sobota, 26 maja 2012

kwiatki, bratki

Wiem. Tym postem narażę się wszystkim i każdemu z osobna.
Narażę się, bo będzie o ogrodnictwie, a ściślej o mojej całkowitej ignorancji w tym temacie. Ja wiem, nie każdy musi mieć zdolności we wszystkim. Ale gdy pomyślę, że jestem wnuczką i córką działkowców,  że pół życia spędziłam na działce latając w dłoni z konewką i ze śpiewem na ustach: jestem sobie ogrodniczka, mam nasionek pół koszyczka... to naprawdę, myślę, że hańbię swoje drzewo genealogiczne.

Narażę się, bo Paczucha i W marzą o takim ogródku pod domem, który ja zwyczajnie zaniedbuję. Bo Paczucha i W mają działkę, o która dbają. Bo W i El z szaleństwem w oczach obsiałyby każdy skrawek ziemi. Bo polne kwiecie u Niki wygląda jak z obrazka, bo Karolka jak w zegarku wysiewa kwiaty do doniczek wtedy, kiedy trzeba. A podejrzewam, że i Tanya i Espe o swoje kwiecie dbają.
Dla mnie grzebanie w ziemi, sianie, odchwaszczanie, podlewanie, pielęgnowanie to zbyt wiele, jak na moją biedną głowę. Raz na jakiś czas się wezmę, zbiorę w sobie i taczkami wywiozę chwasty, ale jak po kilku dniach widzę, że dziadostwo znów zarasta, to mnie to dobija strasznie i daję sobie spokój.
Z naturą nie wygram. 

Pamiętam ten zachwyt nad ogródkiem i dwoma rabatkami. Pamiętam, jak pokazywałam Kubikowi, co i gdzie zasadzę i jak tu pięknie będzie! Było. Nim zaczęłam w tej ziemi grzebać. Szybko się zniechęciłam i moja pielęgnacja ogródka ograniczała się jedynie do plewienia. Wprawdzie coś tam rosło i kwitło, ale były to te kwiaty, które zawsze rosną i kwitną więc mojej zasługi nie było w tym żadnej.

Ale w tym roku postanowiłam, że w końcu zapanuję nad swoim ogródkiem.
Nie małą zasługę miała w tym W, która (wiem to) chce mnie dobić. Od marca wręcza mi bowiem jakieś różne dziwne nasiona. No a jak już je mam, to tak głupio ich nie posiać, prawda?
Podeszłam do sprawy bardzo profesjonalnie: przejrzałam wszystkie nasiona i w Internecie sprawdziłam kiedy, jak i gdzie należy je wysiać. Przygotowałam sobie harmonogram prac ogrodowych, wysłałam Kubika do sklepu po zestaw małej ogrodniczki i w odpowiednim czasie przystąpiłam do pracy.
Zaczęłam od pielenia chwastów klnąc przy tym niemiłosiernie, bo gdybym pod tym względem była systematyczna, to zapewne zajęłoby mi to mniej czasu i wypełniło mniej wiader.

Ale dzięki temu wiem już, co u mnie rośnie: korzenie.
Długie, grube, silne korzenie zapewne jakiegoś badziewia.
Wychapałam całą ferajnę maków.
Nie żebym maków nie lubiła.
Ja je uwielbiam.
Na swoim szlafroku i w łanach zbóż, koniecznie w towarzystwie chabrów i rumianku, ale nie jak mi się dziadostwo rozrasta po całej rabatce i nie pozwala rosnąć tulipanom.
Ergo je wywaliłam. Zresztą nie bardzo wiem, czy posiadanie maków na rabatce nie jest przypadkiem nielegalne.
Ile w tej rzezi uśmierciłam próbujących się przedostać przez ziemię kwiatów wiedzieć nie chcę.
Cel uświęca środki.
Na pewno w przypadku mojej rabatki.
Ściągnęłam z płotu uschnięty groszek kwitnący. 
Czemuś czemu wydaje się, że jest agawą (a może i jest, w końcu nie znam się) wyskubałam suche liście. Patrzę a tam, jakieś małe kwiatki się do mnie uśmiechają.No dobrze. Raczej patrzą kpiąco:
- o popatrz, kto tu sobie o nas przypomniał?
Mam wrażenie, że nie tylko rośliny, ale i sąsiedzi się ze mnie śmieją.  

Ale twardo walczę przy pomocy haczki, wyskubując trawy, nawet te spomiędzy płyt chodnikowych.
Jest pięknie!
Potem zaczynam siać, bo mam nasionek pół koszyczka (od W) jedne gładkie, drugie w łatki. Ale czy z tych nasion będą kwiatki tego nie wiem.
Wysiewam wszystko jak leci i gdzie leci, więc prawdopodobnie robię to źle. Ale z drugiej strony ja nie chce mieć równo w grządkach rosnących kwiatów, tylko taką łąkę.
Teoretycznie za jakiś czas powinnam mieć przepiękne dalie, maciejkę i aksamitkę, goździki, wilce i dzwonki ogrodowe  i całą mieszankę jakiś innych kwiatów. Pozarastają się nawzajem. Nie sieję jedynie czegoś, co na opakowaniu ma napisane śmierduchy średnie. Już mi wystarczy, że ogródek wygląda beznadziejnie, śmierdzieć nie musi.
Gdy już kończę wszystko wygląda pięknie.
Dramat zaczyna się jakieś parę dni później: skąd ja mam wiedzieć, czy to, co mi wyrasta to kwiaty czy może chwasty?
Maki z rzezi nic sobie nie zrobiły i rosną dalej.
W efekcie dziś mam: bujnie zarośnięte rabatki aczkolwiek nie wiem, czym oraz uśmiechające się do mnie piękne maki.
Zrobiłam obchód: na niektórych roślinach widzę pąki. To chyba kwiaty, prawda? 
I dziś też mam silne postanowienie doprowadzenie tego bałaganu do porządku, ponieważ mam konewkę z dużym uchem, co podlewa grządki suche. Mam łopatkę, oraz grabki, bo ja dbam o moje kwiatki.

Tak średnio trzy razy do roku... 

czwartek, 24 maja 2012

greased lightning

Centrum miasta idę w sukience jakby_biznesowej i w sportowych sandałach. Biznes biznesem, ale na drodze i w samochodzie musi mi być wygodnie. Oczywiście było mi tak wygodnie, że jakby_biznesowe buty całe spotkanie spędziły leżąc w samochodzie
W ręku taszczę w czarnym pokrowcu wielki roll-up projektowy i z daleka wyglądam, jak jakiś desperado. 
Na schodach podziemnego przejścia mijam starszą panią, która zerka na mnie i mówi:
- Jak to głupio wygląda.
Nie wiem, czy ma na myśli roll-up, sportowe sandały, czy wszystko razem. 
Ale zgadzam się droga pani. Bardzo głupio. 

Jazda do wioski w widłach rzek na literki O i B stała się jakby normą.
Oczywiście, zawsze przed śnią mi się katastroficzne sny drogi, ale sama droga jakby mniej uciążliwą się staje. 
Do trzech razy sztuka - nie korzystam z żadnych map i GPSów i w tej trzeciej podróży nie gubię się wcale. Nie drętwiałam też, jak dotychczas, gdy długo jechałam pustą drogą przez las, gdy radio zaczęło wyłapywać niemieckojęzyczne stacje ani wtedy, gdy coraz mniejsze były liczby przy drogowskazie na Berlin.  Trochę zmroziło mnie, gdy rozpędzona musiałam awaryjnie hamować na autostradzie, gdy jadące przede mną dwa samochody wpadły na siebie, a ja ze smrodem spalonej gumy zatrzymałam się przy barierce w nic nie uderzając ale tak jakby pod kątem prostym.I też wyglądało to głupio, ale było zasadne, bo samochód za mną też był cały. Zastanawiam się, czy nie przerzucić się jednak na podróż PKP, która zajmuje mi wraz ze spotkaniem 21 godzin,  a nie jak samochodem 9, choć to głupie trochę.
Gdy sunę już wioskami otwieram oba okna i bawię się, że jadę kabrioletem.
Po tej zabawie włosy mam, jak Bridget Jones bawiąca się w Grace Kelly. 
I to dopiero głupio wygląda.
I głupio mi, że zamiast 3 godzin jechałam niecałe 2 więc, by nie sterczeć głupio na parkingu sterczę sobie przy pobliskim bajorze a komary gryzą mi kostki.
W efekcie wchodzę w jakby_biznesowej sukience, sportowych sandałach, czerwonych kostkach pokrytych bąblami i z włosami wyglądającymi, jak rabarbar uderzony piorunem. Ergo głupio  się uśmiecham.

Ale nic z tych rzeczy nie ma znaczenia.
Chciałabym móc złapać do szklanego słoika zapach sosnowego lasu i tych wszystkich kwitnących drzew, które mijałam po drodze. Zapach szosy lekko zroszonej deszczem.
Chciałabym zachować na dnie kieszeni rozgrzane powietrze i otulać się nim w chłodniejszy czas.
Pod powiekami schować ten widok, gdy we wstecznym lusterku odbijał się blask słońca a przed sobą widziałam granat nieba. Jak pokaz slajdów odtwarzać promienie słońca opalające smukłe pnie drzew. Ten moment, gdy wszystkie kolory dnia przemieszały się jak w kalejdoskopie, gdy wjechałam autostradą w burzę. A zwłaszcza tę chwilę po, gdy jadąc po lekkim wzniesieniu widziałam tylko niebo, a deszcz unosił się nad drogą parą, tak, że czułam się, jak Olivia Newton John i John Travolta w ostatniej scenie z Grease. Tak dosłownie między chmurami.

Zachować te wszystkie zapachy, widoki i odczucia
Te małe głupotki, dzięki którym sunie się każdego (nie)zwykłego dnia, szybko, jak błyskawica.  

wtorek, 15 maja 2012

varsovie

Wita mnie ściana deszczu.
Parę dni temu powitał skwar. 
Parę dni temu chciałam tam być, teraz byłam zbyt zmęczona, by myśleć o tym, czego chcę.
Parę dni temu leżałam na trawie i słuchałam muzyki szarpanej strunami tuż obok i było cudownie.
Zauważam, że na koncertach bardziej koncentruje się na tłumie niż na gwiazdach wieczoru.
Szczególnie rozczulają mnie całe rodziny z podrostkami zapuszczającymi włosy i licealne pary, które świata poza sobą nie widzą wierząc, że tak będzie zawsze. 
A teraz wita mnie ściana deszczu i niewyspana R. 
Mkniemy pod miastem i z nim, a ja myślę sobie, że tak do końca to nie przekonam się do niego nigdy. 
Dostrzegam zmiany, ładne oblicza. I chociaż tak wiele rzeczy jest tu na plus, to nie czuję się tu dobrze. Niedobrze też nie. 

Z najwyższego piętra widzę, jak Okęcie mruga do mnie światłami.
Podoba mi się to ogromne okno bez firan zawieszone w próżni tuż pod chmurami. 
Mogłabym tak stać godzinami.
Co też - ku irytacji R. - czynię. 

Wstające miasto robi dużo hałasu. Trzaska drzwiami i odchrząkuje po_nocną chrypę głośnym warkotem. Zaspane potyka się, puszcza z dłoni brzęczące tramwaje, krzyczy klaksonami i gna przed siebie gubiąc krawaty w locie.

Piję kawę przy oknie, patrzę na lądujące samoloty. Obrzmiałe jaskółki. 
Zupełnie ignoruję szklane wieże powbijane w parcele tak gęsto, jak igły wbite w krawiecki grzybek. Bo dla mnie Warszawa to obrazki z przełomu lat 70 i 80tych. I koniecznie lato.
Zbyt wiele filmów i seriali z tamtych lat. 
I zapominam, że jest wiek XXI, widzę tylko te budynki z metryką 50-. Lubię kolorową szarość Warszawy, prostotę jej brył. I chyba niewiele ponad to.    

Całkiem miły czas.
Wracając, na zmianę: to zatapiam wzrok w książce to w oknie.
Czytam o kupnie i remoncie domu, gdzieś w wymarzonym miejscu.
Wzrokiem wyławiam te potencjalne domy, którymi mogłabym się zaopiekować.
Mała kolejowa stacja z drzewa w kolorze oliwki wylewa czarę wyobraźni.
Wizualizuję sobie, jak będzie wyglądał mój dom z moim ogrodem.
Od posadzki, przez ościeżnice okien, poprzez nóżki od wanny i gałki drzwi, po stół w jadalni i emaliowaną konewkę na kuchennym parapecie.
Przez każdy krzak, źdźbło trawy, kwiat lawendy, dróżkę i wiklinowy kosz pod jabłonią. 

Bo ten teraz to nie mój dom i nie mój ogród.
To nie dom i nie ogród tylko złośliwy prztyczek w nos od losu. 
Ergo wizualizuję sobie i stwierdzam, że to marzenie życia mego.
Najpewniej z przekory. 

Wciąż Moje Miasto wita mnie ciepłym,  rozgadanym wieczorem i otula zapachem bzów i kasztanowców. 
Niedługo Znów Moje Miasto. I pewnie stąd ta przekora i całym mym jestestwem umiłowanie do wsi się bierze. 
Tyle czasu za nim tęskniłam, tyle dróg powrotnych do niego szukałam a teraz nieśpieszno mi tam wcale. 
Warszawo, to ty mi tę niechęć do miasta uczyniłaś myślę sobie, choć doskonale wiem, że niczym nie zawiniła. 

Już wśród swoich pól spłukuję strumieniem ciepłej wody stolicę z porów skóry, wypłukuję blask neonów Wciąż Mojego Miasta z pasm włosów.
Zakładam miękki dres, przez okno czuję zapach rzepaku i zachwycam się niebem.
Bo wolę mruganie gwiazd niż miejskich świateł.
Stęskniona M-ka głaszcze mnie po twarzy, kot układa się w stopach do snu. 

Zaczynam powoli żegnać się z tym miejscem i ku własnemu zaskoczeniu jest mi żal.
Odklejam się powoli, by nie bolało, jak zerwanie plastra. 
Nie bardzo chcę się odklejać. 
Wciąż mam poczucie, że nie zrobiłam tu wszystkiego co i jak mogłam; że nie wykorzystałam, nie wycisnęłam do ostatniej kropli.
Klasycznie: jak mam to nie doceniam, gdy tracę odczuwam palący brak.  
Radiem śpiewa Brodka
Przecież to nie Warszawa pocieszam siebie zupełnie bez sensu. 
I zaczynam nucić swoje dawno napisane piosenki o Znów Moim Mieście. Niedługo.

wtorek, 8 maja 2012

black night

Widzę, jak nocą wymykam się przez okno i biegnę w nocnej koszuli i w schodzonych trampkach wiejską drogą. 
Biegnę do skrzyżowania z wielkim krzyżem pośrodku, przy którym zatrzymują się dwa razy dziennie PKSy. 
Przy krzyżu skręcam w prawo. To już niedaleko. Zaledwie 200 metrów dzieli mnie od świeżo odmalowanej bramy przystrojonej bibułą i papierem toaletowym. Przedzieram się przez zachwiany lekko tłum i wbiegam na podwórko, gdzie trwa w najlepsze prawdziwe, wiejskie wesele.

Kilka godzin wcześniej zachwycona wpatrywałam się w Pannę Młodą całą w tiulach i falbanach, pod którymi mogłaby zmieścić wszystkie wiejskie dzieci. Siedziałam przy długiej, drewnianej ławie i zajadałam się oblanym różowym lukrem tortem, od którego było tak słodko, że aż mnie zemdliło przy dziesiątym odegraniu przez orkiestrę Kaczuch. Mimo to tańczyłam, aż kazano wracać do domu.

A teraz widzę, jak przebijam się przez rozbawiony, głośny tłum. Nie interesuje mnie Panna Młoda, suto zastawione ławy, kolorowe balony i paski bibuły rozciągnięte po całym podwórzu. Szukam tej jedynej osoby, która mogłaby przerwać zło. 

Czasami widzę to, jak biegnę w tej nocnej koszuli przez wieś.
Czasami ten obraz dopada mnie przed zaśnięciem lub w bezsenną noc. 
Czasami.
Może 4-5 razy w życiu. 

Zawsze boli i przeraża, tak jak w tamtą wakacyjną noc. 

To nie wspomnienie. 
To alternatywne wyjście ze wspomnienia właściwego.
Wyjście, którego nie wybrałam. 

Widzę też wspomnienie właściwe.
Widzę, jak w wieku 6ciu może 7miu lat leżę w ciemnym pokoju trzymając pod kołdrą dwie przestraszone dłonie. 
Leżę i nasłuchuję ze wzrokiem wbitym w wiązkę światła uwiezioną w szparze drzwi i w cień poruszający się w miodowej szybie. 
Leżę i obmyślam wyjścia ewakuacyjne. Ten nocny bieg przez wieś. I - w razie większego złego - ten rzut kryształowym wazonem, który jest tuż za mną.

- Kajka, boję się... - dobiega spod kołdry.

Ja się nie bałam. Chyba. Na pewno nie odczuwałam strachu. 
Tak już mam: potykam się i drżę przed błahostkami, w kryzysach rozchwianie emocjonalne automatycznie przełącza się na zimny racjonalizm i opanowanie. 

Byłam spokojna i cały swój spokój przelałam na te przerażone osóbki leżące obok mnie. 
Ścierałam łzy. Mówiłam, że będzie dobrze, choć nie było. Uciszałam, gdy otwierały się drzwi. Kazałam trwać w bezruchu.
W myślach analizowałam wymknięcie się oknem i wezwanie pomocy. 
Modliłam się, by moja błagalna prośba o powrót telepatycznie dotarła do tej jedynej osoby, która mogłaby przerwać zło. 
Im mówiłam, że już idzie, że jeszcze tylko chwila. A każda chwila była jak smolista nieskończoność. 

Wybrałam leżenie pod kołdrą i trzymanie za ręce. 
Wtedy wydawało mi się to najrozsądniejszym rozwiązaniem.
Kto wie, co by się stało, gdybym zostawiła ich samych w rozchwianej panice?

Nie wiem, ile to trwało. Zbyt długo. Przyszła.

Czasami widzę, jak wybieram wyjście alternatywne. 
Może zło trwałoby wtedy krócej?
Ale może miałoby większy zasięg?
Może głębiej dotknęłoby innych? - choć i tak dotknęło wszystkich, każdego w innym wymiarze.

Noc się skończyła. Rano było normalne śniadanie i jak zwykle spacer, tylko trzymaliśmy się mocno za ręce. 

Nie pamiętam, abym kiedykolwiek o tym z kimś rozmawiała. 
Schowałam to w sobie.
A wczoraj wieczorem powróciło. 
Znów widzę, jak biegnę.
Dlaczego teraz?


Trzyletnia M-ka jest już taka duża, choć wciąż tak bardzo mała. Radosne, ciekawe świata dziecko. 
To, co w macierzyństwie boli i przeraża mnie najbardziej, to fakt, że nie uchronię M-ki przed wszystkim.   
I choć w naszym wewnętrznym świecie ma wiele swobody - czasem może i zbyt wiele - to boję się, że w jej konfrontacji ze światem zewnętrznym ja sobie nie poradzę. 

Zacznie się przedszkole i szkoła. Nowe interakcje i porządek rzeczy. Zło, które nie tylko żyje w bajkach. 
Boję się krzywd. Tych bezpośrednich i tych, które rykoszetem dosięgają innych.
Dziecku trzeba dać korzenie a potem skrzydła. I pomóc mu je rozprostować.

Mimo strachu wiem, że tak być powinno. Nie jest to łatwe.
I pewnie dlatego widzę, jak biegnę.
Widzę, że czasami nie można zrobić nic.
Nie na wszystko mamy wpływ. 

sobota, 5 maja 2012

thunder only happens when it's raining

Któreś tam grzmienie wiosny przebija się przez słuchawki w uszach.
Śmieję się z nas pod nosem.
Siedzimy wszyscy w swoich takich samych, równo odmierzonych ogródkach, na plastikowych krzesełkach w tych samych kolorach, kupionych w tym samym sklepie.
Oni mają równo przystrzyżone trawniki, ja mam trawnik równo pokryty dmuchawcami.
I jak siedzimy tak co wieczór, na tych swoich wybiegach, na krzesłach z papierosami i piwem w dłoni, każdy patrzy w swoją stronę, zajęty swoimi myślami i swoim trawnikiem, co chwile podbiegając do pocących się kiełbas, to stwierdzam, że nie różnimy się to zbytnio od wczasowiczów w domkach letniskowych gdzieś nad jeziorem.
Zrywa się wiatr. Drobne, białe płatki z jabłoni gęstym deszczem spadają wprost na mnie, na dmuchawce, na ścieżkę.
Sąsiedzi zrywają się z krzeseł w tym samym kolorze i wymiatają ze swych idealnie wyłożonych puzzlami chodników płatkowych intruzów.
 - Śnieg mamo! - woła M-ka i wiruje z głową zadartą do góry. 
Wyciągam ręce nad głową prosto w lecące confetti płatków. I też się zrywam.
Idę w pole.
To śmieszne, ale choć mam je tuż za domem, to w tym roku jeszcze tam nie byłam.
M-ka goni kota, kot ucieka przed M-ką.
Ciepły, silny wiatr owija się między moimi łydkami.
Brakowało mi wietrzyska. 
Pierwsze krople rozbryzgują się na gołych ramionach.
Głośne plask na rozgrzanej skórze daje ukojenie ciału.
Mocny wiatr daje ukojenie głowie.
Wywiewa służbowe obowiązki, napięte harmonogramy i tysiące pilnych spraw, które zawłaszczyły każdą moją myśl.

Kilkanaście godzin później kolejne grzmienie wiosny.
Miasto zmęczone upałem, słania się, idzie mozolnie. Jeden grzmot, drugi, nagły błysk i prawdziwa ulewa.

Daje ulgę od ciepła bijącego z betonowej dżungli.Euforia kibiców zagłusza kolejne grzmoty. Nie mają szans z paroma setkami gardeł skandującymi niegdyś tak ważne dla mnie hasło. Piszę niegdyś a przecież uśmiechnęłam się z dumą na końcowy gwizdek.
Wychodzę przed dom.
Spóźnione krople wolnym taktem spadają na mokry beton.
Powietrze orzeźwiające jak napój ze zmrożonych truskawek.
Przebiegam sto metrów. Bez sensu. Nienawidzę biegać. 
Bez pachnie jak oszalały.
Cichnie grzmienie.
Dobrze jest.
Copyright © 2014 serendipity , Blogger