wtorek, 25 lutego 2014

things I'll leter lose

Chciałabym zaprzątnąć sobie głowę jakąś błyskotliwą myślą o sytuacji mieszkaniowej w Polsce, tak na około 7 stron, ale po głowie tłucze mi się tylko Dziennik Zlaty, który zachłannie i ze zdziwieniem czytałam w podstawówce. Wspomnienie pojawia się niespodziewanie, co jakiś czas, jak natrętna mucha, wraz ze słowami Witkacego, że wistość tych rzeczy jest nie z świata tego. Miałam nie patrzeć, ale na niektóre sprawy nie da się przymknąć oczu.
Moje skojarzenia są nielogiczne i nielinearne. Znów nocami nie śpię i słucham czegoś co nazywają eterycznym, introwertycznym indie folkiem (swoją drogą dobrze, że najpierw posłuchałam a potem przeczytałam - wtedy żadna siła nie zmusiłaby mnie do włączenia przycisku play). Nie mogę oderwać myśli od tych obrazów i zdarzeń tak nierealnych w swym absurdzie i tak absurdalnych w swej realności.

Niezmiennie przeraża mnie świadomość kruchości tego co stałe, wątłość tego, co bierzemy za trwałe, efemeryczność tego, co tak bardzo oczywiste.
Jestem jak zdarta płyta: oczywistość jest najbardziej oślepiająca.
Wszyscy jesteśmy jak te mrówki niosące swoje słomki do mrowisk, które mimo starań niszczy siła zewnętrzna. Nieprzerwanie. Wciąż nosimy. Mozolnie budujemy swoją rzeczywistość, która może runąć, jak domek z kart. Oby nie.

Uciekam w las i w góry. W szalony zapach żywicy, w bazie, w błahostki zwykłych, codziennych chwil.
Myślę, że najpiękniejsze zdjęcia, jakie zrobiłam i zrobię, to te, na których jest i będzie M-ka. Uwielbiam zatrzymywać chwile, które przetaczają się przez nią całą. I nie chcę myśleć, że to kiedyś miałoby się skończyć.

Raz na jakiś czas łamie mi się za Nią kawałek serca.
A potem odrasta dwa razy większy.

Usłyszałam, że M-ka jest jak Katie. Zwłaszcza w ironicznym spojrzeniu na świat, słuchaniu i wyłapywaniu błędów logicznych, niekonsekwencji i luk w opowieściach. Trochę urosłam z dumy. A potem pomyślałam, że jednak M-ce współczuję. Tę słomkę czasem niewygodnie się niesie.

Zwykłe, normalne życie jest nudne. Odmierzane wskazówką zegara, zadaniami, rutyną. Spokój i niespieszność są tak mało medialne i przegrywają w rankingach popularności.
Z piosenki, która nie wiem, o czym jest wyłapuję jedną frazę: Life's about film stars and less about mothers.
W takich chwilach czuję jak moje jest bardzo prawdziwe i jak nie zamieniłabym je na żadne inne.

Robiłam to zawsze. Zawsze głosiłam pochwałę banału, prostoty i codzienności. Zawsze żyłam tu i teraz. Zawsze widziałam niesamowite w najzwyklejszym.  Po prostu: serendipity. 
I nie pozwolę temu ulecieć.

Każdy, kogo spotykamy, toczy walkę w tylko sobie znanej bitwie, o której nie mamy pojęcia.
Bądźmy, po prostu, dla siebie mili.
Zawsze.

poniedziałek, 17 lutego 2014

bouncing off clouds

Cały tydzień przeleciałam jak na obłoku. W porannym, ciepłym deszczu, w stukocie kół pociągów, w dobrym jedzeniu i w miękkich słowach. W dźwiękach muzyki płynącej ze słuchawek, piosenek o komforcie i szczęściu, z nowymi ikonkami e-booków na wyświetlaczu, z których nie wiadomo za co wziąć się najpierw.
W kolorowych, dziewczęcych, zwiewnych sukienkach, w błogostanie, objęta złotym kółkiem szczęścia, ciepła i normalności. W oku blasku. 
Jestem odrealniona, bez nikotyny w krwioobiegu, w nowych kadrach znanej rzeczywistości, jak bohaterka offowego filmu, która gra rolę swojego życia. 

Znów poczułam mrowienie w plecach.
To znak, że rosną mi skrzydła. 
I pomyśleć, że kiedyś rosły tylko kolce.

czwartek, 13 lutego 2014

krzyżówka dnia

Nie bardzo wiem, jak to jest możliwe...

Mam pracę, w której wykorzystuję swoje doświadczenie, a nawet - uwaga - wykształcenie. Dość często staję przed nowymi (jak to korporacyjno_płytko_pięknie brzmi) wyzwaniami. Pracuję przy międzynarodowych projektach, więc właściwie zrobiłam spory krok w swoim jakimś tam rozwoju zawodowym. Poszerzam swoją wiedzę w temacie, który był mi obcy, a który jednak jest ważny. A przecież uwielbiam zdobywać nowe wiadomości. Mam możliwość podróżowania i poznawania ludzi z o wiele większą wiedzą niż moja, z różnych środowisk. Mam warunki, aby się uczyć i rozwijać, dzięki wsparciu jednych z lepszych europejskich ekspertów. Próbuję nowych rzeczy, zdobywam nowe umiejętności. Dostaję poważne zadanie, kierowania zespołem ludzi. Mam uczyć innych, ucząc przy okazji siebie. Mam spokojny byt i fajnych ludzi obok siebie. 
Potrafię rozróżnić błyskotki od prawdziwych wartości. Nie pozjadałam wszystkich rozumów i nadal pokornie obserwuję i słucham tego, co obok mnie. Nie zachłysnęłam się tym wszystkim i nie uderzyła mi woda sodowa do głowy. Nadal jestem zwyczajnie normalna i mogę czerpać szeroko pojęte korzyści garściami ze swojej pracy. 

I dlatego pytam: jak to jest możliwe, że przy tym wszystkim czuję, że przy/w niej głupieję, jak nigdy przy/w żadnej innej? 

sobota, 8 lutego 2014

ja to ja

Schylam się do torebki pod moimi stopami, a starsza pani siedząca obok mnie, robi dokładnie to samo. Niemal synchronicznie wyciągamy książkę. Czytamy tą samą powieść w zupełnie innych językach. Ciekawe czy czujemy ją tak samo? Przedziwnych Myśli Strumień mam. I zastanawiam się, jak się pakowałam, skoro w torebce nie mam ani jednej kartki, na której mogłabym zapisać chociaż jedną z nich. Nie myślę na różowo. Na czarno też nie. Myśli wymykają się jakiejkolwiek palecie barw. Nie są ani jaskrawe, ani nasycone, nie są pastelowe ani monochromatyczne. Są przezroczyste, rozbite. Na miliardy kawałków zupełnie nieprzydatnych. Kiedy w końcu znajduję kawałek papieru, składam je w bardzo dziwną mozaikę. Piszę jednocześnie trzy teksty, każdy wers o czymś innym. Bawię się słowem. Jak wtedy, gdy bawię się z M-ką tuż przed wylotem. W skupieniu, czule, bardziej rozważnie, jakby to był ostatni raz. Bo pomyślałam, że pisać już będę tylko w przeterminowanych kalendarzach. Zdjęłam kilka wycinków rzeczywistości i pomyślałam, że są całkiem niezłe. Sam raz na koniec. 

Trzeci raz z rzędu miałam rację, która trzy razy została zignorowana. Stać mnie jedynie na żałosne: a nie mówiłam? I w odpowiedzi słyszę: Dlaczego nie potrafisz być bardziej stanowcza? 
Czy mi to przeszkadza? Już chyba nie. Bo już nie zależy mi na tym (czy kiedykolwiek mi zależało?), aby się przebijać. Nie, nie jestem niedostosowana społecznie. Jestem introwertykiem do szpiku kości. Od A do Z. Dlatego, proszę, nie wyciągajcie mnie z mojego świata, gdy tego nie chcę. Nie zedrę naskórka prawdy o sobie samej. 
Wcale też nie zaskakuje mnie, że ludzie z dziwnymi fryzurami siedzący naprzeciwko, nie potrafią mnie skojarzyć z czymkolwiek. Lubię patrzeć, jak gestykulują. Jak każdym ruchem podkreślają siebie. Ja chyba siebie wymazuję. 
I nie wiem, co mi strzeliło do głowy z bordowym kolorem paznokci. Jakby to miało coś znaczyć, jakby to mówiło coś o mnie. Jakby to coś zmieniało.

Lubię Brukselę za mieszankę architektoniczną, za te kamienice, jak z belgijskiej biało-czarnej czekolady. Za wąskie, wysokie drzwi i duże okna. Za język francuski i zapach gofrów na ulicach. Za frytki, które mogłyby się nie kończyć i to, jak ubierają się tamtejsze kobiety. 
Natomiast nie znoszę samotności hotelowych pokoi i ich bezpańskiej ciszy.
Piję rumiankową herbatę. Nie mogę spać. 
Paktofonika. Replay. Do świtu. 
Zazdroszczę temu człowiekowi z trzeciego piętra hotelu po drugiej stronie ulicy, balkonu, na którym pali właśnie papierosa. Ja balkonu nie mam. Pocieszam się, że może ten człowiek stojący na balkonie, jest trawiony samotnością i wyobcowaniem tak samo, jak ja siedząca na szerokim parapecie okna z widokiem na Parlament Europejski, z pustym postojem taksówek pod stopami, patrząca na ulicę, która o tej porze jest niemal martwa. Pustoszeję przez brak pewności siebie. 

Z Brukseli, po wysłuchaniu ludzi w dziwnych fryzurach, wyjeżdżam z myślą, że nie jestem wcale taka głupia, ale jednak trochę niemądra w swojej nieumiejętności przebicia się ze swoją wizją i wiedzą. 
Cieszę się, że myślę i piszę.
Przeraża mnie, że zapomniałam, jak się mówi. 





piątek, 7 lutego 2014

love song

love song
Lubię kalendarze. Zawsze mam dwa. Jeden na bieżący rok, z tym wszystkim, co trzeba zrobić, o czym należy pamiętać. I ten drugi, na rok, który już minął, dwa albo i więcej lat temu. Tak, zbieram czyste kalendarze i gdy już kończy się ich termin przydatności, to przerabiam je na notatniki. Bo ja uwielbiam notować w kalendarzach. To w nich powstaje większość postów. I te zbitki czysto narracyjnych zdań, które w ogóle mnie nie dotyczą. Czasem je przeglądam i odnajduję coś, co mnie zaskakuje, zadziwia. Jakieś niewykorzystane fragmenty nie_wiadomo_czego. Choćby takie:

Tęsknię za uczuciem pierwszej miłości. Nie, nie tęsknię za kimś konkretnym. Raczej za tą czystością uczuć, za wiarą, że to na zawsze, za szczerą otwartością. Tak, czasem chciałabym być naiwnym podlotkiem. Po prostu żyć i wierzyć. Im bardziej połamani, tym bardziej się zamykamy, chroniąc to, co jeszcze w nas zostało całe. 


Kiedy to napisałam i co mi chodziło? 
Nie wiem. 
Czy to były moje myśli, czy jakiegoś bohatera? 
Trudno mi powiedzieć. 
Czy coś się stało, czy była to ogólna refleksja powstała pod wpływem czyjegoś życia? 
Nie wiem. 
Ale wiem, że chyba jeszcze nigdy nie udało mi się, tak, jak w tych słowach, napisać coś tak prawdziwego i jednocześnie tak całkowicie się w tym mylić. Bo jeśli były to moje myśli, to dziś nie podpisałabym się pod nimi nawet palcem.


Ile ich jest?
Nawet Google nie znają odpowiedzi. Sprawdzałam. Sądzę, że można je liczyć w miliardach. Bo to nie tylko te z list przebojów, nie tylko te nagrywane w studio. To też te wszystkie śpiewane nocą, po cichu, by nikt nie usłyszał. Przede wszystkim te.
W większości piosenek świata chodzi o to samo. 
Większość piosenek świata jest o tym samym. 
Średnio połowa z nich jest o szczęśliwej, a połowa z nich o nie. I te o nie trafiają każdym słowem,  są dokładnym - tak, jak w zapisie nut - wyśpiewanym bólem, lękiem. Czujesz je każdym nerwem, każdą łzą. Są przecież o tobie. 
Te o szczęśliwej już takiej mocy nie mają. Nie utożsamiasz się z nimi tak bardzo. Z jednej strony jest właśnie tak, jak w wyśpiewanych wersach, ale jednak bladziej. Bo myślisz, że takie rzeczy to tylko w książkach, filmach i w piosenkach o miłości. 
Bo twoje serce poobijane. Bo ty już to znasz, już wiesz, jak to niesie, ale wiesz też, jak to boli. Cynizm, lęk, doświadczenie, wszystko to mówi, jak może być, co może się nie udać, gdzie czają się błędy. Radosna melodia nie gra w tle i twoje słowa wypadają z rytmu. To wszystko pięknie się układa tylko w piosence. 

A nagle nadchodzi taki dzień, gdy okazuje się, że sam jesteś tą piosenką, którą inni nucą sobie w zaciszu własnych pragnień i tęsknot. Nie takich znowu małych.
Nagle może okazać się, że te wszystkie piosenki o szczęśliwej miłości bledną w porównaniu z tą, która gra ci w sercu, która jest twoim życiem. 

To może być wszystko. Jesienny spacer w zapachu kominów. Kciuk pod kciukiem, bo tak jest właśnie dobrze. Kawa, która smakuje czułością. Rozcieranie zmarzniętych dłoni. Lodówka wypełniona wszystkimi możliwymi rodzajami sera, bo przecież lubisz. Tygodniowy dodatek do gazety odłożony na parapecie. Splecenie nóg, którego nie da się podrobić. Wdrapanie się pod stromą górę i łapanie takich samych kadrów. Wyłapywanie literówek i karmienie kaczek. Wybieranie najładniejszego kiwi i szukanie konkretnego masła orzechowego. Taki sam chód. Uśmiechnięty post-it.
Tym wszystkim nucisz kolejne zwrotki tak prostej i najpiękniejszej piosenki świata.

Te słowa z kalendarza zdecydowanie należały do fikcyjnej postaci. Bo nie żałuję, że nie jestem już podlotkiem. Nie żałuję, że wiem, o czym mówią smutne piosenki o miłości. Nie żałuję tych pęknięć, które mam w sobie. Dzięki nim wiem, jakie dźwięki są prawdziwe, jak może unieść wysoko to, o czym czyta się w książkach, o czym słucha się z płyt. Wiem, jak po prostu żyć i wierzyć.


sobota, 1 lutego 2014

the passenger

Zepsuł mi się samochód. Oczywiście nie mógł mi się zepsuć tak zwyczajnie. Lanosidło musiało paść spektakularnie - tuż przy jednym z większych skrzyżowań w mieście, mniej więcej w połowie czteropasmowej jezdni, w godzinach szczytu (to ostatnie zresztą nie ma znaczenia, w tym mieście godziny szczytu są przez cały dzień). W pomoc zaangażowanych było łącznie 9 osób - również telefonicznie - w tym dwóch przemiłych panów policjantów. Praktycznie wszyscy zaczynali swoją pomoc od pytań, które bezpośrednio waliły w moją dumę (aczkolwiek rozumiem, że nie były to pytania złośliwe tylko zupełnie naturalne): Czy mam paliwo? (no raczej, dopiero co wyjechałam ze stacji!), Czy jestem pewna, że zatankowałam właściwe? (okej, to lekko zachwiało moją pewnością siebie, ale paragon ze stacji potwierdził, że niepotrzebnie.). Okazało się, że to, co miesiąc temu wydawało mi się, że powinnam naprawić, rzeczywiście naprawić należało. W efekcie lanosidło powiedziało: Niet! teraz wozić będą mnie, więc przejechaliśmy się lawetą. Najbardziej nieekonomiczna podróż życia mego.

Nie przeczę, trochę to moją rzeczywistością wstrząsnęło. Nie tylko finansową. Mimo iż mieszkam stosunkowo blisko pracy, to dojazd komunikacją miejską mogłabym skwitować dialogiem Ja to, proszę pana, mam bardzo dobre połączenie. Na szczęście mam pociąg, który jedzie całe 7 minut. W związku z tym, jak na razie, odkrywam same plusy niejeżdżenia samochodem. 

Niby wcześniej to wiedziałam, ale nie czułam, jak bardzo samochód, wbrew pozorom, potrafi ograniczyć. Oczywiście, mogę się nim szybko przemieścić w różne miejsca. Oszczędzam czas, gdy muszę załatwić coś w różnych punktach miasta. Mogę się drzeć (czyt. śpiewać) bez skrępowania z grającym radiem. Mogę się drzeć (czyt. drzeć niecenzuralnie) na innych bez konsekwencji. Nie moknę, nie marznę, nikt mi nie wbija plecaka w głowę, zawsze mam miejsce siedzące, nie muszę pamiętać o skasowaniu biletu, nie muszę dostosować się do rozkładów jazdy czy trasy i nie muszę chodzić objuczona jak wielbłąd siatami. Ale, coś za coś...

Jeździć samochodem lubię. Nawet mnie taka jazda odpręża, pod warunkiem że: nie ma żadnych robót drogowych, nie muszę zbyt często zmieniać pasa ruchu, przejeżdżać przez skrzyżowanie bez sygnalizacji świetlnej, szukać miejsca do parkowania, nikt na mnie nie trąbi, nie wyłazi na ulicę z wózkiem pełnym złomu, tudzież nie wylatuje przed maskę mając poroże na łbie. Kiedy coś się takiego dzieje, to jednak mój poziom stresu wzrasta.

A jazda samochodem i bez tego może być bardzo frustrująca. Zwłaszcza, gdy się stoi w korku, a chciałoby się jechać. Zamknięci w swoich mobilnych, blaszanych pudełkach odgrodzeni od reszty świata, czujemy się, jak królowie szosy. Temu z lewej nawymyślamy, na tego z przodu zatrąbimy, złośliwie zajedziemy drogę komuś innemu. Za kółkiem zdolność do tworzenia różnych obraźliwych zwrotów osiąga czasami szczyty kreatywności. Tym bardziej jest to kuszące, bo można całą swą frustrację wykrzyczeć w przednią lub tylną szybę i nikt nam nic nie zrobi. Poza tym, że my sobie robimy, bo ta frustracja zostaje z nami, w naszym blaszanym pudełku. Kierownica daje złudzenie potężnej mocy i ma niesamowitą władzę nad duszą i umysłem ludzkim. Czasem jedyne hamulce, to te pod nogami.

Samochodem ograniczyłam się do jednej trasy i do oglądania tego, co w obrębie szosy. Nie widzę tego, jak zmienia się miasto, nie przystanę, by zapatrzeć się na cokolwiek. Nie usłyszę rozmów w tramwaju, nie poczytam gazety w autobusie. Nie doświadczam pulsu miasta, nie czuję się jego żywą częścią, tylko kimś, kto przemyka przez nie byle szybciej do celu. Ograniczam poruszanie się o własnych siłach, doświadczania rzeczywistości, poczucie bycia aktywną.

A teraz jeżdżę pociągiem i czuję wiatr we włosach i rześkość poranków. Nie czytam gazety, bo w siedem minut zdążę jedynie kupić bilet i oglądnąć krajobraz za oknem. Ale za to jestem bardziej zorganizowana. Nie rozwlekam do granic możliwości poranków, ograniczając wszystkie poranne czynności do niezbędnego minimum. Dyscyplinuje mnie bezwzględny rozkład jazdy. I jestem w pracy o wiele wcześniej i o wiele wcześniej z niej wracam. Bo nagle zaczyna mieć znaczenie, o której z niej wyjdę. I jestem bardziej wypoczęta i taka lżejsza. Nie mówiąc już o tym, że zmniejszyłam swój  ślad węglowy, co w kontekście wykonywanej przeze mnie pracy, czyni mnie mniejszą hipokrytką.

Ktoś kiedyś powiedział, że samochód oznacza wolność. Ktoś inny, że owszem, bo wolność od gotówki. A ja sobie myślę, że w każdym z tych stwierdzeń jest zawarta jakaś prawda. I choć wiem, że z czasem znów wsiądę za kierownicę Lanosidła, to wciąż będę powtarzać za Andrzejem Majewskim, że O ludziach posiadających samochód nie powinno mówić się zmotoryzowani tylko skołowani. 

Dałam się skołować. Niemal zapomniałam, jak bardzo lubię zapach kolejowego podkładu i ten szum szyn, gdy pociąg zbliża się do peronu. Niemal zapomniałam, jak to fajnie jest po prostu iść z głową zadartą do góry. Jak to czasami miło zamienić jedno zdanie z nieznanym człowiekiem. Niemal zapomniałam, jakie to dobre uczucie oglądać świat zza szyby, łapać krajobrazy w tęczówkę oka i zachować w pamięci na własność, jak pamiątkę z podróży. Niemal zapomniałam, ile z takich wyłapanych kadrów, usłyszanych strzępek rozmów można utworzyć historii. Niemal zapomniałam, jak to fajnie jest być pasażerem. 

Copyright © 2014 serendipity , Blogger