sobota, 30 marca 2013

internal landscapes

 internal landscapes
Te puste godziny, wcale nie takie późne. Zwykle, każdego innego dnia, wypełnione po brzegi pędzącymi samochodami, warkotem autobusów wypchanymi ludźmi, drganiem ich myśli, słów.
W piątkowy wieczór zaledwie kilka aut na drodze, ludzie pochyleni w domach nad garnkami z jajkami i łupinami cebul. 

Lubię jechać w te puste godziny samochodem, słuchać radia, patrzeć na rozmazujące się światła na poboczach. Gdy jedyna energia, jaką czuję, to moja własna. Gdy zamyka się dzień i jest ten czas pomiędzy, jeszcze niczym nie wypełniony, choć tak bardzo intensywny.  I nie ukrywam, że mogłabym tak jechać i jechać w tej dobrej ciszy i niczym niewymuszonej samotności... a ten czas zawieszenia, mógłby się nie kończyć. W każdym bądź razie, nie tak szybko. 

Damian Rice lekko potrzaskuje, a na siedzeniu pasażera trzy, małe pączki żółtych tulipanów. Moja deklaracja niemal-dorosłości.
Mam męża i dziecko, trzydzieści i plus lat za sobą, całkiem fajną pracę, rachunki za egzystencję, czasem zatracenie w kieracie, dość ciekawe CV,  zobowiązania, a jednak wciąż nie jestem dorosła.
Tak naprawdę, myślę, że chyba do końca, to nigdy nie będę - i dobrze. Jednak do poczucia się choć trochę bardziej dorosłą, brakuje mi wolności w mojej przestrzeni. Wolności w nadaniu jej charakteru, w ułożeniu jajek w koszyku według mojego widzimisię, wypełnieniu lodówki według mojego smaku, szklanek ustawionych wedle mojej estetyki. I wolności w kultywowaniu rodzinnych tradycji, w nieskrępowanym wyznaczaniu własnych.

Nie narzekam na to, co teraz. Bo w większości przypadków bezkolizyjnie krzyżujemy swoje drogi i dobrze czujemy się razem i niezwykle rzadko mam minę Kleopatry i Króla Artura z pewnej reklamy. Jednak coraz tęskniej wpatruję się w tę datę w kalendarzu, gdy bosą stopą będę mogła poczuć mój kawałek podłogi. 

W swoim niegdyś wymarzonym domu z przyszłości, w szklanych, przeźroczystych wazonach stoją bukiety ciętych kwiatów. Bladoróżowe, czerwone i białe goździki. Żółte tulipany. Uwielbiam goździki i żółte tulipany. I w tej mojej wymarzonej przyszłości w Wielki Piątek ożywiam żółcią i bladym różem moje przestrzenie. Przystrajam je w wiosnę i razem z M-ką drapię i skrobię czerwone skorupki jajek.

W ten Wielki Piątek, w najdziwniejszych miejscach przy jezdniach, w pobliżu hal targowych, jak na drożdżach wyrosły kwiaciarki z wiadrami pełnymi żółtych tulipanów. Niewiele myśląc zatrzymałam się po trzy, małe pączki. Z kupnem całego bukietu poczekam na dorosłość. W tym większym wymiarze, by prawdziwie poczuć jej zapach i smak.  

_______

Życzę Wam szczęśliwych Świąt wypełnionych Waszą, dobrą przestrzenią. 

poniedziałek, 25 marca 2013

black is the colour of my true love's hair

Na tym wąskim korytarzu, na dziesiątym piętrze wieżowca, gdzie nikt nie spodziewa się mieszkania, jedynie jakiejś suszarni, ponoć nie warto palić papierosów po zmroku. To nic, że z zakratowanego okna, jak morze, rozciąga się przed nosem dach pokryty papą; że widok oświetlonego miasta, które wciąż pędzi jest nie do ogarnięcia  wzorkiem; że cudownie to współgra z dymem wypuszczanym przez szczelinę ust. Po prostu nie warto. Bo na tym korytarzu ci nieletni, którzy nie spodziewają się mieszkania, jedynie jakiejś suszarni, przynoszą tanie wina i tanie papierosy z dyskontu nieopodal i siedzą tak długo, aż miasto przejdzie w lekki trucht.
Dlatego wywieszam się przez okno kawalerki, wydmuchując dym w mroźną przestrzeń, gdzie świecą mosty a wieżowce, jak latarnie morskie, wypuszczają z siebie strużki światła. A. naprawia zieloną lampkę nocną, którą tylko chciała przesunąć, a swoim zwyczajem, ją zepsuła. Zmienia się płyta i po pierwszych taktach piosenki, nawet na siebie nie patrząc, zaczynamy śmiać się dziko i uśmiechać znacząco. Choć żadna z nas nie wypowiedziała nawet słowa, wiemy, że śmiejemy się z i do tego samego.

Nie da się ukryć, że czas zmienia. Ludzi, relacje, punkty odniesień, grunty, po których chodzimy, emocje. A jednak nie jest w stanie zmienić rzeczy ważnych. Możemy być już w innych konstelacjach, na innych etapach, ale śmiejemy się na dźwięki pewnej piosenki, a gdy po dwóch latach wchodzę do jej tak samo uroczo zagraconej przestrzeni, rozmawiamy tak, jakbym wyszła stąd wczoraj. 

To taki moment równowagi, dobrej przynależności, sięgnięcia w głąb tego, co niezmienne, prawdziwe, twoje. Z ulgą stwierdzam, że gdzieś jeszcze pasuję, że powierzchowność, o którą się ostatnio ocieram, to jedynie gęsta mgła, za którą wciąż jest to, co istotne.
Potem siedzimy przy stole, całym zawalonym koralikami różnej wielkości, różnego kształtu i koloru. I z tej wielości mam wybrać te, z których A. zrobi mi kolczyki. Siedzę, jak przysłowiowy osioł i nie wiem, co wybrać, z czym połączyć, jaki nadać kształt. I jeszcze bardziej podziwiam A., która patrzy, widzi i wie. 

Mimochodem przenoszę to na słowa. Jestem stołem, z rozsypanymi koralikami, które same w sobie są ładne, ale nie potrafię połączyć ich w sensowną opowieść. Nie potrafię połączyć ich w pary, nadać im formy i innej funkcji. 
I z tych realnych koralików też wybrać nie mogę. Obracam w dłoni, przyglądam pod światło, przekładam z jednego krańca na drugi. Aż w końcu wybieram drobną perłę muszlową i lawę wulkaniczną. Chcę z tych. Uśmiecham się pod nosem, że takie skrajne połączenie dwóch rodzajów korali idealnie oddaje całą mnie.

Napisałam, że nie potrafię. Tak naprawdę nigdy nie próbowałam. Może właśnie teraz warto, zwłaszcza, że jakimś trafem, dostaję w dłonie nitki, na które mogłabym nanizać swoje koraliki? 

pstryk!

środa, 20 marca 2013

mystery

- Mamo... - pyta M-ka ładując się na moje kolana - co to jest, tajemnica?

Lubię te jej pytania. Niby takie proste i oczywiste, a jednak trudne. Lubię tłumaczyć jej świat. Szukać synonimów, obrazów, porównań do tego, co już zna, czego doświadczyła, aby mogła lepiej zrozumieć. Lubię chwytać się tych nitek, które łączą świat dziecka z tym skażonym dorosłością. Budzić własną wyobraźnię, umacniać cierpliwość, szukać precyzji słów.

Bo w świecie skażonym dorosłością moja wyobraźnia śpi, cierpliwością nie napełnię nawet naparstka, a znaczenia słów rozłażą mi się, wciąż trafiając obok sedna, by na koniec przyjąć formę bezsmakowej mamałygi.

Dla M-ki staram się z sił całych. I M-ka już wie, czym jest tajemnica. Tajemnicą dla niej pozostanie moja pierwsza myśl po zadanym pytaniu: Tajemnicą M-ko jest to, gdzie podziała się treść wewnętrzna twojej mamy. Zwłaszcza dla niej samej. 

niedziela, 17 marca 2013

potrzebuję wczoraj

Gromada dzieci biegająca pod moimi nogami i jej oczy, które śmieją się tak samo mocno, jak siedem lat temu, gdy widziałam ją ostatnio. Wpadamy sobie w ramiona i mówimy, jedna przez drugą, orientując się, że tak w zasadzie mimo wielu zmian, zbyt wiele się jednak nie zmieniło. Wokół gwar i krzyk gromady dzieciaków, która interaktywnie odkrywa tajemnice ludzkiego organizmu i całego wszechświata. Znów coś lekko ściska mnie za gardło, na samo wspomnienie niegdyś świadomie odrzuconej pracy z dzieciakami. Zawsze będzie chwytać. Niektóre sprawy mocno zatopione są w krwioobiegu.
Na dobrą sprawę, coraz częściej czuję ten ucisk w gardle, w odniesieniu do innej płaszczyzny, o której opowiadałam podczas kolejnej służbowej kolacji. Zapytana o swoje hobby, bodaj pierwszy raz w życiu, pobawiłam się grą słowną w języku angielskim, mówiąc, że: right now I have a break from writing and even a breakdown. Niby pół żartem, pół serio, a jednak serio i to prawie w całości. Gdy tak sobie siedziałam tuż przy przeszkleniu, z widokiem na rzekę i oświetlony gmach Uniwersytetu, lało się wino, a płatki śniegu kołysały się w rytmie jazzowych standardów wygrywanych na gitarze, pomyślałam, że kiedyś taki obraz zainspirowałby mnie od czubka palca po koniec włosa. Pomyślałam o tych słowach, które pisałam kiedyś i o tym, że chciałabym poczuć choć w połowie, ten flow, który miałam wtedy. Giętko składać zdania niejednoznaczne, kreślić historię między jawą a marą, zostawiać kilkanaście  furtek prowadzących do wielu interpretacji. Tak... brakuje mi mojego niedopowiedzenia. Brakuje mi tej lekkości i swobody w dobieraniu słów, bo teraz nawet napisanie krótkiego maila służbowego nastręcza mi trudności. Co gorsza brakuje mi mojego stylu. Brakuje mi wszystkiego tego, co powodowało, że pisanie było tym, czym było. Tym, co niosło, dawało radość i budowało wewnętrzny świat. Bo coraz rzadziej piszę, kiedy chcę. Coraz częściej w wolnej, wyszarpanej codzienności chwili, która mknie, jak strzała, próbuję odtworzyć emocje, które nawet nie mają czasu, by się osadzić. 

A porządkując dysk, trafiam na to:
"niby nic.

czarno biała fotografia.
bardzo dobra. 
kilka kadrów połączonych w całość, oglądanych na monitorze, przesuwanych myszą.
gołąb_twarz człowieka_kolejna_kot na parapecie.
niby nic.
cała opowieść.
zdjęta rzeczywistość do małego pudełka. wywołana emocją. wywołana w kąpieli fotograficznej.
utrwalona obrazem w pamięci. utrwalona tiosiarczanem sodu na śliskim papierze.
niby nic.
olbrzymie coś.
kawalkada myśli nie tylko o gołębiu, człowieku kocie.
także o niej, o nas, o mnie.
o marzeniach. o postoju i wędrówce. o zapomnieniu i zapadnięciu.
tak... tam, kiedyś aparat, pióro, pędzel.
formy do stworzenia, przetworzenia, odtworzenia. gotowe w głowie. gotowe do włożenia w ramkę i zawieszenia nad łóżkiem.
praca wyobraźni, natchnień, wizji, słów i palców.
jakiś talent.
ponoć.
niećwiczony. zapomniany.
bezpieczniej mówić, że śpi.
i stoję, gdy oni wędrują po wyspach szczęśliwych stworzonych pasją, pracą i zaangażowaniem.
stoję i czuję lekkie drgania i przypływ chceń i natchnień. mrowienie w koniuszkach palców.
przeraża łatwość, z jaką przychodzi mi ich usypianie kolejną kłamliwą kołysanką.
na dnie szafy i pamięci fotografie zwinięte przez starość w rulon, wyblakły tusz na pożółkłych stronach, źle zaimpregnowany pastel sypie się błyszczącą mgiełką dawnych dążeń po podłodze. 
znane nuty z kołysanki, jeszcze chwila i zapomnę. jeszcze chwila i zamknę to wszystko w szufladzie z naklejką: "coś.gdzieś.kiedyś."

resuscytacja i reanimacja zapomnianych_zaniedbanych potrzebna od zaraz"
(owing to a.n.)




Ściska mnie w gardle, że 6 lat temu pisałam tak. A teraz już nie.
Ściska mnie w gardle, że po 6 latach wracam, po raz kolejny, w to samo miejsce.
Tylko mrowienia brak.
Zapomniałam?

niedziela, 10 marca 2013

the taste of ink

the taste of ink
- Boisz się?
- Boję.
- Czego?
- Boję się bólu albo tego, że zacznę krzyczeć, lub płakać, lub się wyrywać. Albo, że zacznę to wszystko robić jednocześnie.

Nie powiedziałam, że najbardziej boję się momentu, gdy tusz zacznie pokrywać moją skórę, a ja, jedyne, co poczuję, to głośne i stanowcze N I E wykrzyczane każdą komórką mojego ciała.   

Bo, mimo iż idąc, byłam wewnętrznie spokojna i pewna siebie, jak rzadko kiedy, to decyzję, że chcę podjęłam aż 15 lat temu. Przez ten czas zmieniało się to, co chcę i gdzie chcę, a potem był czas, że nie chciałam, by znów chcieć i znów nie wiedzieć co i gdzie. Aż nadszedł styczniowy dzień, w którym pomyślałam, że chodzi o to, aby to czuć. Jak poczuję, to będę wiedziała. I już wiedziałam co i gdzie. 

- A co to znaczy?
- To tytuł piosenki. To jest o tym, że pewni możemy być tylko tego, co w nas, swojego wewnętrznego świata, który daje siłę i wolność. O zaufaniu do samego siebie.

Ciche brzęczenie silniczka, pierwsze ukłucie. I jedyne, co czuję, to głośne, kategoryczne T A K wykrzyczane każdą komórką mojego ciała. Bo to właśnie to i właśnie w tym miejscu. O to chodziło.
Podejrzewałam, że w skali od 1 do 10 ból będzie sięgał 50. Miało boleć tak, jak przy depilacji nóg. Oszustwo. Depilacja boli tysiąc razy mocniej. A to było przyjemne szczypanie, które skończyło się zbyt szybko. Serio. Dłużej siedzę u fryzjera. 
Skłamałabym mówiąc, że nie miałam w oczach łez. Miałam, bo widziałam jak powstaje literka po literce, gdy w tle puścili mi to:

 
 

Prawdą jest, że smak tuszu uzależnia. Nim skończono ten pierwszy, ja już zaczęłam rozmyślać o drugim.
I choć zabrzmi to śmiesznie, to czuję siłę z tych kilku liter na przedramieniu. Czuję i wiem, to wszystko, co z nimi związane. 
Pobocznie stał się on też testem na inteligencję dla otoczenia. Czasem wyjaśniam, czasem nie. Czasem ktoś się zastanawia nad sensem i chce zrozumieć. Czasem pyta, czy to coś z piosenki. A czasem śmieje się nie zastanawiając się, czy jest jakiś kontekst. No to czasem odpowiadam: Jestem kopalnią. I nagle nie przejmuję się tym, co pomyślą inni. Dlaczego? To proste, bo: I am mine.

Ale wszystko mogłoby skończyć się o wiele gorzej, gdy zapytana, czy mam wydrukowany wzór, odpowiedziałam: jasne i z torebki, przypadkowo, wyciągnęłam to (wtedy jeszcze w wersji black&white):




Jak wygląda? Pstryk!

wtorek, 5 marca 2013

incomplete


Paraliżujący strach ogarnia mnie, kiedy siedzę z długopisem nad jakimś dokumentem, który muszę prywatnie podpisać. Ja się od razu chowam i zamykam w sobie. Staję się kompletnie bezbronna. Po przeczytaniu jednego zdania umowy czy oświadczenia mam wrażenie, że czytam w zupełnie obcym sobie języku, dostaję palpitacji serca, ręce mi się pocą a dłonie drżą. Ja się nawet nie staram tego zrozumieć, bo z góry zakładam, że się nie da.

Próba wyjaśnienia czegoś w banku, urzędzie skarbowym, to dla mnie droga przez mękę.
To nie tak, że ja pomstuję teraz na urzędników, bo oni są w stosunku do mnie naprawdę bardzo cierpliwi, ale jak już mi coś tłumaczą, to mam wrażenie, że przeszli na inny dialekt, którego również nie znam.
Od dwóch lat w różnych terminalach zacina mi się karta.
Co robi normalny człowiek w takiej sytuacji? Idzie do banku i wymienia kartę.
Co robi Katie? Tworzy bankomatową mapę okolic, w których przebywa i urządza sobie wycieczki szlakiem bankomatów. 
Wszyscy myślą, że z lenistwa ja do tego banku nie idę. Nie wyprowadzam ich z błędu, wszak głupio się przyznać, że ja się zwyczajnie boję. Bo całkiem prawdopodobne byłoby, że poszłabym po nową kartę a wyszła z tosterem.  Nic przy żadnym okienku nie załatwię, bo zawsze: albo stanę nie przy tym, co trzeba; albo nie rozumiem, o co mnie pytają; albo boję się cokolwiek odpowiedzieć, bo jeszcze odpowiem źle i naślą na mnie jakieś służby czy coś; bo nawet jeśli chciałabym o coś zapytać, to nie mam pojęcia o co, bo ja wszelkiej dokumentacji związanej z ZUSami, USami, bankami mentalnie nie ogarniam. Poza tym przy okienku tracę zdolność mówienia a w głowie jedynie tabula rasa. Wszelkie wizyty w takich instytucjach kończą się zazwyczaj jednym: telefonem do mamy. Mamy w takich sytuacjach też nie rozumiem, więc w rezultacie przekazuję słuchawkę pani z okienka. I one się zawsze potrafią dogadać, a ja po wyjściu z urzędu z załatwioną sprawą najczęściej nie mam pojęcia, co właśnie załatwiłam.

Nijak ma to się do mojego wieku, a tym bardziej ilorazu inteligencji i wielu umiejętności, które szczęśliwie posiadam.

Ja bym nawet bardzo chciała to zrozumieć, ale gdy widzę urzędowy druk, gdy zaczynają dobiegać do mnie pierwsze słowa, choćbym nie wiem, jak bardzo próbowała się skupić, to i tak w głowię słyszę tylko: "lalala" a litery tańczą mi przed oczami kankana. Ja muszę mieć jakiś defekt mózgu w części odpowiedzialnej za tę dziedzinę.

Choć to trudne, to każdego dnia mogę tłumaczyć M-ce świat. Uczyć dobrych manier, alfabetu i malowania pastelami, pokazywać, jak odróżniać dobro od zła.
Mogę zarządzać domem rodzinnym. Opracowywać miesięczne strategie, ustalać priorytety, logistykę i wypełniać wolny czas.
Mogę organizować spotkanie miejskich szych z szychami z zagranicy. Przerzucać tonę firmowych papierów, z których żaden nie jest dla mnie tajemnicą.

Żaden problem.
Ale wypełnienie po L4 oświadczenia do celów wypłaty zasiłku opiekuńczego całkowicie przekracza granice mojego rozumienia czegokolwiek.
Maaamoooo....?
 

niedziela, 3 marca 2013

caught somewhere in time

Dźwięk upragniony, zatopiony w pniu pamięci, usłyszany pomiędzy jednym a drugim strzepnięciem popiołu z papierosa. Uśmiech niedowierzania i wzrok z nieśmiałą nadzieją uniesiony do góry.
Gęsi dzikich klucz.
I pierwszy, od wielu dni, promień słońca zatrzymany na czubku buta, jak na zawołanie.
Nagła, niespodziewana lekkość. Jedyny normalny moment po całym tygodniu, który jednym ruchem chcę z siebie strząsnąć. Co do minuty.
Przedłużająca się, wciąż niedookreślona hospitalizacja, nerwowość, wewnętrzne napięcie strun. Szorstkość słów, o którą ocieram się po zmroku Stres zwinął się wygodnie, jak kot w kłębek, w prawym barku i gniecie.

Pomiędzy tym wszystkim, mgnieniem oka zatrzymane momenty błahe, lekkie przerywniki, dzięki którym czuć jeszcze normalność. I w tym wszystkim tyle słów, rozlanych w żyłach, których nie ma czasu posłać dalej, graficznie utrwalić na internetowym dzienniku.
Z całego tygodnia tylko kilka migawek wartych zapamiętania, złapanych gdzieś w biegu, wszarpniętych z absurdu codzienności.

Czasem, jedyne co zostaje, to niedoskonały pstryk!  
Copyright © 2014 serendipity , Blogger