham się słodyczą malin. 
    Dobrze wiem, że skały też się kruszą, a dęby tracą konary. 

    Może coś z tą bańką jest na rzeczy. Mam taką cudowną, niesamowitą zdolność do ignorowania rzeczywistości. Jej wykrzywioną twarz widzę przez swoją bańkę mydlaną, ale nie dotyka mnie ona wcale.
    Albo tylko tak mi się wydaje.
    W końcu nie wszystko jest takim, na jakie wygląda.

    Ale nie poradzę nic na to, że zawsze wierzę w dobre zakończenie scenariusza.

    czwartek, 8 sierpnia 2013

    what a girl wants

    W liceum połowa żeńskiej części mojej klasy z ogólniaka oszalała na punkcie Carrie Bradshaw, która - jak powszechnie wiadomo - szalała na punkcie butów.
    Ja nie szalałam ani za Carrie ani za butami.
    Szalałam za Jeziorem marzeń (bo byłam opóźnioną emocjonalnie nastolatką) i wciąż odświeżanym Miasteczkiem Twin Peaks (bo byłam mroczną nastolatką).
    Z butów miałam: trampki, rzymianki oraz glany. Te ostatnie świetnie się sprawdzały zarówno przy + jak i - 30 stopniach. Co więcej pasowały do wszystkiego: sztruksów, poszarpanych dżinsów czy zwiewnych sukienek. A na punkcie sukienek, zwłaszcza zwiewnych, szaleję do tej pory. Posiadana przeze mnie liczba sukienek wszelakich przechodzi rozumienie  takich słów, jak: umiar, zdrowy rozsądek oraz przywoitość.

    Ale wracając do butów. Jest to temat, którego nie ogarniam. Nigdy nie wiem, które są ładne, nigdy nie wiem, jakie do czego pasują, zawsze przegapiam moment, gdy nadają się do wyrzucenia - odpadające podeszwy średnio mi przeszkadzają. Generalnie moje buty żyją własnym życiem, ja żyję swoim i nie zwracamy na siebie uwagi.
    Dodatkowo, w żadnych butach chodzić nie umiem. Wszystkie mnie cisną (nawet, jak są za duże), wszystkie zostawiają mi pęcherze (nawet japonki) i we wszystkich się potykam oraz wywracam (nawet na płaskiej podeszwie). Ogólnie rzecz ujmując - nie miałabym nic przeciwko, gdybyśmy mogli chodzić na bosaka, jak mieszkańcy buszu czy innej Błękitnej Laguny.
    Zakup butów to dla mnie katorga i najgorsza z możliwych kar. Na szczęscie butów kupować nie muszę. Buty kupuje moja mama. Poczym mi je oddaje, bo ją cisną. W związku z tym, jak przystało na osobę, która nie szaleje na punkcie butów, mam ich ca. dwadzieścia par. Oczywiście chodzę w trzech. Bo w reszcie nie umiem. Albo mnie cisną.

    Buty to jedna z tych ziemskich spraw, do której nie przykładałam i nie przykładam większej wagi. A mimo to miałam jedno silne marzenie, a nawet postanowienie: jak będę dorosłą kobietą, to kupię sobie czerwone szpilki.
    Na punkcie Carrie Bradshaw oszalałam, jakieś 5 lat temu (bo byłam opóźnioną emocjonalnie młodą kobietą)
    Wczoraj z szaleństwem w oczach wpadłam do centrum handlowego odurzona myślą, że ja natentychmiast muszę mieć czerwone szpilki (bo z mrocznej nastolatki wyrosłam na opętaną babę po 30tce).
    Ja oczywiście wiem, że szpilki to zuo, że deformują stopy, że chodzenie w szpilkach ociera się o  kalectwo na własne życzenie. Wiem. Wiedziałam to też wtedy, gdy najbardziej błyszczące i najczerwieńsze ze wszytkich czerwonych szpilek w  sklepie szpilki znalazły się na moich stopach. Jaki to był piękny widok! Boszzzz... jakie ja mam G E N I A L N E nogi!!! Gdybym się jeszcze przeszła w tych szpilkach wzdłuż regałów, to byłyby to najpiękniejsze 2 minuty mojego życia. Później nie miałabym na żadne szczęście nawet cienia szans. Bo na pewno, bym się w tych szpilkach zabiła. Poważnie, jak się w tym chodzi?!

    Szpilki odstawiłam na półkę. Wpadłam w depresję i zafundowałam sobie terapię pod postacią zwiewnej sukienki. Sukienki białej jak śnieg, która szeleści jak pole pszenicy, która wiruje jak klonowe noski.
    I idę sobie dziś rogrzaną ulicą w tej białej jak śnieg sukience, która szeleści jak pole pszenicy, która wiruje, jak klonowe noski i czuję się, jak jakaś cholerna księżniczka od Disney'a, a czasem, jak Oliwia Newton John i myślę sobie, że cudownie pasowałyby do niej te niedorzeczenie czerwone i wysokie szpilki.
    Co gorsza, myślę sobie, że ja je kupię. Ba! Ja wiem, że je kupię. Bo już nadszedł te moment, by mieć swoje własne czerwone szpilki.

    Czyżbym, w końcu, stała się dorosłą kobietą?
    Mam nadzieję, że nie.

    Czerwień to radość. Czerwień to życie. Czerwień jest pasją. Czerwień jest energią. Czerwień to siła.
    Czerwień to ja.

    A czerwone szpilki?
    To tylko drobna fanaberia, którą sama dla siebie spełnię.
    Choćbym tylko miała się na nie patrzeć ;)

    sobota, 3 sierpnia 2013

    nie było

    To taki mały pokój dorosłej kobiety z osobliwymi zabawkami przywiezionymi w prezencie z najróżniejszych stron świata. Najbrzydsza mysz i ptak ze zbyt krótkimi skrzydłami, myszo-mrówkojady i miniaturowe smoki, nieudany baranek i sowa z obłędem w oczach. 
    W tym pokoju rozmowy zaczynają się od punktu, w którym się skończyły. Nieważne, czy kropkę postawiono tygodnie, miesiące czy lata temu. Nie, nie kropkę. My stawiamy średniki. Niezbyt wiele czasu poświęcamy przyziemnej egzystencji. Mówimy emocjami, barwami, smakami i dźwiękami. Rozmawiamy o ludziach, o których chciałoby się napisać książkę lub nakręcić film. O tych, co w czasach wielkiego kryzysu zdobywając jedno jajko na kolację ubierają się w swoją najlepszą sukienkę i garnitur, zapalają świece i celebrują ten moment radością. O takich ludziach, co sami budują choinką z innych choinek i trzymają ją w domu do maja, bo ktoś bliski nie mógł być z nimi na święta, a w maju będzie. Co Sywestra spędzają w lesie, słuchając koncertów smyczkowych. Tak, istnieją tacy ludzie.
     
    Wciąż może zaskakiwać i cieszyć nas to przekonanie o stałości naszego czasu, choć tak wiele milowych detali się zmienia.
    Wciąż możemy wierzyć, że jesteśmy takie same, mimo iż dostrzegamy u siebie inny sposób mówienia i spokojniejszą gestykulację.
    Wciąż możemy czuć i lubić to samo, co zbliżyło nas ponad dekadę temu.
    Wciąż możemy niezbyt dosłownie przeżywać rzeczywistość i z dziecięcą radością brać świat.
    Możemy w to szczerze wierzyć, nadal robić to wszystko i więcej nawet a i tak życie się o nas upomni.
     
    Drżą nam głosy, bo tej nocy 10% naszego czasu zajęło nam mierzenie się z przyziemną egzystencją. Bo życie upomniało się o każdą z nas, w różny sposób, ale okrutnie.
    I są łzy, bo najbardziej boli fakt, że żadnej z nas obok po prostu wtedy nie było;

    wtorek, 30 lipca 2013

    nic zmieszkują demony

    Góra, dół, góra, dół.
    Huśtam się na swoich emocjach. Raz szybko, raz wolno. 
    Śpię pod moskitierą utkaną z moich lęków. Słyszę ich tupot, gdy wybiegają zza zielonej szafy pod łóżko, zaraz po tym, jak zgaszę światło. 
    Nie chcę o nich myśleć, bo gdy myślę, to wymyślam. Jak wymyślę, to będzie żyć. Jak będzie żyć, to trzeba będzie skręcić temu kark. Jednym zdecydowanym ruchem. Nie myśleć, nie nazywać, bo w konfrontacjach z własnymi lękami wypadam słabo. Bo trzeba urwać łeb przy samej szyi, a ja nie potrafię. Zawsze istnieje ryzyko, że w miejsce łba odrośnie dziesięć kolejnych. A jeśli nawet nie, to pozostanie fantomowy ból.
    Każdy uraz pozostawia bliznę, każda doświadczona emocja pozostawia posmak. Nie ważne, jak bardzo nieustępliwi jesteśmy, to wciąż jest.

    Słyszę tupot pod łóżkiem, wychylam się spod kołdry. Może wystarczy zabawić, pomachać grzechotką, wziąć delikatnie w dłonie, obejrzeć uważnie jak motyle skrzydło pod lupą? Ukołysać swoje lęki. Przyjąć je, zaakceptować, a potem wypuścić, zdmuchnąć z dłoni i pozwolić rozwiać się w powietrzu, jak dym.

    Kiedyś napisała mi: Uwierz w swą możliwość. Jest piękna. Dziś zaczynam wierzyć i zaczynam bać się swojej możliwości. Brak wiary bardzo łatwo może zmienić się w opór.

    Największe lęki rodzą się z niewiedzy. Z niczego.
    Kołyszę wielkie, przestraszone nic, a one ulatują.

    poniedziałek, 29 lipca 2013

    see the day

    Lubię ten moment, gdy przekręcam kluczyk w stacyjce. Im dłuższa trasa przede mną, tym bardziej lubię. A jeszcze bardziej, gdy mogę jechać bocznymi drogami albo wśród lasów. Klikanaście dni temu, 120 kilometrów samotnej, dobrej podróży. Tylko ja, droga i radio. Gdy tak sama jadę, to drę się niemiłosiernie do wszystkiego co leci, wystukuję rytm na kierownicy, mając gdzieś to, jak głupio i śmiesznie przy tym wyglądam, bo czuję się taka spokojna i wolna.
    Podejrzewam, że straż miejska przyśle mi niebawem fotę z mojej ostatniej trasy koncertowej.

    Ale lubię też być pasażerem. Lubię, jak wiatr rozwiewa moje włosy i lubię opierać się brodą o kolano, patrząc na wszystko to, co mijam. Co chwila coś mnie zachwyca, zaskakuje i zastanawia. Myśli i emocje mkną szybciej niż wskazówka na prędkościomierzu. Łapię kadry zdjęć, których nie zrobię i całkowicie poddaję się chwili.
    Zawsze też wystawiam rękę przez okno. Bawię się myślą, że to ja opuszkami swoich placów rozmazuję zieloność drzew i puszystość chmur. Pozwalam promieniom słońca przepleść się między palcami. Lubię czuć opór wiatru na skórze. Kula powietrza zatrzymana w dłoni.
    Co widzi twoja ręka? - pyta M-ka, więc opowiadam o tym wszystkim, co właśnie we mnie gra i tańczy. Te chabry przy drodze, ta aleja gęsto porośnięta topolami, które niezmiennie wywołują u mnie drżenie. Te ogromne liście łopianu przy strumieniu, stado gęsi i stara studnia w jakiejś zagrodzie.

    Wśród kolorowych parasoli spocone ciała dyszą ciężko, jak u ryb wyrzuconych na brzeg. W usta wpływa tylko żar lata a powietrze pachnie olejkiem do opalania. Pływamy z kaczkami i kijankami i biegniemy za motylem. Opalam się, jak krowa na rowie. Jak krowa, bo w łaty. Jest spokój, radość, piękno i mądrość gór dookoła.
    Wszystko to, czego mi brak.

    piątek, 26 lipca 2013

    soda pop

    (czyli post z serii: jest lato, więc moje myśli są głębokie, jak słowa wakacyjnych, popowych utworów)

    Zazdroszczę M-ce tego momentu, gdy wchodzi do sali przedszkolnej. Autentyczna radość wychowawczyń: Dzień dobry M-ko, jaką masz ładną sukienkę (niestety ani razu nie usłyszałam: jaką ty masz ładną fryzurę, zapewne dlatego, ze za każdym razem, nie ważne co i jak robię, włosy M-ki prezentują styl: rabarbar, w który strzelił piorun). W każdym bądź razie, każdego dnia M-ka jest witana w przedszkolu z niesamowitą  atencją i radością, tak, że jej twarz rozpromienia się jeszcze bardziej. Też bym tak chciała, też bym chciała być tak witana przekraczając próg Mordoru. Oczywiście, pracuję z kulturalnymi ludźmi, którzy mówią cześć i dzień dobry (niektórzy nawet się przy tym uśmiechają) i też się zdarza, że usłyszę o tym, że mam ładną sukienkę (na temat włosów rzadziej cokolwiek słyszę, bo prezentuję ten sam styl, co M-ka), jednak umówmy się: to nie do końca to samo.

    M-ka nie bardzo może zrozumieć, dlaczego na urodziny nie chciałam ani tortu ani dekoracji i zapewne z zemsty wyjada mi połowę żelków, które dostałam w prezencie, twierdząc, że na pewno były dla niej, ale jak już tak bardzo mi zależy, to ona w swej wspaniałomyślności, może się ze mną podzielić. (M-ka jest mistrzem dzieleniem się wszystkim, co do niej nie należy, z właścicielem dzielonego obiektu).
    Żyję w takiej dziecięcej ułudzie, że jak są moje urodziny, to wydaje mi się, że jestem królową świata. Bo to w końcu taki dzień, że nie ma prawa, aby przydarzyło mi się coś złego, spotkała mnie jakaś przykrość, coś nie wyszło, czy musiałabym zająć się jakąś prozą życia.
    Co roku zaskakuje mnie, że nie zawsze tak jest. Ale co roku wchodzę w ten dzień, tak, jak M-ka do sali przedszkolnej. Zresztą, chyba znów zaczynam traktować każdy dzień, jak piniatę, którą rozbijasz mocnym uderzeniem i ze spokojem i radością łapiesz to, co z niej wyleci.

    M-ka szaleje na placu zabaw, biega między karuzelą a huśtawką i choć innych dzieci nie ma, to bawi się fantastycznie. Jak byłam mała i chciałam pokręcić się na karuzeli, to potrzebowałam kogoś, aby tę karuzelę pchał. A potem, zgodnie z zasadą wzajemności, należało się zamienić. Jak chciałam skorzystać z huśtawki, to też musiałam mieć jakiegoś towarzysza zabawy, bo inaczej nie uniosłabym się w górę. M-ka z tym problemu nie ma. Karuzela i huśtawka zaprojektowana tak, by móc samemu czerpać radość z zabawy. Nie potrzeba nikogo do rozkręcania i rozhuśtania. 
    W sam raz dla antyspołecznych indywidualistów - dobrze, że nie było takich w czasie mojego dzieciństwa, bo, znając moje naturalne skłonności do wycofywania się, stałabym się przypadkiem bardziej niż beznadziejnym. Chcąc się pohuśtać musiałam nauczyć się choć trochę budować relacje, dzięki czemu do końca nie zdziczałam. 
    A z drugiej strony myślę, że może te huśtawki i karuzele, do jednoosobowego użytku, zaprojektował ktoś, z kim nikt nigdy nie chciał się bawić? Może nikt nie witał tej osoby z tak autentyczną radością i uwagą? 

    Dobra myśl na początek dnia, uśmiech, ciepłe słowo.
    I już niesie.

    środa, 24 lipca 2013

    Powrócisz tu

    Na podłodze mam obraz Malewicza. Suprematyzm cieni żaluzji i blasku księżyca w czystej formie. Patrzę na tak dobrze znany mi sufit i myślę sobie, że w ogólnym kontekście to, że tu leżę, to czysta abstrakcja. A ponieważ świetnie odnajduję się w abstrakcji, z realizmem wychodzi mi to trochę gorzej, to jest mi wygodnie.
     
    Moje miejsce, tak dobrze mi znane, a jakby już nie moje. Już nie moje, wciąż tak dobrze znane, a jednak znów moje, choć inaczej. Czy mnie to dziwi, że sześć lat temu zamykając za sobą drzwi, niosłam w walizce przedsmak myśli, że jeszcze tu wrócę? Trochę tak i trochę nie.
     
    Cienie wciąż układają się tak samo. Tak samo liście brzozy wirują za oknem. Tak samo dobrze, swojo i mojo jest mi tu. I czuję pozytywną energię z tych czterech ścian, z tego wszystkiego, co się w nich wydarzyło lub nie, co się pomyślało, poczuło, wypłakało i wykrzyczało w złości. Tego wszystkiego, co uniosło pod sufit i wbiło w podłogę. Co śmieszyło, wzruszało i było dobre. Co tworzyło mnie.
    To tu mieszkało ze mną największe natchnienie. Grzało się w tym zagłębieniu obok kaloryfera. Sprawdziłam, zagłębienie wciąż jest. Tu pisało mi się najlepiej, najczęściej i najfajniej. Znów się pisze.
     
    Czasem jeszcze miewam sny. Niezbyt przyjazne. Takie, po których budzę się przerażona i drżę. Ale nic to.
     
    Pięć minut. Papieros w oknie. I nagle jestem kompletna. Domknięta. Buduje mnie patrzenie przez pryzmat faktów a nie opinii. Jak wierzchnią odzież w upalny dzień, zrzucam schematy, w które weszłam świadomie bądź nie. Jak warstwę starej farby ze ściany zdrapuję z siebie cynizm, którym szczelnie się oblekłam. Bo nie chcę niczego przegapić.
    Widzę tą starą, dobrą Katie. Tą pełną radości, wiary i determinacji. Jeszcze niewyraźnie, ledwie kontury, ale oddycham z ulgą, że wciąż jest. Zakopałam ją pewnego dnia i odcięłam od siebie samej, by chronić jej emocjonalność przed cierpieniem i rozczarowaniem.
    Myślałam, że to świetnie nie odczuwać bólu i smutku, przejść do stanu radosnej rezygnacji, gdzie nic nie jest w stanie zatrząść aż do bólu. Było mi wszystko jedno, że jest mi wszystko jedno. Emocjonalny kamień. Ale cena jest zbyt wysoka. Jeśli nie potrafisz odczuwać tego, co złe, nie odczujesz też w pełni tego, co dobre.
     
    To już za mną. Łapię łączność. Wracam do prawdziwej siebie.
    Tęskniłam.

    wtorek, 23 lipca 2013

    poniedziałek

    poniedziałek
    Stało się. Nie będę zaprzeczać. Wręcz przeciwnie, aby podkreślić rangę tego wydarzenia, rozwieszę serpentyny i nadmucham baloniki. Otóż, nie uwierzycie, ale wreszcie się wyspałam. I to z niedzieli na poniedziałek! Całe nieprzyzwoite siedem godzin! To jak siedem cudów świata i siedem życzeń zmaterializowanych pod postacią twardego, głębokiego snu. Takiego, co regeneruje każdy kawałek ciała, każdą zmiętą emocję i nadpsutą myśl.
    Ta noc była czysta. Bez żadnych mar i fałszywego przebudzenia. 
    Poranek taki jak dawniej, z tych czasów, gdy śmiałam się w głos i umiałam płakać częściej niż dwa razy do roku. Z wtedy, gdy zmysły miałam wyostrzone do granic, a powieki jasno zielone. 
    Świergot wróbla, tego co pod parapetem uwił sobie gniazdo. Promienie słońca grające na podłodze w berka z cieniami żaluzji i liści brzozy. Zapach skóry M-ki rozgrzanej wakacyjnym słońcem i włosów, w których jeszcze żyje wiejski wiatr, rozłożony w skopanej kołdrze. Niemal pokonałam system podnosząc powieki na minutę przed dźwiękami Burn it down, które zwiastują każdy, nowy dzień.    
     
    Nie włączam, jak zawsze, co chwila drzemki, nie przewracam swego znudzonego ciała z boku na bok, jęcząc z głową pod poduszką, że ja nie chcę iść do szkoły i proszę mnie tu zostawić i pozwolić mi gnić w łóżku przez cały dzień. Ewentualnie można donieść pożywienie pod postacią jajecznicy i kakao. Nie zrywam się potem, jak oparzona, o godzinie, o której powinnam już wychodzić, z poczuciem winy, że znów mój cowieczorny plan: jutro na pewno wstanę wcześniej, jutro wstanę zaraz, jak zadzwoni budzik, sprawdza się tylko w świecie idei i wieczornych złudnych nadziei. W życiu realnym wyśmiewam go z pierwszymi dźwiękami Burn it down.
    Biegamy na bosaka między kuchnią a łazienką, gubiąc po drodze gumki do włosów i tańcząc co chwila, do piosenek, którymi wita nas ulubione radio. Normalne śniadanie z gazetą w dłoni i z lalką Barbie odgrywającą rolę Królewny Śnieżki na moich kolanach, które wciąż ledwo przykrywają krótkie szorty od piżamy. Nic to, bo czasu jeszcze tyle, że mogłabym pięć razy zmienić koncepcję ubioru, ale przecież idealna na ten dzień spódnica sama uśmiecha się do mnie z szafy. W torebce - jak nigdy - wszystko, co powinno być jest i nawet kluczyki od samochodu nie bawią się ze mną w chowanego. Otwarte okno w samochodzie i nawet nie ma korków po drodze, a światła wciąż uśmiechają się na zielono. I jest jeszcze idealna kawa, która smakuje dobrym dniem.
     
    Wracam do swoich małych rytuałów, gdzieś tam zgubionych w kieracie, zawiązanych w supły czasu i marazmu. Wracam i znów tryskam tą tak dobrze mi znaną energią.
    Nawet w poniedziałek.




    czwartek, 18 lipca 2013

    you're tender and you're tired

    you're tender and you're tired
    Jest lato. Jest lipiec. No to wiadomo, że mi się nie chce. Tylko, że mi się nie chce, jak cholera. Moja motywacja nałożyła na głowę słomkowy kapelusz, wzięła pod pachę stos książek, wyłożyła się pośrodku kwitnącej łąki na leżaku w biało-niebieskie pasy i zakładając na nos okulary przeciwsłoneczne, rzekła do mnie: sayonara. Nawet kartki małpa jedna nie chce przysłać, czy chociaż wpaść od czasu do czasu na kawę. A kaw to ja ostatnio dużo wypijam. Głównie dlatego, że energia walnęła się pod gruszą, po drugiej stronie łąki mojej bezużyteczności i nawet nie udaje, że ma mnie w głębokim poważaniu.

    Porozrywane dni próbuję jakoś połatać, z dziurawą siatką na motyle gonię terminy. Lista tego, czego znów nie zrobiłam, lista tych, których znów zawodzę, przewyższa już Petronas Towers w Kuala Lumpur. Czas przyspieszył i zawęził swój obszar do płytki paznokcia u małego palca. 

    Pewnie przez to, czasem, zachowuję się, jak Alexis. I choć nie chciałabym być tak mdła jak Crystal, to chyba jednak powinnam zacząć się do niej trochę zbliżać. W tym czasie (i piszę to całkowicie poważnie) z pomocą przychodzi mi Britney. Nie ważne, o czym śpiewa. Britney ma zawsze rację. Tym bardziej nie rozumiem, czemu moja propozycja na temat pracy klasowej: "I'm not a girl, not yet a woman  - rozważ myśl Britney Spears w oparciu o znane ci teksty kultury" nie spotkało się z w liceum uznaniem ze strony polonistki. Britney porusza naprawdę wiele egzystencjalnych problemów, z jakimi mierzy się każdego dnia współczesna kobieta. Muszę kiedyś napisać o tym jakiś traktat. Na razie mi się nie chce.
    Moja playlista została w pracy skomentowana stwierdzeniem: chyba naprawdę musiałaś dostać mocno w tę głowę. Bo dostałam. Jestem ofiarą rodzinnej przemocy z wielkim limem pod okiem, które podczas nieskrępowanej zabawy, ofiarowała mi prostym strzałem z bańki moja urocza M-ka. Na własnej piersi wyhodowane... 
    Może rzeczywiście dostałam trochę zbyt mocno, bo okazało się, że zrobienie kawy w ekspresie przechodzi moje możliwości. Kolejno: wywaliłam sitko do kosza na śmieci; naładowałam kawę zapominając o sitku; stwierdziłam, że kawa jest zbyt lurowata, więc postanowiłam dodać jej więcej w efekcie czego: poparzyłam się, namoczona kawa wpadła mi do sandała, zachlapałam pół biura lecąc z podajnikiem z płynna kawą do łazienki (podobno wtedy wyglądałam tak - z tą różniącą, że ja wołałam crap.crap.crap):


    zapomniałam dolać wody; zapomniałam ustawić temperaturę; zapomniałam, że kawa się robi i mi się trochę (eufemizm) przelało. 

    Ale wracając do sedna: jest lato, jest lipiec, a ja nie mam motywacji, energii i chęci na cokolwiek. Większość czasu w pracy zajmuje mi zastanawianie się, co ja właściwie powinnam wpisać do karty czasu pracy, która zwie się timesheetem. Swoją drogą, nazwa trafiona w punkt. Teoretycznie nie powinnam się nad tym zastanawiać wcale, gdyż w związku z moim rozwojem zawodowym i zapewne w nagrodę za zasłużone zasługi ofiarowano mi jeszcze większy zakres obowiązków. Jednak nie ma rzeczy niemożliwych.

    Rano nie chce mi się wstawać, wieczorem nie chce mi się spać. Są miejsca, w których trzeba po prostu być i są rzeczy, które trzeba po prostu załatwić. A ja brodzę, jak w basenie z kulkami, szukając stabilnej płaszczyzny, bym mogła wziąć oddech, oczyścić umysł i rozsupływać nitkę po nitce. Systematycznie, bez chaosu, a ja po kawałku zanurzona jedynie po kostki w każdej ze spraw.
    Bez żadnych głębszych interpretacji: zwyczajnie nie mam siły.
    I będę musiała zacząć znać się na samochodach.

    Znów wyszła ze mnie Alexis, więc słucham Britney i kartkuję gazetę co kilka stron. Kartkuję, bo czytać mi się nie chce, co kilka stron, bo nie chce mi się kartkować po jednej. I trafiam na horoskop:

    Jeśli kierujesz się astrologicznym kalendarzem [nie. to zwykły kalendarz kieruje mną] powinnać teraz uciec od pracy i obowiązków [srsly?]. To czas by doładować baterie [srlsy?!]. Jeśli nadal tkwisz w kieracie, nie oczekuj, że będziesz umiała być równie skoncentrowana, jak dotychczas [nie mam siły na formułowanie własnych oczekiwań wobec czegokolwiek]. To oczywiście minie [dobrze, że mam to na piśmie], ale prawdopodobnie dopiero 22 licpca [wiadomo, 23 mam wolne], wtedy słońce wejdzie w twój znak, napełniając cię energią i optymizmem [jeszcze magnezem i wapniem by mogło]. 

    A tak poza tym? Poza tym radość czerpię z powietrza. Dosłownie i w przenośni.
    I śpiewam tak:





    wtorek, 16 lipca 2013

    oops, I did it again

    Nieee, oczywiście, że nie zapomniałam, że są wakacje, a co za tym idzie, nie zapomniałam również o tym, że w wakacje należy przygotować wakacyjną listę rzeczy do zrobienia, co by się nie rozleniwić doszczętnie. Chodzi oczywiście o taką listę, co to jest bardziej abstrakcyjna niż lista postanowień noworocznych (no bo umówmy się: tu są dwa miesiące a nie rok na realizację), którą przegląda się po wakacjach i mówi: no cóż, w przyszłe wakacje na pewno się uda.

    Nie żebym narzekała na brak zadań i atrakcji wszelakich, czy też cierpiała na nadmiar wolnego czasu. Kołowrotek nie zwalnia ani na moment. Ale tradycja, to tradycja. I choć najlepiej byłoby dać sobie święty spokój i nie tworzyć nierealnych list, to znów, jak co roku to zrobiłam. Zrobiłam listę. Może nie tak spektakularną, jak ubiegłoroczną, ale zrobiłam. I tak, zamierzam chociaż dwa punkty zrealizować!

    W ramach wakacyjnego challengu zamierzam:
    • zrobić porządek ze zdjęciami, które teraz wysuszone i wyprasowane, leżą w kartonie;
    • to samo zrobić z uratowanymi z piwnicznej powodzi listami;
    • urządzić M-kową przestrzeń;
    • przyjąć do wiadomości, że ilość moich ubrań w połączeniu z wielkością mojej szafy nie jest związkiem idealnym i pozbyć się tego, w czym nie chodzę z dwa... no dobra... trzy lata co najmniej;
    • kupić sobie w końcu torebkę (wbrew pozorom, nie jest to tak banalne, torebkę wymieniam od 3 lat);
    • kupić sobie kostium kąpielowy (po 6 latach chyba wypada);
    • powrócić do systematycznego biegania;
    • wieczorami wygospodarować sobie godzinę tylko dla siebie;
    • zarejestrować się do tego lekarza, co w zeszłym roku też miałam, ale mi nie wyszło;
    • znów gotować;
    • nie zamykać się w sobie;
    • pojechać na te trzy wystawy, o których zapominam, że są;
    • posprzątać bagażnik;
    • nadrobić zaległości w tych kilkunastu serialach, co to sobie przerwę zrobiłam;
    • upiec tartę;
    • kupić naczynie do pieczenia tarty, bo bez tego punkt wyżej się wysypie;
    • jeździć na rolkach;
    • pojechać do lasu;
    • łazić po mieście i robić zdjęcia;
    • w ogóle łazić po mieście i korzystać z jego atrakcji;
    • przeczytać chociaż 6 książek;
    • i te zaległe sprzed pół roku miesięczniki;
    • nie zadręczać się pierdołami;
    • napisać coś poza postami na blogu;
    • w ogóle więcej pisać;
    • przyjmować utrudnienia ze spokojem.
    Oczywiście, że wiem już, czego na pewno nie uda mi się zrobić ;)

    środa, 10 lipca 2013

    oranżada

    Dobrze jest zobaczyć czasem własne dziecko w innym, nowym kontekście. W takim, gdzie nie jest się w samym centrum wydarzeń, gdzie nie jest się ich animatorem, tylko stoi się gdzieś z boku, jako widz. Wtedy tak dokładnie widać cechy, które rozmywają się w codzienności wspólnych chwil i zdarzeń, które tylko w nowym kontekście mogą się pokazać w swej całej okazałości.

    M-ka wciąż taka mała  (mimo iż wysoka, jak na swój wiek), a czasem tak bardzo duża w tych innych konfiguracjach.

    Tu nie chodzi tylko o wspólne malowanie, pieczenie babeczek czy budowę farmy. Nie tylko o te piękne chwile, gdy z głową opartą na moim ramieniu zasypia w rytmie słów czytanych z bajek czy wyśpiewanych w kołysankach. Tu nie chodzi jedynie o to wszystko, co daje przytulanie, trzymanie ciepłej rączki w dłoni, negocjacje o zjedzenie ostatniego kawałka pomidora i próby rozczesania włosów.

    To nie jedynie te codzienne, niby zwyczajne chwile. Te normalne zdarzenia, tak istotne i niesamowicie piękne w swej prostocie. Te wspólne doświadczanie i przeżywanie, które chciałabym rozciągać w nieskończoność. I choć M-ka codziennie przynosi mi swą miłość w stokrotkach zrywanych po drodze z przedszkola, czy w tych niczym nieskrępowanych buziakach, którymi obsypuje mnie z rozbrajającą czułością, to w innych kontekstach daje mi coś niewiarygodnie pięknego: dzieli się ze mną swoim światem.

    M-ka wyławia mnie spośród tłumu i cała rozpromienia się blaskiem, tego światła, które nosi w sobie. Jest wtedy o dwa centymetry wyższa i o pół roku poważniejsza. Szuka w mych oczach akceptacji i uznania. Znajduje je. Teraz przy każdym stawianym kroku w białych baletkach, przy każdej wyśpiewanej nucie i dobrze wykonanym ćwiczeniu fizycznym. Później przy mniejszych i większych wyborach, ważnych decyzjach, szalonych pomysłach i pierwszych miłościach, swoich sukcesach. I moja w tym rola, aby zawsze chciała się tym ze mną dzielić, aby rosła o te dwa centymetry za każdym razem, gdy będzie wyławiać mnie spośród tłumu. By nigdy nie straciła swojego wewnętrznego światła.

    M-ka powoli zaczyna swój osobny świat. Świat pierwszych przyjaciół i nowych zajęć. Świat, w którym odkrywa swoje pasje i zainteresowania. Świat, do którego otwiera mi furtkę, bym mogła czerpać radość wraz z nią. I z niej.

    I choć jesteśmy swoim obustronnym lustrem, to czasem dobrze jest zobaczyć swoje kilkuletnie odbicie w innym, nowym kontekście.

    Piękne jest.




    Copyright © 2014 serendipity , Blogger