poniedziałek, 25 stycznia 2016

rehab

Chciałabym, abyś chciał przeżywać ze mną, a nie obok mnie, będąc przekaźnikiem doznań w live streamingu dla anonimowych ludzi po drugiej stronie łącza.

Chciałabym, abyś to mi przekazał swoje doznania, tak, abym mogła je usłyszeć a nie przeczytać mrugającymi ze zmęczenia niebieskim ekranem oczami.

Chciałabym, abyś zabrał mnie w jedno z tych miejsc, które wyświetlają się na monitorze, gdy kliknę link ze street view.

I chciałabym posłuchać normalnej płyty zamiast playlisty podsuniętej przez algorytm. O koncercie nie wspomnę.
I radia z trzeszczącego odbiornika, nie z komputera.

Wieczorami odłączam się od sieci. Powiadomień, aplikacji. Ucinam wszystkie technologiczne nitki, po których można do mnie dotrzeć. Rano wygrzebuję się z nich, jak spod kołdry wypchanej pierzem. I zastanawiam się, ile z tego ma naprawdę wartość? Ile jest potrzebne?

M-ka zatańczyła po raz pierwszy na dużej scenie. Nic nie nagrałam, nie zrobiłam zdjęcia. I dzięki temu mogłam widzieć tylko ją, nie kadry, ziarnistość i niedoskonałość aparatu. Jeśli widziałam niewyraźnie, to dzięki łzom wzruszenia.

Do niezbędnego minimum.
Choć to wcale nie jest takie proste.

wtorek, 19 stycznia 2016

wide awake

Chciałabym poczuć ekscytację nowym, to mrowienie w brzuchu, które unosi a nie każe zwijać się w drżący kłębek.  Przemoczyć buty w kałuży, kupić siedem solanek, pojechać gdzieś i się po prostu włóczyć z głową zadartą do góry, zacząć czytać książkę i dać się jej wciągnąć na całą noc. Słuchać muzyki przy zgaszonym świetle, ustawiać słowa w szyki płynące jak z nut.  

Nie chodzi o czas, jego upływ i bieg, nie chodzi o metryki czy raje utracone. Chodzi o czucie. Rytm. I równowagę. Ile można się gubić?

Bumerangi wracają, bo się je łapie, bierze w dłonie. Przez tę chwilę, tuż przed odrzuceniem, dłońmi oddaje im się część energii, niewidzialną nić, po której niechciane myśli wracają do kłębka nerwów. A gdyby ich tak nie łapać? Uchylić się, pozwolić rozbić się u stóp i szepnąć: game over... 


Moje miasto od piątku tak bardzo kulturalne, a panowie na chodniku wcale nie klną melodyjniej Pamiętam tę dumę, którą czułam, gdy przyznano tytuł. Nie mogłam się doczekać, a teraz nie mogę poczuć. Chociaż nie, było kilka chwil, które uniosło. M-ka drepcząca z przejęciem, jej rozdziawiona buzia na pióra i akrobatów, Richte mich Gott, L'echaim wyśpiewane aż po łzę dyndającą na rzęsie. I to wyszeptane samej sobie Kaśka, to się dzieje naprawdę i teraz, gdy odwróciłam głowę i zobaczyłam światła, tłum ludzi płynących z muzyką i co tu dużo mówić, w tej jednej chwili poczułam wspólnotę. 

Chcę czuć. Nie uwieczniać i nie relacjonować. Nie tylko wspominać. 
Takie moje małe, prywatne przebudzenie. 

niedziela, 10 stycznia 2016

simple as that

simple as that
Lekarz powiedział, że nie mam się czym martwić, bo to wszystko ze stresu. I właśnie wtedy się zmartwiłam. Wiem, że czasem się zdenerwuję, że są chwile, gdy mój lont jest zdecydowanie zbyt krótki, ale żeby aż tak? Przecież jestem z tych, którzy nie rozumieją biurowego heroizmu objawiającego się w pisaniu służbowych maili w weekendy i w środku nocy. Nie rozumiem biurowego męczeństwa, o którym opowiada się wszem i wobec, jak to przez święta pisało się raporty (zwłaszcza, że ilość rzekomych raportów skłania do pytania, kiedy jest czas na ową pracę, którą tak skrupulatnie się raportuje?). Na palcach jednej ręki mogę policzyć wieczory z pracą przyniesioną do domu. Nie sprawdzam służbowej skrzynki po pracy i nie pamiętam, że mam służbowy telefon w torbie. I choć zadań jest sporo, to nie mam wyrzutów wylogowując się z niej po godzinie 16. Jutro też jest pracujący dzień (pod warunkiem, że nie jest nim sobota). I wciąż dziwi mnie zdziwienie innych, że po pracy też mam jakieś życie, zdecydowanie ciekawsze. A mimo to, nie udało mi się uchronić organizmu przed rozregulowaniem z powodu zmian w sytuacji zawodowej. I nie wiem, jakim sposobem, do cholery?

Całkiem świadomie wyżej niż rozwój swojej kariery postawiłam swój introwertzym i znów mało kto to rozumie. Tak samo, jak fakt, że wolę pójść do pracy piechotą niż przyjechać autem, a sylwestra spędzić w domu pod kocem. Taki ze mnie dziwak. 

Stres rozwalił mnie od środka, każdy dzień podszyty jest lękiem, otoczenie puka się w czoło na moje decyzje zawodowe (za parę miesięcy pukać się przestanie, gdy uświadomi sobie kilka faktów, wtedy ja się popukam). Mam dużo nowych wizytówek, nie wiem po co, choinka umarła na moich oczach i znów zapełniam słoik post-it'ami dobrych zdarzeń. Każdy z zeszłorocznych pos-it'ów jest słodko-gorzki. Za każdą słodkością czai się konsekwencja i gorzkawy koszt. Może w tym roku będzie lepiej?

Czuję jak stres mi odpuszcza, mimo iż powoli. Nadal jestem zmęczona i zbyt wiele rozgrzebanych wątków ciągnie się za mną. Ale zima jest w końcu śnieżna i piękna. I są ludzie. Tacy z krwi i z kości. Ze zmarszczką, śmiechem i naturalnym zdziwieniem. Tacy, którzy są po prostu. Bo tacy właśnie są. I oni mówią mi, że jest dobrze. A pozytywna energia do mnie wraca. Bo to właśnie jest takie proste.

    

piątek, 1 stycznia 2016

our new year

our new year
Są słowa, całe zdania, których wiem, że już nigdy nie wypowiem.
Gdybym mogła uplotłabym z nich ogon latawca i wypuściła w powietrze licząc, że spadną pod właściwy adres; lub zrobiłabym z nich papierowe łódki i wypuściła z rąk przy jakiejkolwiek z rzek licząc, że wyłowią je właściwe dłonie.
Ale już na to nie czas.


Nie wierzę w magię nowej kartki z kalendarza, wymazujące przejście dat i nowe początki. Zmywam sylwestrowy makijaż i wiem, że to, co zmieni się naprawdę, to kilkudniowe poprawianie zapisanej daty, na tą nową.

W nocy śnię zdania nowych postów, które chcą się napisać. I w końcu spada ten upragniony śnieg. Zaczęło się pięknie.

Nie jestem ciekawa tego, co mi przyniesie nowy rok. Jestem ciekawa siebie.
Chyba nigdy nie byłam dla siebie tak bardzo interesująca i zagadkowa, jak teraz.

Normalności, Kochani, i spokoju ducha i rozumu!

Copyright © 2014 serendipity , Blogger