środa, 31 grudnia 2014

thank you

thank you
Północ, blask i huk fajerwerków, łzy w oczach, bo tak. Pękła nieświadoma, niewidzialna bariera. Poznań. Dobry, mądry plan. Wolna. Ścięłam włosy i dobrze się czuję; nie, czuję się piękna. Zgubiłam koreczek i... znalazłam koreczek. Uśmiech pełen akceptacji. Pozytyw od I. Blog. Wzajemna sympatia. Poduszka z twarzą Marylin Monroe. Leo w kinie. Warszawa. 10-16.02.2014 tydzień do zapamiętania. Po prostu nie palę. "Zasiedlenie już w marcu".  Wzgórze Partyzantów. 'Pokusa miejsca'. Taka nasza codzienność. W ramach bycia odpowiedzialną osobą założyłam sobie konto oszczędnościowe. R wróciła. Poznali się. Pomoc. Miasto na literkę w pod stopami. Książka z dedykacją. Tak przyjemna rozmowa kwalifikacyjna, że nawet mi nie przeszkadza, że mnie nie zatrudnią. "Czy mogę cię o coś zapytać?" 2 grosze do przodu. Etap nr 2. Utrecht. 'Ciszej proszę'. Daktylove odbiór. Przeprowadziłam się. Zaczarowane przejście od M-ki: "Jak ci będzie smutno, to dotkniesz rysunku i powiesz: abrakadabra i ja ci wtedy powiem, że cię kocham" Szczotka do kibla. Lodówka. Poszłam do sklepu po bułki. Pokój M-ki - gotowy. Urodziny M. Coś jak awans. Urodziny K-la. "Zawsze w ciebie wierzyłam" - W. Najbardziej troskliwa choroba. Dostałam pracę, której nie wzięłam. Hanuś. Kupiłam kanapę, swoją pierwszą w życiu kanapę. Karnisze też kupiłam. Bruksela. Podłączyli Internet. Suszarka. Powrót K. Dałam radę z prezentacjami. Poszłam na szoping i kupiłam genialne rzeczy. "Jesteś niesamowitym człowiekiem". Fajne warsztaty zrobiłam. Urodziny M-ki. Każdy dzień. Moje przyjemne w innych oczach przestrzenie. Jeżdżę do pracy na rowerze. Radość M-ki. K-le. List do mnie ode mnie samej.  Przedłużona umowa. "Jak ty to robisz?" - M. Zaufanie E. "Jesteś dobrym kierowcą" - mama. Wspólne pranie i "Prawo Agaty". Retro radio. Kartka od M-ki ze Szkocji. Urodziny w pracy - ogrom ciepła. Życzenia od córki. Lista Przebojów Trójki na Rynku w moje urodziny. "Z takimi ludźmi chcę pracować". Laptop cały mój.  Olek. Urlop. Polisz lody. Fryzjer. Trzebnica. 'Przyjaciółki'. Wstąpienie na P. 'Składam się z ciągłych powtórzeń'. Rosół. Plaża. Smażona flądra i piwo z kija. Wolimierz. Pęgów. W w Pęgowie.  Kwiaty. Kąpiel z gazetami. Po dwóch miesiącach skończyłam książkę o Toskanii. 'Dom jako forma otarta'. Biegam. Nad wodą. Film taty z okazji 60-tych urodzin. Mam regały i w miarę ogarniętą kuchnię z komórką. Gra. Chapeau bas. Świece, piana, czerwone wino - kąpiel. Mogę wejść do komórki. Anioł wypalony z gliny zrobiony przez M-kę. Księgarnia pod nabiałem. Zdjęcia, ramki, nerka. 10 lat lamassu, 4 lata Świata wg M-ki. Pierwszy bieg M-ki. Miasto 44. "(...) doceniam profesjonalizm".Mistrzostwo Świata w siatkówce! Możliwe, że się już tym jarałam: Polska Mistrzem Świata w siatkówce. Basenowa M-ka. Ciąża KR.  Afrykarium. Wrześniowy zapieprz w pracy. Kupiłam książeczki GOT-u. Leniwa sobota. Dream on.  Jesień z Leo. Pyszna zupa z dyni. Sukienka od mamy. Jestem uśmiechnięta na wszystkich obrazkach świata. Ostatnia rata. Przesieka i Odrodzenie. A. Wodzirejka. Repost i 184 serca. Bezglutenowy makaron literkowy. Ruszyłam dupę i poszłam na fitness. Dobry pitch miałam. Kino.  Zamek Książ. A zginęłaby w papierach, ładne zdjęcia. Pomarańczowa pomadka. Pierwsze ciasto z mąki żytniej. Byłam prawie jak Shakira a raczej bardziej jak małpka, czyli zumba. Koniec projektu. Wołanie z DR. Double date. Powiedziałam. Publikacja zdjęcia. M-ka gubi pierwszy ząb. "Jak neurotyczny kot". Dinovember. Listopadowa energia i pewność siebie. Imieninowe żelki. Łyżwy z M-ką - naprawdę jechałyśmy! "Miłej lektury". 100. Walencja. Spacer "jesieniowy" z M-ką.  Listopadowa radość. "(...) że chce ci się to wszystko opracowywać i zgarniać. (..) jest super :) i ty też ;)". Tęsknota M-ki w delegacji.  Listopad z oddechem. "Jestem z ciebie dumna" - Sz. Przyjęcie niespodzianka dla Sz. Księżniczkowe Andrzejki. Taniec Wiewiórek. "Mam najfajniejszą mamę na świecie" - M-ka. Świadomość swego szczęścia. Kalendarz adwentowy. Małe drobne rzeczy, nie odpuszczam sobie, nie zapominam. "Spajasz".  'Migracje'. Mikołajki na Stadionie. Trójkowy jarmark. Zagraniczny repost. Docenienie. "Daj Katie niemożliwe zadanie a zrobi je w 18 sekund". 'Grand Budapest Hotel'. Herbata przyniesiona na przystanek. Mail od El. Telefon z podziękowaniem. Nasza pierwsza choinka. Ubraliśmy choinkę. Śledzie. Daktylove święta. 'Prąd'. 




__
Rok temu pisałam o słoiku dobrych zdarzeń, zapisanych na post-itach. To tylko część z nich. Tylko część z nich dla mnie zrozumiała. Każda dała radość aż po koniuszki palców. Dobry rok. Rok zmian i odwagi, ciepła, bliskości. Pierwszy rok w pierwszym własnym mieszkaniu. Rok przyjaciół, nowych żyć, dobrych końców i obiecujących początków, dobrych książek i płyt. I tak bardzo ważny. Cholernie trudny i niesamowicie radosny. Już tak dużo wiem i jeszcze tyle muszę się dowiedzieć. Już tyle widziałam i pragnę jeszcze więcej. 

Równo rok temu pisałam tak:
1. Nie bać się własnego szczęścia i nie usprawiedliwiać ani nie udowadniać jego zasadności przed innymi.
2. Wyczarować najpiękniejsze domowe daktylove.
3. Nie szczędzić miłości, łagodności i troski.
4. Wydać książkę [niezrealizowane]
5. Dużo pisać i jeszcze więcej czytać.
6. Robić dużo zdjęć. Dużo zdjęć wszystkiego. 
7. Zwiedzać miasto, kraj, kontynent, świat...

2014 - dziękuję i melduję wykonanie punktów 1-3. 
2015 - szykuję dla ciebie dwa słoiki. I składam postanowienie realizacji punktów 1-7.

Zbieraj dobre chwile. Choćby miały to być takie pierdoły, jak opakowanie śledzi, czy ładny widok z okna. Zbieraj gesty i dobre słowa od ludzi. Całe nasze szczęście składa się z takich małych paciorków, do których uśmiechasz się przez zaśnięciem. Pomyśl życzenie. Niech ci się spełni :)

Sobie życzę cierpliwości i odwagi. Sił i wiary. Więcej górskich wędrówek i herbat pitych z przyjaciółmi. Co najmniej tylu dobrych płyt, co w tym roku. Miłości. Czytania, dobrych kadrów. I dotrzymania dwóch postanowień o nowych umiejętnościach (jeśli je zrealizuję, to padniecie z wrażenia. Ja zresztą też).
I już zamierzam zacząć realizację pkt nr 6. Po raz kolejny, ale tym razem wierzę, że wyjdzie mi ten pstryk! (dziś jeszcze nic tam nie ma, zapełniam od jutra. Każdego dnia)

Fantastycznego roku moi mili!

wtorek, 23 grudnia 2014

rockin' around the christmas tree

rockin' around the christmas tree
Od zawsze uważam, że najpiękniejsze choinki są u mnie w domu. Oczywiście zawsze doceniam piękno i urodę choinek oglądanych w innych domach, ale te w moim są zawsze najpiękniejsze. Nawet (i szczególnie), jeśli nie są. 

Pierwsza choinka, jaką pamiętam, miała jakiś metr dwadzieścia (z kiczowatym czubkiem metr trzydzieści), kilka rachitycznych gałęzi z drutów oblepionych zielonym plastikiem i mało solidnym stojakiem. Bez dekoracji wyglądała jak siedem nieszczęść. Ubierając ją czasem żałowałam skrycie, że nie wygląda tak ładnie (mimo iż była najładniejsza), jak choinka u mojego dziadka, którą się zachwycałam. Był to oczywiście tego samego rodzaju drapak, postawiony na taborecie (wydawała się więc większa), cała obłożona włosem anielskim (nie było więc widać jej rachityczności) miała na czubku gwiazdę, bombki nie były okrągłe, a część ozdób była robiona z papieru. I miała cukierki. Co tu dużo mówić - ucieleśnienie kiczu, który zawsze będzie zachwycał 6-cio letnie dziewczynki. Jej jedynym minusem było to, że nie była prawdziwa. Jak można się domyślić Rodziciel miał za nic moje prośby o anielskie włosy, świeczki zamiast lampek i kępki waty imitującej śnieg (o to miałam żal największy) nad czym głęboko ubolewałam. Ubierałam więc choinkę w grube łańcuchy, które miały ją wizualnie utuczyć, wsadzałam na wierzchołek obdrapany czubek (pewnych Świąt okazało się, że czubek przepadł, więc na czubku siedział sztuczny ptak w kolorze blue i wreszcie nasza choinka była trochę bardziej kiczowata niż zwykle) i wieszałam najbrzydsze bombki świata, takie bardzo w stylu so 80's jedyne, które się nie tłukły, mimo wielu zaplanowanych starań (w końcu zostały wyrzucone, ale jedną zatrzymaliśmy i wisi w honorowym miejscu). Moim jedynym pocieszeniem były bombki w kształcie muchomora i bałwanków, których nikomu nie pozwalałam dotykać. Rodziciel irytował się, że wieszam wszystko w jednym miejscu, że za grosz we mnie jakiegoś ogarnięcia wizualnego, bo przecież duże bombki wiesza się na dole, a łańcuchy mają delikatnie opadać na gałęzie, ja tłumaczyłam, że mam koncepcję, On kwitował, że chyba anty a potem milkł próbując rozplątać lampki, z cholera jasna wymruczanym pod nosem średnio raz na minutę, a Rodzicielka znad garnków pytała, czy planujemy do Sylwestra skończyć to strojenie drzewka. Ubrana choinka była najpiękniejsza na świecie, a ja powtarzałam sobie, że w moim domu, choinka będzie prawdziwa. 

Potem nastały cudowne lata 90'te i nasz drapak został zastąpiony pięknym drzewkiem metr sześćdziesiąt (z kiczowatym czubkiem - dorobiliśmy się dwóch - metr siedemdziesiąt), z gęstymi gałęziami z igliwiem z plastiku w kolorze głębszej zieleni i  z szyszkami(!). Bez dekoracji wyglądała tak dumnie. Już nie chciałam włosów anielskich, nadal z lubością wieszałam muchomory i bałwany, Rodziciel nadal irytował się, że wszystko wieszam bez ładu i składu, ja nadal twierdziłam, że mam koncepcję, On nadal uważał, że nie, lampki tradycyjnie się plątały, albo nie świeciły i trzeba było jechać po nowe, a Rodzicielka pytała, czy zamierzamy skończyć do Sylwestra. Ubrana choinka była najładniejsza na świecie, a ja powtarzałam sobie, że w moim domu choinka będzie prawdziwa.  

Jakież było moje zdziwienie, gdy w okolicach grudnia dotarło do mnie, że mam swój dom i mogę mieć prawdziwą choinkę! Pierwszy raz w życiu prawdziwe drzewko, gubiące igliwie, którego nie wepchniesz po 6 stycznia do piwnicy czy innego pawlacza, bez rachitycznych gałęzi i plastikowego igliwia, które będę mogła obwiązać włosem anielskim, wbić ile chcę gwiazd na czubek, zawiesić wszystkie bombki na jednej gałęzi i przeklinać przy rozplątywaniu światełek!!! O radości!

Na fali listopadowej zabawy z M-ką w dinovember wpadłam w szał kreatywności i wymyśliłam sobie, że bombki zrobimy same. Przez cały grudzień suszyłyśmy więc pomarańcze, wycinałyśmy kształty z masy solnej, robiłyśmy zawieszki z patyczków i z wstążek, robiłyśmy girlandy i malowałyśmy bombki naszej produkcji lakierami do paznokci. A potem M przytargał najpiękniejsze żywe, krzywe drzewko do domu, zawiesił krzywo lampki, ale zaraz poprawił, a potem M-ka wieszała wszystko w jednym miejscu, a ja mówiłam, żeby szerzej i mniejsze rzeczy na górze. A M siedział i obwiązywał cukierki, a ja zastanawiałam się, czy skończy do Sylwestra i na samą górę wetknęłyśmy gwiazdę, z której sypie się brokat. Nic tu do siebie nie pasuje. M-ka jest przeszczęśliwa. Ja też.

Tym sposobem mam najbardziej kiczowatą choinkę na świecie, która jest najpiękniejsza, bo pierwsza, bo nasza, w której każda ozdoba jest z innej bajki, która jest spełnieniem moich dziecięcych marzeń o żywej choince i nawet nie przeszkadza mi, że tak średnio czuję jej zapach (no dobra, w ogóle go nie czuję, wmawiam sobie, że to przez zapach ciastek wyciągniętych właśnie z piekarnika) i spod której właśnie do Was piszę życząc Świąt, które spełniają marzenia. 

Wszystkiego dobrego Moi Mili :)




środa, 17 grudnia 2014

this world

W firmowym pliku excela imiona dzieci, wiek i wymarzony prezent: pościel, korki, dres. Obok dopisany z kategorii nie-użytkowy, taki o którym dzieci nie pomyślały: lalki, klocki, MP3. Taki dodatek od Św. Mikołaja. 
Imię, które kiedyś, bardzo dawno temu, brałam pod uwagę, lat 4. Dodatek: lalka Equestria Girl i My Little Pony. Wymarzony prezent: dres z Hello Kitty, rozmiar 116.  
Przez ten dres nie potrafię dojść do siebie przez tydzień. Zbyt dobrze wiem, jak małe dziewczynki, noszące rozmiar 116 uwielbiają Małe Kucyki Pony i Equestria Girl. I jak świecą im się oczy na widok dresu z najsłynniejszą kotką świata. 

Przedstawienie. M-ka w pierwszym rzędzie, w Tańcu Wiewiórek, wyższa z dumy o jakieś 0,5 cm. Rodzice oglądają występy swoich dzieci przez wyświetlacze telefonów nagrywając te chwile radości, talentu, miłości. 
Pamiętam jej twarz z korytarza w podstawówce. Klasa wyżej. Jedna z tych znanych i popularnych. Różni nas rok, ale gdy porównasz nasze twarze, pomyślisz, że dekada - z korzyścią dla mnie. Twarz zniszczona alkoholem, strach i wstyd w oczach. Gdy wybiegają z sali, biorę M-kę w ramiona i idziemy w stronę szatni. Ona ze swoją córką, którą trzyma za rękę, też chce. 
- Czy tata wie? - zatrzymuje ją pytanie od nauczycielek.
- Tak, tak, wie, tu jest - Wyłania się mężczyzna, kiwa głową, że tak. 
Kojarzę twarze i tę kłótnię pod przedszkolem z kilku tygodni przed o nakaz sądowy. 
Drżącą, dłonią związuje córce włosy w koński ogon. Jest w tym geście tyle strachu, czułości i skupienia, by - dosłownie - nie spadł dziecku włos z głowy. Wychodzimy, M-ka świergoli, a mi zasycha w gardle. 

Wózek sklepowy wywrócony na środku parkingu. Między kawałkami tłuczonego szkła płynie ciesz nierównym asfaltem. Kobieta, chłopiec i mężczyzna pakujący resztę wysypanych zakupów. Krzyczy. Zamieniam się w słup soli na słowa, którymi bije emocjonalność 4-latka. Na groźby, jak to będzie go bił, gdy wrócą do domu. M-ka nic z tego nie rozumie, zajmuję jej uwagę czymś innym. Kobieta uśmiecha się przepraszająco, coś mówi, chcąc zachować twarz. Patrzę na chłopca, który nawet nie płacze. Po prostu słucha, bez emocji. I widzę jego twarz wykrzywioną w krzyku za dwadzieścia lat. 


Borykam się ze swoją rzeczywistością. Z lękami, które nie pozwalają mi w nocy spać. Z nerwami w drętwiejących dłoniach i bólach stawów. Z tym, że się przejmuję. Ze strachem  i z nerwami, które nie są moje, ale które bolą tak samo. Z własnymi oczekiwaniami, których nie spełniam.
Ale mimo to, czuję ogromną wdzięczność, bo uświadamiam sobie, jak bardzo jestem szczęśliwa. Szczęśliwa, bo mam tak zwaną normalność, która dla innych jest nieosiągalna. Bo ma ją moje dziecko. Mimo wszystko. Patrzę na tę swoją niedokończoną przestrzeń, na swoją pracę, w której się śmieję, na oczy, które błyszczą na mój widok, na te brzozy za oknem... i dociera do mnie, że pomimo problemów, tych małych i wydumanych, dużych i tych naprawdę konkretnych  każdego dnia spotyka mnie dużo dobra. Nawet tego najmniejszego. Ale gdy się doda nawet te z najmniejszych szczęść do siebie, to tworzy się całkiem konkretny zbiór. To jest pełnia. 
Bo tyle miłości we mnie i obok mnie.

M-ka zakłada na siebie już mocno podniszczone i zbyt małe skrzydełka, które wymarzyła sobie dwa lata temu. Biega po mieszkaniu i śpiewa  na całe gardło: Nazywam się niebo, mam wszystko co trzeba, to ja jestem księżyc i słońce.

I nawet nie wie, jak bardzo jest to prawdą. 
I niech tak biega i śpiewa ze skrzydłami na plecach najdłużej, jak to tylko możliwe.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

don't worry be happy

don't worry be happy
M-ka mówi, że ma zły dzień. Wszystko leci jej z rąk, przewróciła się na placu zabaw, źle wycięła kartkę a jak chciała nabić na widelec oliwkę, to ona jej uciekła, a talerz spadł ze stołu i się potłukł.
Przytulam i mówię, że nie ma się czym przejmować, bo czasem tak się zdarza, że dopadają nas jednego dnia, jakieś dziwne zdarzenia, a w myślach dodaję, że częściej zdarza się, że takie dni następują jeden po drugim.

Zdecydowanie z końcem listopada nastał czas nienormalny. Zdecydowanie idzie zima, bo noce przesypiam jak niedźwiedź, hektolitrami pijam herbatę, żywię się gęstymi zupami i dopadł mnie szał tworzenia ręcznych dekoracji. Przy tym wszystkim chodzę wypoczęta, roześmiana i totalnie zakręcona i oderwana od rzeczywistości bardziej niż zwykle. 

Jak M-ka mogłabym siąść, opuścić ramiona i głowę i zrezygnowana szepnąć, że mam zły dzień. I to nie raz. Ale w powietrzu coś się kotłuje, jakaś dziwna energia, przez co ze spokojem przyjmuję splot różnych zdarzeń i moje otumanienie.

Bo tak w zasadzie czemu mam się złościć na zasłony, które po pierwszym praniu, zgodnie z przepisem na metce, zbiegły się dokładnie o tyle centymetrów, o ile je skracałam kilka miesięcy wcześniej? 
[Sprostowanie, jedna z nich skróciła się minimalnie bardziej]. 

Czy mogę też mieć pretensje do nabytych drogą kupna żarówek do nocnych lampek o małych gwintach, których gwinty były raz za małe, raz za duże, a gdy okazały się w sam raz, to wypełniły się dymem w jednej z lampek a potem i w drugiej, bo okazało się, że były żarówkami do piekarnika? 
[W tym miesiącu wydałam więcej na żarówki niż przez całe swoje życie i obecnie mam ich w swojej szufladzie więcej niż kiedykolwiek w życiu].

A może mam się gniewać na farby do szkła przyniesione przez R dla M-ki i nasz genialny podpity piwem pomysł, by w ramach niespodzianki dla M-ki wymalować jej pięknie szybę w drzwiach od pokoju i zaraz po naniesieniu ostatniego maziaja zerknąć od niechcenia na instrukcję, gdzie w pierwszym zdaniu widnieje informacja: farby niezmywalne. 
[Na drugi dzień dzielnie zeskrobałyśmy nasze dzieło z szyby w ramach twórczego i aktywnego spędzania czasu w związku z tym, że widujemy się raz na pół roku].

Czy może mam psioczyć na służbową skrzynkę pocztową, za to, że zamiast odpowiedzieć na przekierowanego maila, osobie, która mi go przesłała, wysłałam średnio wyrafinowaną odpowiedź pierwotnemu nadawcy wiadomości 
[Aczkolwiek odpowiedź kulturalną, poprawnie polityczną i cenzuralną, tylko zwyczajnie głupią]. 

Czy mam się obruszyć na dziwne spojrzenie pani ze sklepu zoologicznego, po tym jak nie mogąc określić jakiego rodzaju kocimiętki potrzebuję (bo się na tym nie znam) a nie chcąc wykazać się ignorancją w temacie (bo przecież kota mam już 7 lat!) z pewną miną na pytanie: co chce pani kocimiętką spryskać? odpowiedziałam: kota! A potem na opakowaniu przeczytałam: NIE SPRYSKIWAĆ KOTA!   
[Uspokajam, kot - kocimiętką niespryskany - ma się dobrze, spryskanie posłania oraz zabawek uwolniło w nim iście koci nastrój - w środku nocy dostaje pierdolca i lata za zabawkami po całym domu, liże mnie po powiekach i wkłada mokry nos w moje ucho].


Nie będę też składała reklamacji producentowi odzieży termicznej, że nagle po kilkunastu latach zorientowałam się, że nie mieszczę się w rozmiar noszony w liceum, czego skutkiem było grzebanie w koszu na śmieci w celu złożenia w całość podartego paragonu

[Odzież udało mi się zwrócić, mimo iż już ją wycofano z ekspozycji i pomimo podartego paragonu, dzięki czemu jestem nieco mniej oburzona na rzeczoną odzież].


I czy mogę mieć pretensje do mojego samochodu, że zwyczajnie podupada na zdrowiu i co chwila coś w nim niedomaga? O to, że tuż przed wymianą opon łapię kapcia, [wrażenie, że przez pierwsze kilka metrów jadę na ręcznym, mimo iż nie jest zaciągnięte i dziwne odgłosy przez resztę trasy w ogóle nie wzbudziły moich podejrzeń, gdyż z natury wszystko biorę za dobrą monetę. No dobra, może nie z natury, to wyuczone. Ale determinacji na pewno nie można mi odmówić]. I sytuacji nie poprawia fakt, że koło zapasowe jest w bagażniku, którego otworzyć nie mogę, gdyż kilka dni wcześniej zerwała mi się linka przy dźwigni przez co nie mogę zamknąć klapki od wlewu do paliwa ani otworzyć bagażnika [w sumie dzięki złapaniu gumy odkryłam, że do bagażnika mogę dostać się od drugiej strony, wystarczy złożyć siedzenie]. Czy też o to, że gdy patrzę na niego, ręce mi opadają, że znowu coś, on ni z tego ni z owego, zrzuca z siebie rejestrację? No nie mogę. Szczególnie po tym, gdy za wycieraczką znalazłam pismo z pieczątką mojego pracodawcy, które mnie informowało, że parking dla pracowników budowy jest po drugiej stronie kampusu.

[Poza tym z ciekawością zatrzymuję się na światłach, czekając na dźwięk klaksonu, po którym opuszczam okno i dowiaduję się od kierowców stojących na drugim pasie o tym co mi odpada, wisi, ciągnie się za mną, otwiera, nie domyka itd, itp.]

I w ogóle nie mam za złe czerwonemu woskowi za to, kapał strużką na jasną wykładzinę, gdy po ciemku przenosiłam zgaszoną świeczkę z jednego końca pokoju na drugi, a tym bardziej żelazku za pomocą którego niemal skutecznie usunęłam wosk. Niemal, gdyż w jednym miejscu za długo przytrzymałam rozpaloną stopę na kartce papieru i mi się trochę wykładzina przyciemniła.
[Wręcz wdzięczność mnie ogarnęła, że dzięki temu wreszcie się zmobilizuję i wymienię tę wykładzinę na jakąś bliższą mej estetyce podłogę].


To jasne, że nie mogę być zła na żadną z tych rzeczy, na żadne ze zdarzeń.

To jasne, że czasem mi przykro, że się przydarzają.
To jasne, że często są jak kropka nad i. Taką w sam raz na dobicie.
To pewne, że mogłoby ich zwyczajnie nie być.
To pewne, że powinnam się bardziej skupiać, uważać i być świadoma.
To jasne, że pretensje mogę mieć do samej siebie.

Ale zamiast tego lepiej jest wziąć głęboki oddech. Lepiej jest znaleźć w tym wszystkim jakiś element humoru. Choćby tego najbardziej absurdalnego. Wziąć głęboki oddech i szukać rozwiązania.
I nie martwić się aż tak bardzo.
W złych dniach najlepsze jest to, że się kończą.

[...nadal nie mam pojęcia, co z robić z tymi żarówkami] 




Copyright © 2014 serendipity , Blogger