środa, 31 grudnia 2014

thank you

thank you
Północ, blask i huk fajerwerków, łzy w oczach, bo tak. Pękła nieświadoma, niewidzialna bariera. Poznań. Dobry, mądry plan. Wolna. Ścięłam włosy i dobrze się czuję; nie, czuję się piękna. Zgubiłam koreczek i... znalazłam koreczek. Uśmiech pełen akceptacji. Pozytyw od I. Blog. Wzajemna sympatia. Poduszka z twarzą Marylin Monroe. Leo w kinie. Warszawa. 10-16.02.2014 tydzień do zapamiętania. Po prostu nie palę. "Zasiedlenie już w marcu".  Wzgórze Partyzantów. 'Pokusa miejsca'. Taka nasza codzienność. W ramach bycia odpowiedzialną osobą założyłam sobie konto oszczędnościowe. R wróciła. Poznali się. Pomoc. Miasto na literkę w pod stopami. Książka z dedykacją. Tak przyjemna rozmowa kwalifikacyjna, że nawet mi nie przeszkadza, że mnie nie zatrudnią. "Czy mogę cię o coś zapytać?" 2 grosze do przodu. Etap nr 2. Utrecht. 'Ciszej proszę'. Daktylove odbiór. Przeprowadziłam się. Zaczarowane przejście od M-ki: "Jak ci będzie smutno, to dotkniesz rysunku i powiesz: abrakadabra i ja ci wtedy powiem, że cię kocham" Szczotka do kibla. Lodówka. Poszłam do sklepu po bułki. Pokój M-ki - gotowy. Urodziny M. Coś jak awans. Urodziny K-la. "Zawsze w ciebie wierzyłam" - W. Najbardziej troskliwa choroba. Dostałam pracę, której nie wzięłam. Hanuś. Kupiłam kanapę, swoją pierwszą w życiu kanapę. Karnisze też kupiłam. Bruksela. Podłączyli Internet. Suszarka. Powrót K. Dałam radę z prezentacjami. Poszłam na szoping i kupiłam genialne rzeczy. "Jesteś niesamowitym człowiekiem". Fajne warsztaty zrobiłam. Urodziny M-ki. Każdy dzień. Moje przyjemne w innych oczach przestrzenie. Jeżdżę do pracy na rowerze. Radość M-ki. K-le. List do mnie ode mnie samej.  Przedłużona umowa. "Jak ty to robisz?" - M. Zaufanie E. "Jesteś dobrym kierowcą" - mama. Wspólne pranie i "Prawo Agaty". Retro radio. Kartka od M-ki ze Szkocji. Urodziny w pracy - ogrom ciepła. Życzenia od córki. Lista Przebojów Trójki na Rynku w moje urodziny. "Z takimi ludźmi chcę pracować". Laptop cały mój.  Olek. Urlop. Polisz lody. Fryzjer. Trzebnica. 'Przyjaciółki'. Wstąpienie na P. 'Składam się z ciągłych powtórzeń'. Rosół. Plaża. Smażona flądra i piwo z kija. Wolimierz. Pęgów. W w Pęgowie.  Kwiaty. Kąpiel z gazetami. Po dwóch miesiącach skończyłam książkę o Toskanii. 'Dom jako forma otarta'. Biegam. Nad wodą. Film taty z okazji 60-tych urodzin. Mam regały i w miarę ogarniętą kuchnię z komórką. Gra. Chapeau bas. Świece, piana, czerwone wino - kąpiel. Mogę wejść do komórki. Anioł wypalony z gliny zrobiony przez M-kę. Księgarnia pod nabiałem. Zdjęcia, ramki, nerka. 10 lat lamassu, 4 lata Świata wg M-ki. Pierwszy bieg M-ki. Miasto 44. "(...) doceniam profesjonalizm".Mistrzostwo Świata w siatkówce! Możliwe, że się już tym jarałam: Polska Mistrzem Świata w siatkówce. Basenowa M-ka. Ciąża KR.  Afrykarium. Wrześniowy zapieprz w pracy. Kupiłam książeczki GOT-u. Leniwa sobota. Dream on.  Jesień z Leo. Pyszna zupa z dyni. Sukienka od mamy. Jestem uśmiechnięta na wszystkich obrazkach świata. Ostatnia rata. Przesieka i Odrodzenie. A. Wodzirejka. Repost i 184 serca. Bezglutenowy makaron literkowy. Ruszyłam dupę i poszłam na fitness. Dobry pitch miałam. Kino.  Zamek Książ. A zginęłaby w papierach, ładne zdjęcia. Pomarańczowa pomadka. Pierwsze ciasto z mąki żytniej. Byłam prawie jak Shakira a raczej bardziej jak małpka, czyli zumba. Koniec projektu. Wołanie z DR. Double date. Powiedziałam. Publikacja zdjęcia. M-ka gubi pierwszy ząb. "Jak neurotyczny kot". Dinovember. Listopadowa energia i pewność siebie. Imieninowe żelki. Łyżwy z M-ką - naprawdę jechałyśmy! "Miłej lektury". 100. Walencja. Spacer "jesieniowy" z M-ką.  Listopadowa radość. "(...) że chce ci się to wszystko opracowywać i zgarniać. (..) jest super :) i ty też ;)". Tęsknota M-ki w delegacji.  Listopad z oddechem. "Jestem z ciebie dumna" - Sz. Przyjęcie niespodzianka dla Sz. Księżniczkowe Andrzejki. Taniec Wiewiórek. "Mam najfajniejszą mamę na świecie" - M-ka. Świadomość swego szczęścia. Kalendarz adwentowy. Małe drobne rzeczy, nie odpuszczam sobie, nie zapominam. "Spajasz".  'Migracje'. Mikołajki na Stadionie. Trójkowy jarmark. Zagraniczny repost. Docenienie. "Daj Katie niemożliwe zadanie a zrobi je w 18 sekund". 'Grand Budapest Hotel'. Herbata przyniesiona na przystanek. Mail od El. Telefon z podziękowaniem. Nasza pierwsza choinka. Ubraliśmy choinkę. Śledzie. Daktylove święta. 'Prąd'. 




__
Rok temu pisałam o słoiku dobrych zdarzeń, zapisanych na post-itach. To tylko część z nich. Tylko część z nich dla mnie zrozumiała. Każda dała radość aż po koniuszki palców. Dobry rok. Rok zmian i odwagi, ciepła, bliskości. Pierwszy rok w pierwszym własnym mieszkaniu. Rok przyjaciół, nowych żyć, dobrych końców i obiecujących początków, dobrych książek i płyt. I tak bardzo ważny. Cholernie trudny i niesamowicie radosny. Już tak dużo wiem i jeszcze tyle muszę się dowiedzieć. Już tyle widziałam i pragnę jeszcze więcej. 

Równo rok temu pisałam tak:
1. Nie bać się własnego szczęścia i nie usprawiedliwiać ani nie udowadniać jego zasadności przed innymi.
2. Wyczarować najpiękniejsze domowe daktylove.
3. Nie szczędzić miłości, łagodności i troski.
4. Wydać książkę [niezrealizowane]
5. Dużo pisać i jeszcze więcej czytać.
6. Robić dużo zdjęć. Dużo zdjęć wszystkiego. 
7. Zwiedzać miasto, kraj, kontynent, świat...

2014 - dziękuję i melduję wykonanie punktów 1-3. 
2015 - szykuję dla ciebie dwa słoiki. I składam postanowienie realizacji punktów 1-7.

Zbieraj dobre chwile. Choćby miały to być takie pierdoły, jak opakowanie śledzi, czy ładny widok z okna. Zbieraj gesty i dobre słowa od ludzi. Całe nasze szczęście składa się z takich małych paciorków, do których uśmiechasz się przez zaśnięciem. Pomyśl życzenie. Niech ci się spełni :)

Sobie życzę cierpliwości i odwagi. Sił i wiary. Więcej górskich wędrówek i herbat pitych z przyjaciółmi. Co najmniej tylu dobrych płyt, co w tym roku. Miłości. Czytania, dobrych kadrów. I dotrzymania dwóch postanowień o nowych umiejętnościach (jeśli je zrealizuję, to padniecie z wrażenia. Ja zresztą też).
I już zamierzam zacząć realizację pkt nr 6. Po raz kolejny, ale tym razem wierzę, że wyjdzie mi ten pstryk! (dziś jeszcze nic tam nie ma, zapełniam od jutra. Każdego dnia)

Fantastycznego roku moi mili!

wtorek, 23 grudnia 2014

rockin' around the christmas tree

rockin' around the christmas tree
Od zawsze uważam, że najpiękniejsze choinki są u mnie w domu. Oczywiście zawsze doceniam piękno i urodę choinek oglądanych w innych domach, ale te w moim są zawsze najpiękniejsze. Nawet (i szczególnie), jeśli nie są. 

Pierwsza choinka, jaką pamiętam, miała jakiś metr dwadzieścia (z kiczowatym czubkiem metr trzydzieści), kilka rachitycznych gałęzi z drutów oblepionych zielonym plastikiem i mało solidnym stojakiem. Bez dekoracji wyglądała jak siedem nieszczęść. Ubierając ją czasem żałowałam skrycie, że nie wygląda tak ładnie (mimo iż była najładniejsza), jak choinka u mojego dziadka, którą się zachwycałam. Był to oczywiście tego samego rodzaju drapak, postawiony na taborecie (wydawała się więc większa), cała obłożona włosem anielskim (nie było więc widać jej rachityczności) miała na czubku gwiazdę, bombki nie były okrągłe, a część ozdób była robiona z papieru. I miała cukierki. Co tu dużo mówić - ucieleśnienie kiczu, który zawsze będzie zachwycał 6-cio letnie dziewczynki. Jej jedynym minusem było to, że nie była prawdziwa. Jak można się domyślić Rodziciel miał za nic moje prośby o anielskie włosy, świeczki zamiast lampek i kępki waty imitującej śnieg (o to miałam żal największy) nad czym głęboko ubolewałam. Ubierałam więc choinkę w grube łańcuchy, które miały ją wizualnie utuczyć, wsadzałam na wierzchołek obdrapany czubek (pewnych Świąt okazało się, że czubek przepadł, więc na czubku siedział sztuczny ptak w kolorze blue i wreszcie nasza choinka była trochę bardziej kiczowata niż zwykle) i wieszałam najbrzydsze bombki świata, takie bardzo w stylu so 80's jedyne, które się nie tłukły, mimo wielu zaplanowanych starań (w końcu zostały wyrzucone, ale jedną zatrzymaliśmy i wisi w honorowym miejscu). Moim jedynym pocieszeniem były bombki w kształcie muchomora i bałwanków, których nikomu nie pozwalałam dotykać. Rodziciel irytował się, że wieszam wszystko w jednym miejscu, że za grosz we mnie jakiegoś ogarnięcia wizualnego, bo przecież duże bombki wiesza się na dole, a łańcuchy mają delikatnie opadać na gałęzie, ja tłumaczyłam, że mam koncepcję, On kwitował, że chyba anty a potem milkł próbując rozplątać lampki, z cholera jasna wymruczanym pod nosem średnio raz na minutę, a Rodzicielka znad garnków pytała, czy planujemy do Sylwestra skończyć to strojenie drzewka. Ubrana choinka była najpiękniejsza na świecie, a ja powtarzałam sobie, że w moim domu, choinka będzie prawdziwa. 

Potem nastały cudowne lata 90'te i nasz drapak został zastąpiony pięknym drzewkiem metr sześćdziesiąt (z kiczowatym czubkiem - dorobiliśmy się dwóch - metr siedemdziesiąt), z gęstymi gałęziami z igliwiem z plastiku w kolorze głębszej zieleni i  z szyszkami(!). Bez dekoracji wyglądała tak dumnie. Już nie chciałam włosów anielskich, nadal z lubością wieszałam muchomory i bałwany, Rodziciel nadal irytował się, że wszystko wieszam bez ładu i składu, ja nadal twierdziłam, że mam koncepcję, On nadal uważał, że nie, lampki tradycyjnie się plątały, albo nie świeciły i trzeba było jechać po nowe, a Rodzicielka pytała, czy zamierzamy skończyć do Sylwestra. Ubrana choinka była najładniejsza na świecie, a ja powtarzałam sobie, że w moim domu choinka będzie prawdziwa.  

Jakież było moje zdziwienie, gdy w okolicach grudnia dotarło do mnie, że mam swój dom i mogę mieć prawdziwą choinkę! Pierwszy raz w życiu prawdziwe drzewko, gubiące igliwie, którego nie wepchniesz po 6 stycznia do piwnicy czy innego pawlacza, bez rachitycznych gałęzi i plastikowego igliwia, które będę mogła obwiązać włosem anielskim, wbić ile chcę gwiazd na czubek, zawiesić wszystkie bombki na jednej gałęzi i przeklinać przy rozplątywaniu światełek!!! O radości!

Na fali listopadowej zabawy z M-ką w dinovember wpadłam w szał kreatywności i wymyśliłam sobie, że bombki zrobimy same. Przez cały grudzień suszyłyśmy więc pomarańcze, wycinałyśmy kształty z masy solnej, robiłyśmy zawieszki z patyczków i z wstążek, robiłyśmy girlandy i malowałyśmy bombki naszej produkcji lakierami do paznokci. A potem M przytargał najpiękniejsze żywe, krzywe drzewko do domu, zawiesił krzywo lampki, ale zaraz poprawił, a potem M-ka wieszała wszystko w jednym miejscu, a ja mówiłam, żeby szerzej i mniejsze rzeczy na górze. A M siedział i obwiązywał cukierki, a ja zastanawiałam się, czy skończy do Sylwestra i na samą górę wetknęłyśmy gwiazdę, z której sypie się brokat. Nic tu do siebie nie pasuje. M-ka jest przeszczęśliwa. Ja też.

Tym sposobem mam najbardziej kiczowatą choinkę na świecie, która jest najpiękniejsza, bo pierwsza, bo nasza, w której każda ozdoba jest z innej bajki, która jest spełnieniem moich dziecięcych marzeń o żywej choince i nawet nie przeszkadza mi, że tak średnio czuję jej zapach (no dobra, w ogóle go nie czuję, wmawiam sobie, że to przez zapach ciastek wyciągniętych właśnie z piekarnika) i spod której właśnie do Was piszę życząc Świąt, które spełniają marzenia. 

Wszystkiego dobrego Moi Mili :)




środa, 17 grudnia 2014

this world

W firmowym pliku excela imiona dzieci, wiek i wymarzony prezent: pościel, korki, dres. Obok dopisany z kategorii nie-użytkowy, taki o którym dzieci nie pomyślały: lalki, klocki, MP3. Taki dodatek od Św. Mikołaja. 
Imię, które kiedyś, bardzo dawno temu, brałam pod uwagę, lat 4. Dodatek: lalka Equestria Girl i My Little Pony. Wymarzony prezent: dres z Hello Kitty, rozmiar 116.  
Przez ten dres nie potrafię dojść do siebie przez tydzień. Zbyt dobrze wiem, jak małe dziewczynki, noszące rozmiar 116 uwielbiają Małe Kucyki Pony i Equestria Girl. I jak świecą im się oczy na widok dresu z najsłynniejszą kotką świata. 

Przedstawienie. M-ka w pierwszym rzędzie, w Tańcu Wiewiórek, wyższa z dumy o jakieś 0,5 cm. Rodzice oglądają występy swoich dzieci przez wyświetlacze telefonów nagrywając te chwile radości, talentu, miłości. 
Pamiętam jej twarz z korytarza w podstawówce. Klasa wyżej. Jedna z tych znanych i popularnych. Różni nas rok, ale gdy porównasz nasze twarze, pomyślisz, że dekada - z korzyścią dla mnie. Twarz zniszczona alkoholem, strach i wstyd w oczach. Gdy wybiegają z sali, biorę M-kę w ramiona i idziemy w stronę szatni. Ona ze swoją córką, którą trzyma za rękę, też chce. 
- Czy tata wie? - zatrzymuje ją pytanie od nauczycielek.
- Tak, tak, wie, tu jest - Wyłania się mężczyzna, kiwa głową, że tak. 
Kojarzę twarze i tę kłótnię pod przedszkolem z kilku tygodni przed o nakaz sądowy. 
Drżącą, dłonią związuje córce włosy w koński ogon. Jest w tym geście tyle strachu, czułości i skupienia, by - dosłownie - nie spadł dziecku włos z głowy. Wychodzimy, M-ka świergoli, a mi zasycha w gardle. 

Wózek sklepowy wywrócony na środku parkingu. Między kawałkami tłuczonego szkła płynie ciesz nierównym asfaltem. Kobieta, chłopiec i mężczyzna pakujący resztę wysypanych zakupów. Krzyczy. Zamieniam się w słup soli na słowa, którymi bije emocjonalność 4-latka. Na groźby, jak to będzie go bił, gdy wrócą do domu. M-ka nic z tego nie rozumie, zajmuję jej uwagę czymś innym. Kobieta uśmiecha się przepraszająco, coś mówi, chcąc zachować twarz. Patrzę na chłopca, który nawet nie płacze. Po prostu słucha, bez emocji. I widzę jego twarz wykrzywioną w krzyku za dwadzieścia lat. 


Borykam się ze swoją rzeczywistością. Z lękami, które nie pozwalają mi w nocy spać. Z nerwami w drętwiejących dłoniach i bólach stawów. Z tym, że się przejmuję. Ze strachem  i z nerwami, które nie są moje, ale które bolą tak samo. Z własnymi oczekiwaniami, których nie spełniam.
Ale mimo to, czuję ogromną wdzięczność, bo uświadamiam sobie, jak bardzo jestem szczęśliwa. Szczęśliwa, bo mam tak zwaną normalność, która dla innych jest nieosiągalna. Bo ma ją moje dziecko. Mimo wszystko. Patrzę na tę swoją niedokończoną przestrzeń, na swoją pracę, w której się śmieję, na oczy, które błyszczą na mój widok, na te brzozy za oknem... i dociera do mnie, że pomimo problemów, tych małych i wydumanych, dużych i tych naprawdę konkretnych  każdego dnia spotyka mnie dużo dobra. Nawet tego najmniejszego. Ale gdy się doda nawet te z najmniejszych szczęść do siebie, to tworzy się całkiem konkretny zbiór. To jest pełnia. 
Bo tyle miłości we mnie i obok mnie.

M-ka zakłada na siebie już mocno podniszczone i zbyt małe skrzydełka, które wymarzyła sobie dwa lata temu. Biega po mieszkaniu i śpiewa  na całe gardło: Nazywam się niebo, mam wszystko co trzeba, to ja jestem księżyc i słońce.

I nawet nie wie, jak bardzo jest to prawdą. 
I niech tak biega i śpiewa ze skrzydłami na plecach najdłużej, jak to tylko możliwe.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

don't worry be happy

don't worry be happy
M-ka mówi, że ma zły dzień. Wszystko leci jej z rąk, przewróciła się na placu zabaw, źle wycięła kartkę a jak chciała nabić na widelec oliwkę, to ona jej uciekła, a talerz spadł ze stołu i się potłukł.
Przytulam i mówię, że nie ma się czym przejmować, bo czasem tak się zdarza, że dopadają nas jednego dnia, jakieś dziwne zdarzenia, a w myślach dodaję, że częściej zdarza się, że takie dni następują jeden po drugim.

Zdecydowanie z końcem listopada nastał czas nienormalny. Zdecydowanie idzie zima, bo noce przesypiam jak niedźwiedź, hektolitrami pijam herbatę, żywię się gęstymi zupami i dopadł mnie szał tworzenia ręcznych dekoracji. Przy tym wszystkim chodzę wypoczęta, roześmiana i totalnie zakręcona i oderwana od rzeczywistości bardziej niż zwykle. 

Jak M-ka mogłabym siąść, opuścić ramiona i głowę i zrezygnowana szepnąć, że mam zły dzień. I to nie raz. Ale w powietrzu coś się kotłuje, jakaś dziwna energia, przez co ze spokojem przyjmuję splot różnych zdarzeń i moje otumanienie.

Bo tak w zasadzie czemu mam się złościć na zasłony, które po pierwszym praniu, zgodnie z przepisem na metce, zbiegły się dokładnie o tyle centymetrów, o ile je skracałam kilka miesięcy wcześniej? 
[Sprostowanie, jedna z nich skróciła się minimalnie bardziej]. 

Czy mogę też mieć pretensje do nabytych drogą kupna żarówek do nocnych lampek o małych gwintach, których gwinty były raz za małe, raz za duże, a gdy okazały się w sam raz, to wypełniły się dymem w jednej z lampek a potem i w drugiej, bo okazało się, że były żarówkami do piekarnika? 
[W tym miesiącu wydałam więcej na żarówki niż przez całe swoje życie i obecnie mam ich w swojej szufladzie więcej niż kiedykolwiek w życiu].

A może mam się gniewać na farby do szkła przyniesione przez R dla M-ki i nasz genialny podpity piwem pomysł, by w ramach niespodzianki dla M-ki wymalować jej pięknie szybę w drzwiach od pokoju i zaraz po naniesieniu ostatniego maziaja zerknąć od niechcenia na instrukcję, gdzie w pierwszym zdaniu widnieje informacja: farby niezmywalne. 
[Na drugi dzień dzielnie zeskrobałyśmy nasze dzieło z szyby w ramach twórczego i aktywnego spędzania czasu w związku z tym, że widujemy się raz na pół roku].

Czy może mam psioczyć na służbową skrzynkę pocztową, za to, że zamiast odpowiedzieć na przekierowanego maila, osobie, która mi go przesłała, wysłałam średnio wyrafinowaną odpowiedź pierwotnemu nadawcy wiadomości 
[Aczkolwiek odpowiedź kulturalną, poprawnie polityczną i cenzuralną, tylko zwyczajnie głupią]. 

Czy mam się obruszyć na dziwne spojrzenie pani ze sklepu zoologicznego, po tym jak nie mogąc określić jakiego rodzaju kocimiętki potrzebuję (bo się na tym nie znam) a nie chcąc wykazać się ignorancją w temacie (bo przecież kota mam już 7 lat!) z pewną miną na pytanie: co chce pani kocimiętką spryskać? odpowiedziałam: kota! A potem na opakowaniu przeczytałam: NIE SPRYSKIWAĆ KOTA!   
[Uspokajam, kot - kocimiętką niespryskany - ma się dobrze, spryskanie posłania oraz zabawek uwolniło w nim iście koci nastrój - w środku nocy dostaje pierdolca i lata za zabawkami po całym domu, liże mnie po powiekach i wkłada mokry nos w moje ucho].


Nie będę też składała reklamacji producentowi odzieży termicznej, że nagle po kilkunastu latach zorientowałam się, że nie mieszczę się w rozmiar noszony w liceum, czego skutkiem było grzebanie w koszu na śmieci w celu złożenia w całość podartego paragonu

[Odzież udało mi się zwrócić, mimo iż już ją wycofano z ekspozycji i pomimo podartego paragonu, dzięki czemu jestem nieco mniej oburzona na rzeczoną odzież].


I czy mogę mieć pretensje do mojego samochodu, że zwyczajnie podupada na zdrowiu i co chwila coś w nim niedomaga? O to, że tuż przed wymianą opon łapię kapcia, [wrażenie, że przez pierwsze kilka metrów jadę na ręcznym, mimo iż nie jest zaciągnięte i dziwne odgłosy przez resztę trasy w ogóle nie wzbudziły moich podejrzeń, gdyż z natury wszystko biorę za dobrą monetę. No dobra, może nie z natury, to wyuczone. Ale determinacji na pewno nie można mi odmówić]. I sytuacji nie poprawia fakt, że koło zapasowe jest w bagażniku, którego otworzyć nie mogę, gdyż kilka dni wcześniej zerwała mi się linka przy dźwigni przez co nie mogę zamknąć klapki od wlewu do paliwa ani otworzyć bagażnika [w sumie dzięki złapaniu gumy odkryłam, że do bagażnika mogę dostać się od drugiej strony, wystarczy złożyć siedzenie]. Czy też o to, że gdy patrzę na niego, ręce mi opadają, że znowu coś, on ni z tego ni z owego, zrzuca z siebie rejestrację? No nie mogę. Szczególnie po tym, gdy za wycieraczką znalazłam pismo z pieczątką mojego pracodawcy, które mnie informowało, że parking dla pracowników budowy jest po drugiej stronie kampusu.

[Poza tym z ciekawością zatrzymuję się na światłach, czekając na dźwięk klaksonu, po którym opuszczam okno i dowiaduję się od kierowców stojących na drugim pasie o tym co mi odpada, wisi, ciągnie się za mną, otwiera, nie domyka itd, itp.]

I w ogóle nie mam za złe czerwonemu woskowi za to, kapał strużką na jasną wykładzinę, gdy po ciemku przenosiłam zgaszoną świeczkę z jednego końca pokoju na drugi, a tym bardziej żelazku za pomocą którego niemal skutecznie usunęłam wosk. Niemal, gdyż w jednym miejscu za długo przytrzymałam rozpaloną stopę na kartce papieru i mi się trochę wykładzina przyciemniła.
[Wręcz wdzięczność mnie ogarnęła, że dzięki temu wreszcie się zmobilizuję i wymienię tę wykładzinę na jakąś bliższą mej estetyce podłogę].


To jasne, że nie mogę być zła na żadną z tych rzeczy, na żadne ze zdarzeń.

To jasne, że czasem mi przykro, że się przydarzają.
To jasne, że często są jak kropka nad i. Taką w sam raz na dobicie.
To pewne, że mogłoby ich zwyczajnie nie być.
To pewne, że powinnam się bardziej skupiać, uważać i być świadoma.
To jasne, że pretensje mogę mieć do samej siebie.

Ale zamiast tego lepiej jest wziąć głęboki oddech. Lepiej jest znaleźć w tym wszystkim jakiś element humoru. Choćby tego najbardziej absurdalnego. Wziąć głęboki oddech i szukać rozwiązania.
I nie martwić się aż tak bardzo.
W złych dniach najlepsze jest to, że się kończą.

[...nadal nie mam pojęcia, co z robić z tymi żarówkami] 




czwartek, 20 listopada 2014

nazywam się niebo

nazywam się niebo
Powietrze pachnie już jesienią. Taką pełną, lekko dżdżystą, z rana przemarzniętą, pod koniec dnia ciągnącą za sobą z ciężką chmurę, jak siatkę z zakupami. Taką jesienią z ciepłym kocem i grubymi skarpetami na stopach, parującym kubkiem w dłoni, dobrą książką i filmem widzianym po raz setny. Poranny świat tak mglisty, że mam ochotę przecierać powietrze, jak zaparowane lustro po gorącym prysznicu. Patrzę na stos książek ułożony pod ścianą i mój wzrok zatrzymuje się na tym samym brzegu, co w każdym listopadzie. Dzienniki 1950-1962 Sylvia Plath. Po tylu latach pierwszy raz się ich nie boje, nie boję się tego, że każdym słowem ściągną mnie w dół. 
Bo ta jesień i ten listopad są inne. I nie chodzi o to, że są cieplejsze i bardziej suche niż niemal wszystkie, które były przed nimi. Ja jestem inna. Cieplejsza. Te słowa były prawdziwe: jesienią zawsze byłaś trochę słabsza, dziś zgodzę się tylko z tym, że słabsza byłam. Kiedyś. 

Był taki czas, że zobaczyłam, że można inaczej, że ja mogę być inna, taka swoja i bez niewidzialnych sznurków przytwierdzonych do gruntu. Zobaczyłam siebie taką, jaką mogę być, jaka jestem naprawdę i poczułam pewność i siłę, wcześniej mi nieznaną. 

Ale urosłam zbyt szybko i mnie to przerosło.
I byłam najsłabsza jaka mogłam być ze wszystkich pór roku, jakie przeżyłam. Zakwestionowałam wszystko co widzę, umiem, czuję i wiem, tak jak nigdy wcześniej. I poczułam się bezdennie pusta. A potem zaczęłam się bać, obrosłam skorupą i zaciemniłam swój ogląd. 
Paradoksalnie, było to dobre. 
Zaczęłam znów rosnąć. W swoim rytmie, naturalnie, krok po kroku. 
I jest listopad i chodzę wyprostowana i pewnym krokiem. Uśmiecham się i myślę pozytywnie. Sama z siebie. 
Nie stałam się twardzielem, zimnym bytem. Nie wywróciłam na lewą stronę swoich przekonań i wierzeń. Zwyczajnie pewnego dni uśmiechnęłam się do siebie w lustrze, rozejrzałam dookoła i powiedziałam: cholera, jest mi dobrze. Tak zwyczajnie i po ludzku. Przestałam wierzgać. Udowadniać samej sobie. Nie pozwoliłam się sobie bać. Zaczęłam doceniać. Również siebie.  

To ja jestem księżyc i słońce. 
3:45




środa, 5 listopada 2014

lo que más

lo que más
Wstaję trochę później i wyjątkowo rano wchodzę pod prysznic. Zakładam na siebie trochę mniej warstw niż wczoraj i lżejsze buty. Śniadanie jest dłuższe niż zwykle a kawa o wiele mocniejsza. Wychodzę do pracy, słońce rozlewa się na ulicach. Jest ósma rano, temperatura powietrza 20 stopni Celsjusza. Idę chodnikiem wzdłuż linii palm obwieszonych daktylami. Jestem w Walencji. I jest mi niewyobrażalnie dobrze.

Piękno tego miasta nie mieści mi się w kadrach, smak pistacjowej tarty nie mieści mi się w mym rozumieniu słowa pyszne. I choć te cztery dni to jeden wielki small talk na wysokim obcasie, to uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Delektuję się smakami, paelli we wszystkich możliwych wariacjach, owoców i deserów. Delektuję się widokami, zapachem cytrusów we wdychanym powietrzu. I nawet, gdy idę jedną z najbardziej ruchliwych ulic miasta, to i tak słyszę śpiew ptaków ukrytych w palmach. Pod gołym niebem,  współprowadzę międzynarodowy warsztat w ogrodzie botanicznym, gdzie jak nieobyci przybysze z obcej planety jednocześnie wykrzykujemy: Patrz! Banany na drzewie! W otoczeniu kilkunastu kotów, w tym najbrzydszego kot świata o gabarytach małej świnki, wysyłam swój introwertyzm na palmę i wbrew zakodowanej w genach polskości, bezczelnie cieszę się życia.

Idąc miastem zachwycam się palmami ustawionymi w donicach na balkonach i dopiero w okolicach szóstej przecznicy dochodzi do mnie, że to w sumie nic takiego, ot, hiszpański odpowiednik pelargonii. Jem kolację w Mieście Sztuki i Nauki, ląduję w jakimś klubie, gdzie kobieta w burzy czarnych loków i fluorescencyjnym szalu wyśpiewuje jazzowe standardy. Uśmiechnięte twarze znajomych z pracy, żarty sypiące się rękawa. W tym klimacie wszyscy jesteśmy piękniejsi, młodsi i milsi. I świetnie śpiewamy. W korycie dawnej rzeki przerobionej na park siedzę wieczorem na trawie z plastikowym kubkiem w dłoni wypełnionym tanim winem, zagryzam go daktylami i patrzę na ludzi grających w kosza, baseball, piłkę nożną i tych biegających zorganizowanymi grupami. Jest pięknie.

I choć brudno tu na ulicach, choć trochę ciężko porozumieć się tu w innym języku niż hiszpański, choć mój neurotyzm lekko drga na widok hiszpańskiego stylu bycia, choć jestem tu tylko drugi raz i to przez kilka dni, to czuję się tu jak u siebie. Niesamowicie lekko, świeżo, na swoim miejscu.

Na lotnisku wita mnie kochające ramię i 2 stopnie na termometrze. I choć było pięknie, to cieszę się z polskiej złotej i z tego, że znów pachnę swoimi perfumami o pojemności większej niż 100 ml, a nie hotelowym zestawem dla every-travel-mana.

Prócz kilku magnesów, prawdziwego wachlarza i kilkudziesięciu zdjęć niczego, przywiozłam energię, samoświadomość i jakiś taki zdrowy luz.
Nie zmrożą go chłodne poranki, bure deszcze czy inne, zimne dziady listopady. Hola!


czwartek, 23 października 2014

niedokończona jesienna fuga

Znacie to, gdy wychodzicie z domu a za wami ciągnie się jak rozwiązane sznurowadło, uczucie, że o czymś zapomnieliście? Przewijacie w głowie wykonane czynności: wyłączanie żelazka, chowanie telefonu i portfela, wsypywanie karmy do kociej miski, zamykanie drzwi.... prostownica! Nie... to też nie to... Niby wszystko na swoim miejscu, tak jak powinno a jednak coś gniecie i nie daje spokoju.

Ten moment, gdy ktoś w większym gronie zadaje pytanie, na które wiesz, że znasz odpowiedź. Wszyscy obok milczą i to jest ta chwila, gdy możesz błysnąć i masz to gdzieś z tyłu głowy a nawet na czubku języka i nic. Nagle wszystkie słowa, które znasz straciły znaczenie. Otwarte usta i odpowiedź wypadająca ze smartfonu chłopaka siedzącego obok.

Ten natrętny, niedookreślony obraz jak twarz minięta na przejściu dla pieszych, która zdaje się mówić irytująco każdym rysem twarzy skądś mnie znasz ale nie potrafisz jej dopasować do żadnej ze swoich opowieści. 

To nieprzyjemne wiercenie w głowie, gdy już skończyłeś pracę, że jeszcze czegoś brakuje, ale nie można tego określić, nazwać, zobaczyć... I gdyby tak przystanąć na chwilę, skupić myśli, zamknąć oczy i zacisnąć kciuki, to na pewno wyłoni się, jak efemeryczna sylwetka zza mgły i nabierze realne, tak dobrze znane kształty. Ale czas się kurczy i jest kilka zdarzeń przed tobą. No to biegniesz z bagażem niedopiętym na ostatni guzik. 

Coś za mną chodzi, niedopowiedziane, niedookreślone, ale równo odmierzone wskazówką zegara. Jak cień czai się tuż za lewym ramieniem i gdy już myślę, że potrafię to nazwać, gdy już powoli odwracam głowę, to znika z posmakiem nieodgadnionej potrzeby, by wypełnić.

Wypełnić sobą całą te ściany i tę przestrzeń wokół mnie. Garnki aż po kipiące brzegi i półmiski na bogato. Wypełnić sobą to miejsce w łóżku po lewej stronie. Wypełnić sobą słowa w niezapisanych zeszytach i dni w czyichś kalendarzach. Żebym nie rozmazała się w myślach, wspomnieniach i sercach. Wypełnić sobą i treścią każdą chwilę, która już nie wróci. Żeby miała wartość i była dobra. Jakbym była wyliczona co do dni, które są coraz krótsze. Jakby coś było za zakrętem, czego objąć nie mogę. Żebym była wszędzie, namacalna. Żebym miała jakiś wpływ, kontury i barwę. Żebym wniosła jakąś wartość. Upiększam, umilam przestrzeń słonecznikiem, mieczykiem, wrzosem. Kupiłam sobie sitko do parzenia herbaty i się nim bawię, patrząc jak zabarwia się woda. Wypełnić się barwą.

A wokół magia: srebrne lisy wygrzewające się pod służbowym oknem w jesiennym, złotym słońcu. Jakiś podmuch wiatru w moim osobistym żaglu z niespodziewanej strony. Gliniane anioły ulepione m-kową dłonią, które strzegą mnie w chorobie. Ja zaskoczeniem samym dla siebie.

W głośnikach Kazik i Co się z tobą stanie, gdy ci ufać przestanę. Bezwiednie śpiewam tak, jak zawsze i pierwszy raz zadaję sobie pytanie: czy w takim układzie powinno to kogoś w ogóle obchodzić?

Kiedyś nie dotyczyło mnie to wcale. Kiedyś śmiałam się z tego do rozpuku. Teraz czerwona płytka paznokcia i pomarańcz cegły na wardze. Coś co dobrze leży i bransoletka. Robią większą robotę niż doświadczenie i certyfikaty.
Z kogo się śmieję? Z siebie samej się śmieję.
I wypełniam. 

środa, 8 października 2014

scars and souvenirs

Ostatnio czytałam, że mózg nie lubi ciszy, że tam zawsze jest głośno i zawsze coś się tam dzieje. Bo nawet, gdy nagle przestaje grać muzyka, to w głowie nadal słyszymy słowa i szarpanie strun. Prowadzimy rozmowy z sobą samym,  ćwiczymy te, które mamy odbyć albo analizujemy to co już się wydarzyło. Słyszymy dialogi filmu, który widzieliśmy ostatnio. Wciąż przetwarzamy w tę i z powrotem. 

Chciałabym przestać pędzić. W swojej głowie. 
Chciałabym każdego dnia zaczynać od tego miejsca, w którym stoję/jestem, z tym co mam, robiąc to co mogę i potrafię. Jak drzewo stać prosto, pić dużo wody, być pewną siebie i cieszyć się widokiem i tym co jest. Chcę być zajęta cieszeniem się życiem takim jakie mam.

Słyszałam też o badaniach przeprowadzonych wśród osób stojących w korkach. Badano te osoby, które korki bardzo denerwowały, stresowały. Zapytani, czy woleliby zamiast tego stania wrócić szybciej do domu i pobawić się dzieckiem, zdecydowana większość wybrała jednak swój samochód stojący w sznurku. Trochę to rozumiem, to jednak o wiele mniej przebiegów w głowie. Blaszany azyl. Pozorny bezruch. Czasem to jedyna chwila samotności i spokoju w ciągu dnia.  A tego jednak mam niedobór. I pewnie też, w jakimś słabszym momencie wybrałabym korek niż zabawę na wykładzinie, którą muszę wymienić, zwłaszcza, gdyby w radio śpiewała Barbra.

Mogę uwierzyć we wszystko i nie zważać na nic. Mogę wierzyć, myśleć i czuć, że poskromiłam już wszystkie swoje demony. Mogę o nich nie pamiętać kładąc głowę na poduszce i trzymać je zamknięte w pudełku w ciągu dnia. Ale prawda jest taka, że są moje i pójdą za mną wszędzie. 

Spotkałam dawnego znajomego przy dystrybutorze z LPG. Kilka pytań i moje odpowiedzi tak niezgodne z jego stanem wiedzy. Jakbym była już inną osobą. Jakby to inna Katie była choć w podobnym ciele. Jakby pytał o kogoś, kogo kiedyś znaliśmy, o kim pamięta się, jak przez mgłę. Nawet adres bloga inny. Uśmiechnęłam się ciepło, bo widzę, że moje życie jest dobre. Tylko z niewiadomych przyczyn ostatnio trochę od niego odstaję. 
Bo dziś mogłabym być Alicją i Kapelusznik mógłby powiedzieć do mnie Kiedyś byłaś bardziej. Jesteś o wiele mniej bardziej a ja nie zdziwiłabym się wcale. Czasem właśnie tak się czuję. Przez to moje ciągłe analizowanie zdarzeń, rozbieranie logiczne usłyszanych zdań, szukanie odniesień, kontekstów, podwójnych znaczeń ludzkich zachowań, myśli i moich wyobrażeń o tym, co na wyciągnięcie ręki. Dokopywanie się do samego dna, a potem jeszcze bardziej, na wylot. Mój mózg zdecydowanie nie lubi ciszy. To czyni mnie smutną. 

Są takie chwile, gdy myślę, że może jednak nie jest aż tak źle. Wciąż zatracam się w muzyce i książkach, potrafię w bezruchu wpatrywać się w architekturę. Ciągle śpiewam w głowie i tańczę przy sprzątaniu. Noszę kasztany w kieszeni na szczęście, puszczam oko do moich demonów i czasem się z nich śmieję nad kubkiem herbaty. Relaksuję się bez wyrzutów sumienia babskim serialem i odpoczywam przy gotowaniu. Potrafię zignorować pędzący czas i zatrzymać się, by zrobić zdjęcie, bo coś mnie urzekło. I wiem, że największym darem jest to co mówiłeś, że otaczają mnie piękni, specyficzni ludzie. To jest świat, który sobie stworzyłam, który daje mi radość i błogość, w którym zatracam się co chwilę. Prawda jest taka, że najczęściej chciałabym się zatracić i nie wracać już wcale.

I chyba nigdy nie zrozumiem popularności zdjęcia z baranami i tego niczym nieuzasadnionego i nieokreślonego zainteresowania moją osobą.
Coraz częściej też czuję, że powinnam być gdzie indziej. I często myślę że, podszepty moich demonów, niekoniecznie są czymś złym,  może powinnam brać je za dobrą wróżbę?

W gruncie rzeczy sny mam już spokojniejsze i bardzo rzadko paraliżuje mnie strach przed otwarciem powiek. W przeciwieństwie do mózgu lubię ciszę i jestem w tej grupie, której stanie w korkach nie przeszkadza. 

wtorek, 30 września 2014

ten

ten
To na pewno był wrzesień. Chyba połowa. Pamiętam, gdzie stało biurko, smak herbaty (zielona jaśminowa) i kolor kubka, który teraz leży owinięty w gazetę, w którymś z kartonów. W tle leciała muzyka. Pewnie jakaś polska alternatywa. Albo Pearl Jam. Pamiętam kolor tła. Tę dobrą, cichą szarość i obrazek, który był integralną częścią szablonu, a który tak dobitnie sugerował mnie, że nawet najbliżsi mnie z nim utożsamili. Pamiętam rodzaj czcionki i to, że powoli stawał się wieczór. Pamiętam, jak precyzyjnie, w skupieniu zorganizowałam sobie spontaniczność
Pamiętam, że po prostu chciałam. Po prostu wiedziałam, że muszę. Nie miałam planu. Nie miałam oczekiwań. Nie miałam żadnej kreacji, nawet cienia pomysłu. Po prostu postanowiłam być w innej przestrzeni, inaczej niż na co dzień, innym środkiem wyrazu. Zwyczajnie wcisnęłam przycisk i czekałam co z tego wyjdzie. I nie miałam bladego pojęcia, gdzie mnie to wszystko zaprowadzi.  

Wrzesień 2004. Moje lamassu, bo brak tytułu to też tytuł. Wtedy, nie bardzo wiedząc co tak naprawdę robię, rozpoczęłam swoją dekadę pisania w sieci. Pisałam o domach i czekoladzie, o w-fie na studiach i górskich wycieczkach, o moim mieście i małych radościach, o tym, co bolało i o tym, co unosiło ponad krzywe krawężniki. O ludziach. Nadziejach i rozczarowaniach. O kotach i bumerangach, Gerdzie i dziewczynie w kolorowych skarpetkach, o Człowieku Zagadce i podróżach pociągami, o codzienności i wspomnieniach. O wszystkim i o niczym. Zawsze o swojej emocjonalności, czasem krzywej, czasem niedopowiedzianej, czasem takiej aż do granic, ale zawsze szczerej. Jak kiedyś napisał M. poeprozję. Polubiłam to określenie.   

W zasadzie nie zmieniło się wiele. Może mniej piszę o podróżach pociągiem, o w-fie już wcale. Nadal bez kreacji, planu czy pomysłu, bez tematu przewodniego. Na pewno rzadziej i jeszcze mniej dosłownie. Ale przynajmniej wiem, gdzie ta moja pisanina mnie prowadzi od pierwszego słowa wklepanego w edytor. 
Do ludzi. Zawsze do ludzi.

I właśnie pomyślałam, że to takie moje małe święto. Nadal pijam zieloną jaśminową herbatę, choć nie tak często, jak wtedy (swoją drogą, straciła trochę na jakości. Albo to mi przez 10 lat zmienił się smak - oby!). I wygrzebałam ten wielki, granatowy kubek. Napijecie się ze mną jubileuszowej herbaty? 

Między jednym a drugim łykiem, napiszę zwykłe, w pełni emocjonalne i szczere: dziękuję :) moi Drodzy Czytelnicy. Mogłabym wymienić Was z nicka/imienia ale postanowiłam popaść sobie w pewnego rodzaju egzaltację ;)

Dziękuję Ci, który czytasz mnie od dekady właśnie. Dziękuję Ci, który wygrzebałeś mnie jeszcze na Onetcie. Dziękuję Ci, który czytasz mnie po raz pierwszy i dziękuję Ci, który czytasz mnie od jakiejkolwiek daty w kalendarzu, która już za nami, Dziękuję Ci, którego na oczy nie widziałam, a z którym czuję porozumienie i ludzką bliskość. Dziękuję Ci, który dałeś do myślenia, który rozbawiłeś i podniosłeś na duchu. Dziękuję Ci, z którym piłam herbatę i na którego maile czekałam/czekam. Dziękuję Ci, który stałeś się moim przyjacielem. Dziękuję Ci, który zostawiłeś choć jeden komentarz i Tobie, który nie napisałeś ani jednego. Dziękuję Ci, który wróciłeś, gdy i ja wróciłam. Dziękuję Ci, który każde me słowo śledzisz zachłannie. Dziękuję Ci, który nie czytasz mnie już wcale i Tobie, który udaje, że nie czyta. 
Dziękuję Wam. I nie tylko za Waszą obecność i słowa tu, ale za Wasze blogi i Wasze światy, które uwielbiam od dekady bądź krócej.

Sukcesem nie jest pisanie bloga przez 10 lat. 
Sukcesem jest to, że Ci, którzy zechcieli go czytać 10 lat temu - i krócej - są nadal.

I powiedzmy, że leciał wtedy Pearl Jam :)




piątek, 26 września 2014

comptine d'un autre été: l'après-midi

A jednak jesień.
W okruchach drożdżowego ciasta rozsypanego na stole i w melancholii zaparzonej w kubku z kotami, tańczącej w rytm francuskich piosenek, w ogrzewaniu stóp pod kocem i w książkach, które znów się czyta. W tej wilgoci i chłodnym wietrze, który z jednej strony dodaje mi sił i w tej mgle z drugiej, która wygładza wszystkie strachy.
Znów nie myślę linearnie. Znów ze strzępków słów i przekrzywionych kadrów tkam swój patchwork jesiennej emocjonalności.
W wilgotnym lesie dźwięk telefonu i pytanie, które jest stwierdzeniem w domu, na pewno cię nie ma? I myślę sobie, że to miło kojarzyć się z aktywnością. Zwłaszcza, gdy samemu się tak nie czuje.
Ludzie podpadają mi już tylko swoim charakterem. To bardzo ułatwia sprawę. Jakiś chochlik naburmuszony zaciągnął mnie w kąt, z którego kazał bać mi się ludzi znanych tylko z internetowych okruchów, które sugerują mi, że prywatnie mogłabym tych ludzi nawet polubić i tym bardziej budują moją niechęć.

Kilka tygodni temu miałam wytłumaczyć komuś swoją pracę. Westchnęłam, zaczęłam mówić poza wytycznymi. Nagle okazało się, że robię fajne rzeczy i tylko pogorszyło mi to nastrój. Bo mimo wszystko brak mi gęstości za biurkiem i pustych przebiegów w głowie po 16stej.

W niedzielne 45 minut zawieszenia w codzienności obserwuję siebie w monitorze ochroniarza  popijając kawę i z radością stwierdzam, że osiadłam na daktylach. A skoro stały się owocem przewodnim mojego życia, nawet pod postacią nowej blizny w ich kształcie na plecach, to wykorzystuję okazję i fotografuję daktylowce z głową zadartą do góry dopóki nie siądzie mi bateria w telefonie.
Słyszę drobne dreptanie energii nagromadzonej latem.
Patrzę na konie, słucham ich rżenia i wdycham zapach stajni. Dotykam ich łbów i czuję nieodpartą chęć przytulenia się do nich, wskoczenia na ich grzbiety i pędzenia przed siebie wzdłuż pól z zapachem jesieni palonej w polu wplątanym w moje włosy i ich grzywy. Nawet nie wiedziałam, że tęsknię.

Nie bacząc na wiek i dress cody noszę na prawym nadgarstku, na zielonej żyłce nanizane bez ładu i kolorystycznego składu, ale za to z m-kową miłością, plastikowe koraliki. Najpiękniejsza bransoletka ever. I chciałabym zerwać się z pracy, siąść na dywanie po turecku w przedszkolnej sali i przeczytać na głos o Chrupku i Miętusie. Albo chociaż Daktyle.

Trochę brakuje mi lata, mimo mej miłości do jesieni.

wtorek, 16 września 2014

chyba

chyba
We wczesnej jesieni lubię jej niezdecydowanie w delikatnej mgle kładącej się o zmierzchu na polach, jednym czerwonym liściem w zdziwionej, zielonej koronie, poranną wilgocią na asfalcie. To, jak rozsiada się subtelnie, w tym momencie przejścia, mgliście, miękko, nieśmiało. Lubię to jej nieposkładanie. Lubię ten bezczas i ciągłość niejednorodnych miejsc w podróży z szeleszczącą gazetą na siedzeniu pasażera, dobrą muzyką w głośnikach i czystą przyjemnością z jazdy. Lubię prowadzić samochód wczesną jesienią, gdy już szarzeje, przez wioski pachnące przypaloną zupą. Lubię przecinać lekko szosą zżółciałe łąki, świeżo zaorane pola, nad którymi na kablach wysokiego napięcia siedzą ptaki tak blisko siebie, jak grzyby do zasuszenia nanizane na sznurek.
Połączenie wczesnej jesieni i gór działa na mnie najlepiej. A jeszcze lepiej niż najlepiej, gdy moim krokom na szlaku wtórują kroki, które rozpoznam w ciemną noc. 
Najlepsze utwory WGB przy kawie pod lipami, dwa fotele przy drodze, w tym jeden dla psa. Sunący w dół sznur motocykli, łomot serca w skroniach i taki tyci podjazd. Zielony dach jednego z ulubionych schronisk, tłuszcz na pierogach, menażki i niezbędniki, Pink Floyd a potem ta piosenka Hey'a słuchana wielokrotnie aż do zerwania taśmy w kasecie równo 20 [sic!] lat temu. Czekolada Studencka rozpływa się na języku, koty spragnione dotyku dłoni łaszą się do nóg i ten widok, jak kropka nad i o tym, że jest zwyczajnie pięknie w każdej (nie)zwykłej chwili. 

Budziki nie dzwonią mi na czas i wciąż nie zmyłam górskiego błota z butów
Nadal śnię o Wzgórzu Marty odmieniając Kurze Wzgórze przez przypadki między jednym przewróceniem się z boku na bok a drugim. 



wtorek, 9 września 2014

schyłek lata

schyłek lata
Zupełnie nie wiem, jak, kiedy i dlaczego lato mija tak szybko. Zrywa się nagle ni stąd ni zowąd zostawiając rozrzucone zwiewne sukienki, klapki kopnięte gdzieś pod stołem, słomkowy kapelusz w kącie i prawie całą butelkę emulsji do opalania. No i oczywiście wakacyjną listę praktycznie wcale niezrealizowaną. No ale kiedy niby? W końcu wakacje były! Wszem i wobec ogłaszam, że owszem w tym roku również podeszłam do tematu listy z lekceważeniem, gdyż po jej sporządzeniu nie zerknęłam na nią ani razu. Umówmy się: największą frajdę sprawia mi sporządzanie list a potem z ciekawością sprawdzanie, co się udało a co nie. Plany miałam, jak zawsze, zacne. Wakacyjnie planowałam:
  • nie robić remontu. Ewentualnie pomyśleć nad półkami w garderobie. Jeśli zdecyduję się na półki a nie na regały, to przy okazji mogę pomyśleć o zrobieniu za jednym zamachem półek na książki i płyty w pokoju, a jeśli już zacznę te półki montować, to od razu mogę położyć na podłodze panele. Jeśli wybiorę regały, to o półkach w pokoju pomyślę kiedy indziej. Pewnie w następne wakacje.
No proszę, pierwszy punkt i pierwszy sukces! Remontu nie zrobiłam. Owszem, o półkach pomyślałam, na zasadzie: 'daj spokój, nie myśl o półkach'  i przygarnęłam regał od Rodzicielki. Drugi regał przygarnęłam do kuchni, a do pokoju przygarnęłam kolejną ławę (mam dużo powierzchni płaskich w pokoju), która świetnie sprawdza się w roli trzymacza książek. 
  • uporządkować zdjęcia, dokładnie te same, które miałam uporządkować rok temu, czyli wyciągnąć je z pudła i wkleić w odpowiedniej kolejności do albumu. Oczywiście tylko wtedy, gdy będę miała półki w pokoju, bo inaczej to bez sensu, bo gdzie ja te albumy trzymać będę? W pudle? Zasadniczym celem tego zadania jest wszak uwolnienie zdjęć z pudła.
Moja stanowczość mnie zaskakuje. Oczywiście, że ich nie uporządkowałam, bo przecież nie mam półek. Ale żeby nie było, że tak zupełnie nic nie zrobiłam w kwestii zdjęć i pudła, chciałam poinformować iż dokonałam lekkiej zmiany w aranżacji przestrzeni i przesunęłam pudło w inny kąt pokoju.
  • to samo uczynić z listami uratowanymi z tej samej powodzi, które również miałam uporządkować rok temu, ale jakoś nie wyszło.
Wiadomo.
  • uporządkować rysunki M-ki, czyli znaleźć im jakieś bardziej godne miejsce niż pudło z podtopionymi zdjęciami i listami.
Z pomocą przyszła mi sama M-ka, gdyż dostała teczko-walizkę i powiedziała: 'Mamo, będę w niej trzymać swoje rysunki'. Trzyma. Oczywiście rysunki, które narysowała przed otrzymaniem teczko-walizki nadal leżą w rzeczonym pudle.
  • wywołać zdjęcia, póki jeszcze pamiętam, jakie chcę wywołać.
Wywołałam. Co więcej: oprawiłam w ramki i zawiesiłam na ścianie. I to jednego dnia!
  • kupić osłonkę na balkon, bo naprawdę irytuje mnie to, że kot mi z niego zeskakuje. No dobra. Nie tyle mnie irytuje to, że z niego zeskakuje, co fakt, że po 10 minutach zaczyna się drzeć pod balkonem, bo nie umie wejść z powrotem i trzeba po niego schodzić.
Po pewnej wielkiej ucieczce, gdy Behemot zniknął na 7h a potem obudził mnie przeraźliwym wrzaskiem o 1 w nocy siedząc na drzewie i z przerażeniem obserwując, że pod tym drzewem siedzi maleńki kotek, gdy rzucił się wręcz w moje ramiona, gdy po niego zeszłam, już nie ucieka, więc zakup osłonki został przełożony na bliżej nieokreśloną przyszłość.
  • nie siać żadnych kwiatków i zachować sobie pozostałości maciejki ku przestrodze.
Trzymałam się w tym postanowieniu do połowy sierpnia, kiedy to otrzymałam gadżet projektowy pod postacią nasionek w papierowej zakładce, gadżet oddałam M-ce, no i musiałam, no zwyczajnie musiałam wraz z M-ką owe nasionka posiać, a co się z tym wiąże wywalić pozostałości maciejki, gdyż tylko jedną doniczką dysponuję. Kwiatki ładnie urosły, niestety tydzień temu lało i zalało doniczkę. Dla rośliny była to zbyt duża ilość wody, jaką mogła na siebie przyjąć.
  • ogarnąć lanosidło (w sensie naprawić, bo, jak to sobie w zeszłe wakacje postanowiłam, porządek w bagażniku mam)
Done!
  • przeczytać 6 książek. Co najmniej.
Odmawiam komentarza w tej sprawie.
  • ogarnąć się z gazetami, czyli: spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że nie ma opcji, abym przeczytała gazety sprzed 12 miesięcy i więcej i je po prostu wywalić, zostawiając tylko te z tego roku i te przeczytać. Albo chociaż przejrzeć. A potem wywalić. 
Spojrzałam wprawdzie w oczy. Na początku lipca miałam 7 numerów 'Zwierciadła' - teraz mam 9; 3 nr 'Sensu'  - bez zmian; 1 numer 'Charakterów' - nadal posiadam; 11 wydań Polityk - dziś jest już 18; z 3 numerów 'Newsweeka' zostały mi 2, aczkolwiek nie pamiętam, abym ten jeden przeczytała; Futu Magazyn - z dwóch numerów zrobiły się 3, w tym jeden wciąż jest zafoliowany; tak jak w lipcu nadal posiadam jeden numer 'Gazety Wyborczej', Arteonu, 2 numery 'Wprost' oraz 3 numery 'Wysokich obcasów'. Dodatkowo swój jakże skromny zbiór gazet lub czasopism wzbogaciłam o: 'Kukbuka', 'Twój styl', 'Joga dla każdego' oraz 5 numerów 'Na pamięć'. 
Wyżej wymienionych gazet nie wyrzuciłam, gdyż W poprosiła, abym zatrzymała je dla niej, bo chętnie przeczyta. No to leżą.
Teraz już wiecie, czemu nie mam czasu na czytanie gazet lub czasopism - nie mam, bo ja je liczę!
  • nadrobić seriale (3 seriale, 4.5 serii)
No i tu mam problem. Nadrobiłam 3 seriale, ale ilość serii mi się nie zgadza, co oznacza, że nadrobiłam nie te seriale, które miałam na myśli. Za rok zapiszę sobie tytuły.
  • wybrać w końcu te zdjęcia, co je mam wybrać.
Nie wiem, co autor miał na myśli.
  • zacząć chodzić na jogę, bo już sama siebie irytuję.
Kupiłam sobie gazetę. 
  • znów biegać.
Przyznaję, olałam. Jednak w ubiegłą sobotę M-ka wzięła udział w swoim pierwszym, oficjalnym i profesjonalnym biegu i mnie zmotywowała, dlatego biegać zaczęłam. Ale już po wakacjach, więc się nie liczy.
  • jeździć na rowerze.
Jeździłam, a jakże. Do i z pracy. Całe 5 km dziennie.
  • jeździć na rolkach. 
M-ka jeździła, ja asekurowałam. Liczy się?
  • zrobić porządek w biżuterii, czyli naprawić wszystkie zapięcia u bransoletek, a jak się nie da, to wyrzucić, tak WYRZUCIĆ te zepsute; naprawić zapięcia od kolczyków i wywalić te pojedyncze, bo nie, drugi kolczyk się NIE ZNAJDZIE nagle po 3 latach. 
No ale jak to: wyrzucić? I co to znaczy, że się nie znajdzie?!
  • robić jeszcze więcej zdjęć i w końcu znaleźć dla nich miejsce na blogspocie.
Trzaskam zdjęcia jak pijany zając: wszędzie, wszystkiemu i zupełnie bez sensu. Miejsca jeszcze nie stworzyłam, ale już je sobie wymyśliłam.
  • napisać bajkę dla M-ki, bo już dawno nie napisałam.
Nie napisałam, ale opowiedziałam.
  • napisać coś jeszcze. 
Zadanie zostało dość mgliście sprecyzowane.
  • zrobić kopytka.
Hahahahaha.
  • spotykać się częściej ze swoimi dziewczynami.
A i owszem.
  • chodzić na spacery.
Zdarzyło się.
  • jeździć za miasto i do.
Jak wyżej.
  • przypomnieć sobie, czym się interesowałam przed tym nim osiągnęłam coś na kształt bytu spokojnego i znów się dać temu ponieść.
In progress
  • upiec 4 ciasta, których nigdy nie piekłam.
Upiekłam ciasto, którego nigdy nie piekłam, cztery razy. Liczy się?
  • być jeszcze bardziej w stylu serendipity (w sensie dużo się cieszyć z drobiazgów, tak, jak tylko ja to potrafię).
Jak dziecko, ze wszystkiego :)
  • pić siemię lniane.
Raz wypiłam.
  • jak już je zacznę pić, to nie uważać, że siemię lniane wszystko załatwi i pójść do lekarza. 
Nie załatwiło, bo przez znakomitą większość czasu nie potrzebowałam go wcale, no to wiadomo, że nie poszłam.
  • przejść ten cholerny, 29 poziom w Candy Crush Saga.
Taaak! Jestem z siebie taka dumna! Udało się. 1 lipca w okolicach godziny 13:00. To było tak wielkie wydarzenie, że nawet to sobie zapisałam. Potem na parę dni ugrzęzłam na poziomie 30, a potem zapomniałam grać.  Obecnie jestem na poziomie 64, bo jakieś 1,5 tygodnia temu mi się przypomniało, że gram.
  • kupić sobie wieżę i słuchać muzyki z płyt a nie z kompa.
Zapomniałam, że wieżę mam. Tylko coś mi się zacina.
  • kupić sobie radio do kuchni.
piękne jest :D
  • polubić się z Twitterem.
Nie lubię i boję się ptaków.
  • być jak skała na słowa pewnych osób.
Niczym niewzruszona.
  • mówić o dobrych rzeczach i nie brać ich za oczywistość. Być za nie wdzięczną :)
To praca na całe życie, ale w większości przypadków idzie dobrze :)
  • wykorzystać tę listę do nauki ogromnie ważnej sprawy: Nie spinać się. Nie musieć aż tak bardzo, wszystko i zawsze. Nie zadręczać, że coś nie idzie. Robić tyle, ile w danej chwili można. Byle dobrze.
Odpuściłam. Dobrze jest odpuścić samej sobie... świat się nie zawalił i nadal jest dobrze, tylko trochę lżej i jaśniej :)

Nie mogę się doczekać kolejnego lata i kolejnej listy, którą z wakacyjnym roztrzepaniem zrealizuję po łebkach ;)

środa, 27 sierpnia 2014

pocztówka z wakacji

pocztówka z wakacji
To były dwa domy, tak zupełnie normalne, a jednocześnie tak bardzo oderwane od rzeczywistości.

Na pierwszy M-ka mówiła: magiczny. To ten, gdzie za barem, poza klatką, siedziała papuga ara krzycząca od czasu do czasu: Ahoj lub papu, a wielki pies o sierści w kolorze chałwy, rozłożony pod ogromnym ekspresem do kawy, machał ogonem, gdy spojrzało się w jego bursztynowe oczy. To był dom, na którego drewnianych podłogach rozłożono pewnie ze 100 latających dywanów z różnych bajek, a niektóre z nich zawieszono na ścianie. To tam na każdej z możliwych powierzchni - nie tylko na regałach - były rozłożone przeróżne gry planszowe i książki o każdej z możliwych tematyk. (Choćby umiłowana przez M-kę Smokologia z próbkami błony ze smoczych skrzydeł lub smoczego pyłu ukrytego na kartach księgi ;) lub tewydrukowane w różnych językach, jak Przeminęło z wiatrem po niderlandzku, czy Jezioro Bodeńskie Dygata, które znajduje się w każdej przeglądanej przeze mnie biblioteczce wakacyjnej). To był dom, w którym kiedyś była szkoła, a teraz w każdej z dawnych klas stały drewniane łóżka i stoliki nocne przerobione ze starych maszyn do szycia. Dom, w którego olbrzymim ogrodzie z polnym kwiatem, wodnym oczkiem, wiklinowymi koszami i krzesłami powitała nas pierwszego wieczoru podwójna tęcza, tak intensywna, jak żadna inna, którą widziały moje oczy, tak blisko, że można było jej niemal dotknąć. To był dom gdzie późnym wieczorem serwowano sushi własnej roboty, a posiłki jedzono wspólnie przy dużych ławach w sali w kolorze mocnej czerwieni, pachnącej liliami. Gdzie kompot podawano w glinianych dzbanach, a różne rodzaje sera i ryby na tryliard sposobów rozpływały się w ustach.

Na drugi M-ka mówiła: leśny. To ten, który stał pod lasem trzeszczącym, hałasującym spadającym żołędziem, krokami wiewiórek i lisów. To ten, w którym grało się w szachy i czytało legendy. Gdzie walczyło się o papierówki na szarlotkę z szerszeniami i podglądało ważkę składającą jajka. To ten, gdzie śniadanie jadło się pod domem, a huśtawka huśtała najwyżej jak się dało. To ten z chorym kasztanowcem, który zrzucił już na ziemię małe kasztany, ten z niezamieszkałą wciąż budką dla nietoperzy. Ten z obszerną biblioteczką i kuchnią węglową, z ogniskiem palonym tuz pod oknami ten, w którym piło się cydr przy świetle plastikowych gwiazd rozłożonych u stóp.

Dwa domy, które pachniały drewnem i skrzypiały wszystkim. Które grzały i karmiły domowym ciepłem. Które pomogły zwolnić, zatrzymać się, odpocząć i zamarzyć.

Myślę, że to dobrze jest mieć taki dom, gdzie pozytywna energia mieszka w każdym kącie, smakuje każdym kęsem i którą czuć w gestach, uśmiechach, w powietrzu. Dobrze jest mieć takie miejsce, do którego chce się i można wracać na początku wakacyjnie, potem weekendowo, potem coraz częściej, a potem osiąść już niemal na zawsze.  Dobrze jest móc zaszyć się w miejscu leśnym, magicznym, choć tak naprawdę nie trzeba go mieć pod lasem czy w górach, nie trzeba go mieć nawet na własność.

Ale... chciałoby się ;)


środa, 13 sierpnia 2014

prosto

prosto
Karl Lagerfeld powiedział, że zapach świeżo wydrukowanej książki to najlepsze perfumy na świecie. Nic nie równa się zapachowi nowej książki w domu. Tak, jak nic nie równa się zapachowi starych bibliotek i czytelni, tych książek, które wchłonęły zapach palców przewracających ich kartki. 
Podobno wyprodukowano spray o zapachu książek. Jedno psiknięcie na czytnik e-booka lub tabletu przenosi w świat zapachu identycznego z naturalnym. Takie to proste. Pewnie o wiele prostsze niż kupienie normalnej książki, w normalnej księgarni, do której trzeba pójść, wyszukać odpowiedni dział i regał, poczuć grzbiet okładki pod palcami, obrócić kilka razy w dłoni, usłyszeć jej szelest, a gdy jest już twoja, nim zaczniesz czytać pierwsze słowa, zanurzyć końcówkę nosa w samym środku tomu. I się uśmiechnąć. Tego piękna, tego momentu pomiędzy zakupem a pierwszym czytaniem nie odda żadna zawartość pojemnika pod wysokim ciśnieniem. 
W czytnikach są też gazety, ulubione piosenki i stacje radiowe, filtry do zdjęć. Wszystko, czego potrzebujesz zapisane zero-jedynkowo i zamknięte w jednym urządzeniu. I nic w tym złego. Na ogół.
Wciąż i wszędzie, coraz częściej i zupełnie bezsensu stosujemy substytuty normalnego życia, które przeistacza się w deficyt odkrywany z prawdziwym zdumieniem. 

Starłam kurz z lustrzanki, bo chciałabym znów oddać się tej chwili, gdy w ciszy ustawiam ostrość, wymienić to za szybkie pstryk telefonem, gdzie nie ma miejsca na to, by pomyśleć nad łapanym kadrem. Nie ma czasu na to co pomiędzy.
Na obiad jem fasolkę zerwaną na działce. W koszu na stole mix świeżych pomidorów, ogórków, cukinii i kukurydzy przytarganej z rodzicielskiego ogródka. Zamiast wyszukanych składników do odjechanych potraw, czy gotowych dań, sięgam po to co najprostsze i najbliższe. Coś wymyślam, komponuję, i znajduję czas na to, co pomiędzy, co najważniejsze - na przygotowanie tego, co się zje. W spokoju, z uśmiechem, bez presji czasu i burczącego brzucha. Odnalazłam w tym prostotę i szczerość. Zwyczajną radość z gotowania i wspólnych posiłków. 

Lubię tusz codziennej gazety, który zostaje mi na palcach. Zapach nowych książek i to jak szumi mi w kuchni radiowa Trójka z odbiornika z anteną, gdy przy lodówce zrobię zbyt duży krok w lewą stronę. Lubię wkładać płyty do odtwarzacza i to, jak przeskakuje mi w tym najbardziej wysłużonym miejscu. Lubię tę całą naturalną niedoskonałość codziennego życia, takiego unplugged od tego co szybkie i mobilne.
Lubię proste życie. I lubię to, co pomiędzy

Często budzę się o 5:30 rano. Tak zupełnie bez powodu, tylko po to, by spojrzeć na zegarek i przewrócić się na drugi bok. Ale nim to zrobię, patrzę na to, jak wstaje dzień, jak się zmienia. Lubię zmierzch i lubię te wszystkie chwile przed, przygotowania do właściwych zdarzeń. Myślę, że nie doceniamy momentów przejścia. A przecież są tak bardzo ważne. Może najważniejsze? Momenty przejścia mają w sobie jakąś mądrość i wymagany porządek. Jak przedwiośnie, babie lato i przedzimie. Gdy nie zwracamy na nie uwagi, pomijamy, pozbawiamy się jakiejś istoty, tego co się stanie, odbieramy mniej autentycznie, pobieżnie. Tak mi się przynajmniej wydaje. 

Podobno nie mamy czasu. Nie mamy czasu na zwykłe, proste rzeczy. Nie mamy czasu na momenty przejścia, na mądre dojrzewanie do kolejnych etapów i wyzwań. To bardzo w modzie mówić, że nie ma się czasu. Bo to oznacza, że ma się dużo zadań, jest się niezastąpionym i wszechstronnie rozwiniętym (a nie niezorganizowanym, niedookreślonym lub przeciążonym). Bo wszystko musi być tu i teraz, as soon as possible, byle szybciej i byle więcej. 
A potem wszystko zrobione jest pobieżnie i po łebkach, choć na czas. I w wieku 31 lat diagnoza lekarska: stan przedzawałowy.

Lubię odkładać sprawy na później. Tak, jak tematy postów, czy sedno recenzji. Lubię dać im odetchnąć, wyrosnąć, przybrać formę, jak ciastu na chleb. Lubię o nich myśleć, podchodzić do nich z różnych stron, pozwolić im dojrzeć
Nie poganiać, jeśli nie trzeba. Nie brać udziału w wyścigach, dać czas. Docenić moment przejścia, dostrzec to, co pomiędzy. Nie wydziwiać, nie utrudniać. 
Wąchać prawdziwe książki i pamiętać, że nie trzeba nic, tylko trzeba mieć czas (L.Janerka):




wtorek, 5 sierpnia 2014

sielanka o domu

sielanka o domu
Lubię tu mieszkać.
Lubię to moje niedokończenie pomieszczeń, które jest, paradoksalnie, takie przemyślane i kompletne. Lubię liście brzóz kołyszące się przy każdym oknie, odbijające kolory dnia i pogody. I lubię nasiona brzóz wpadające podmuchem wiatru przez uchylone okna, rozsypane na parapetach, jak konfetti. Lubię czarny ogon kota wystający spod białej zasłony i to, że nie jest tak oczywiście biała. Lubię to, że nie ma w nim tak naprawdę czasu, bo zegar wiszący w kuchni pogubił wskazówki, a ten z Hello Kitty chodzi tylko na lody, ulubione bajki i spacery. Lubię kamyki przygarnięte przez M-kę, ubarwione pastelami i lakierami do paznokci, które znajduję w zaskakujących miejscach.  
Lubię jego zapach. To moje pierwsze miejsce na świecie, które ma swój-mój zapach. Lubię tę muzykę, która tu gra. I lubię tę naszą nieposkromioną dziewczyńskość rozproszoną  bransoletkami i spinkami gdzie tylko się da. Wspólne mieszanie w miskach i bajkowe seansy z popcornem pod ręką.
I choć swą formą jest taki inny od tego, który naszkicowałam i urządziłam kiedyś sobie w głowie, to ma w sobie ten spokój, otwartość, bezpieczeństwo, bliskość i radość, którymi zawsze chciałam wypełnić swój dom.
Lubię tu żyć.
Tak zwyczajnie, bez pośpiechu.



wtorek, 29 lipca 2014

jutro jest dziś

Pancernik Aleksander nasłuchawszy się głupiego gadania papug, postanowił wyruszyć w ciągu dnia na odkrywanie świata. Dość szybko okazało się, że dzienne życie kryje wiele niebezpieczeństw, więc Aleksander zwinął się w kulkę. W swoim pancerzu turlając się to tu to tam poodkrywał to, co nieznane. Wykorzystał szansę i potrafił uchronić się przed niebezpieczeństwem. Pozostał sobą w świecie, tak mu zupełnie obcym. I przeżył. Taki mądry happy end.
Książki czytane M-ce i późniejsze rozmowy o nich, dają mi do myślenia więcej niż niektóre konsekwencje zdarzeń.

Ponieważ mam ogólnie wszystko, czego mogłabym na tym etapie życia chcieć i obiektywnie patrząc, wbrew i mimo wszystko, jest całkiem nieźle, to moja samoocena w mych momentach rosnących wynosi 0. Muszę sobie przypomnieć, czym się interesowałam nim zaczęłam wieść swoje prawie idealne życie. Muszę poczuć, że wiem, umiem i mogę. W skrócie: wyzwania potrzeba mi. Wyzwania i jednocześnie warstwy ochronnej, bo wciąż wypadam słabo w konfrontacjach jakichkolwiek, a swój pancerz gdzieś zagubiłam. Choć chyba nigdy go nie miałam. Co najwyżej kokon.

Uczucie ciągłego niedosytu, zbyt szybki obrót wskazówek i nieaktualność kartek kalendarza. Świadomość kruchości tego, co obok nas. Muśnięcia na opuszkach palców, tego, co właśnie wymknęło się z rak. Ciągły głód i chęć poznawania. Szukanie wyzwań, nie kulenie się pod obstrzałem codziennych spraw. Czerpanie z tego, co jest aż do dna. Skupienie, pełne zaangażowanie i autentyczna życzliwość. 

Nie można się bać. 

Świadomość, że nic nie jest dane raz na zawsze, że zbyt wiele zależy nie od nas. Ciągłe rozstania, powroty, tasowania rzeczywistości, przemienność rutyny (sic!). Wszystko to, uczy mnie, że trzeba doceniać chwile całym sobą. Nie rozdrabniać się na złe humory, dostrzegać najdrobniejsze i pozwalać przeniknąć przez zbitek skóry, mięśni, żył i tkanek. Zwyczajnie cieszyć się smakiem malin i zapachem ciepłego deszczu w zmęczonym powietrzu. Widzieć to dobro i czułość w podanej kawie i w uśmiechu na dobrą noc. Dać się ogarnąć wzruszeniu, gdy LP3 w twoje urodziny, na własne oczy z numerem jeden, który tylko ty wiesz, ile znaczy. Sekrety powierzane, bo tobie można. Codzienne dowody miłości i sympatii w gestach najdrobniejszych. 

Lubię urodziny. Tego dnia o wiele łatwiej uwierzyć mi, że to, co o mnie mówią, piszą jest prawdziwe. 
Maluję usta po raz pierwszy od wielu lat. To dziwne, co ludziom dodaje odwagi. 


 
Korzystaj z każdej okazji, jaka ci się trafia na tym świecie, choćby miało ich być chwilami za wiele, bo pewnego dnia okazje się kończą. Wciąż marzymy. Wciąż zmyślamy własne życie. Zmyślamy to, co kochamy i to, czego się boimy. Marzenia wymykają nam się z rąk, prawie tak żywe, jak tylko potrafimy je sobie wyroić. Trzeba się nabawić nieuleczalnej obsesji. I bez obawy mijać otwarte okna. /John Irving Hotel New Hampshire

środa, 23 lipca 2014

summertime

Sądziłam, że mnie to nie dotyczy. Uważałam, że jestem ponad to, a szczególnie ponad sezonowe depresje i tłumaczenia wszystkiego pogodą. Fakt jest jednak taki, że mimo mojego uwielbienia do czterech pór roku nie służą mi one tak do końca. Niby lubię wszystkie, z lekkim wskazaniem na jesień, ale to jednak lato ma na mnie najlepszy wpływ. Czy może raczej taki wpływ, pod którym być lubię. Bo, jeśli przyjrzeć się wszystkiemu na chłodno to fakty wyglądają tak: problemy nadal są i w większości dotyczą tego samego. A mimo to blakną w słońcu, a ja mam energię, by je zmieniać i pogodę ducha, by przyjmować je ze spokojem. I to wszystko od słońca. Wiem to. 
Od słońca i od zapachu powietrza. Od opuszków palców brudnych od soku z czereśni i od japonek na stopach. Od rytmu miasta i tego specyficznego letniego, miejskiego gwaru. Od sezonowych owoców, które można jeść prosto z krzaka, ogórków upychanych do słoika i od brązowiejącej z każdym dniem skóry. Od ciepłych wieczorów i balkonowego życia. Od smaku zimnego piwa w upalny dzień.

W wakacje jestem trochę odrealniona. Niby chodzę do pracy, ale czuję się tak, jak w te dni, gdy wracałam ze szkoły i nie miałam nic zadane. Niby nadal coś trzeba załatwić, w jakiś miejscach trzeba być, ale wszystko pozbawione jest ostrych krawędzi. Trochę przez to, że M-ka sama ma wakacje, więc chodzimy spać późno, śpimy długo, na śniadanie jemy gofry i placki z owocami a wszystko to po turecku i w koszulach nocnych, po domu biegamy na bosaka w kwiecistych sukienkach, wieczorami wychodzimy na dwór, bo tylko wtedy można oddychać i jemy nieprzyzwoite ilości lodów i cukrowej waty.  Trochę przez to, że pod moim balkonem jest plac zabaw, więc słyszę dziecięcy śmiech, słyszę szum kroków na nawierzchni wysypanej kamykami, słyszę rozmowy sąsiadów siedzących na balkonach i wszystko zbija się w melodię tak dobrze mi znaną z ośrodków wczasowych. I wszystko pachnie i wygląda mi polskimi filmami i serialami kręconymi w upalne lata w stolicy, w latach 70' i 80', które oglądałam we własne wakacje na początku lat 90 zeszłego wieku (jak to brzmi!). I trochę sama czuję się jak bohaterka takiego filmu w swoich letnich sukienkach, sandałach i płóciennej torbie z zakupami. Letnio mi. Naturalnie, lekko, tak mojo.

Tę letniość podkreśla stos książek znoszonych do domu, każda z krainą historyczną w tytule. Odmieniam ją przez okładki, strony, przepisy, pejzaże, budowle, nazwiska malarzy, słowniki. Jak co roku. I jak co roku dochodzę do wniosku, że klimat lata mi służy a polska jesienno-zimowa niestety podcina mi skrzydła i chmurnieje myślą. To pewnie tak z wiekiem mi przyszło. I wiem, że za rok też przyniosę stos książek, ale tym razem przewodników, bo już dość marzenia i smakowania Toskanii tutaj. 

Zero oryginalności. Co więcej, coraz częściej wizualizuję sobie, jak rzucam wszystko w cholerę, kupuję chałupę w Toskanii, klnę doprowadzając ją stanu używalności a potem piszę o tym książkę.
No co? 375 książka na ten sam temat na rynku wydawniczym nie robi już większej różnicy ;)

Ciao!

piątek, 18 lipca 2014

swallowed in the sea

swallowed in the sea
Myślę, że już wystarczy.
Siedzę nad brzegiem Bałtyku i myślę, że już dość. Dość bycia wtedy i kiedyś, tam i gdzieś. Dość rozpamiętywania i dość planowania. Zlizuję słoność z ust. Dość myślenia o życiu. Czas najwyższy po prostu żyć. Tu i teraz. Bo ważna jest uważność.

Podstawowy błąd polega na tym, że marzy mi się życie bez zagnieceń, bo obiecałam sobie, że teraz będzie już tylko lepiej. Gniewam się więc, gdy rzeczywistość nie pozwala mi spełnić tej obietnicy.

W moim wieku fajne jest to, że już wiem, że najlepiej mi z jasnym cieniem (to zabawne, że cienie mogą być kolorowe i jasne) i czarną kreską na powiece, a kolor niebieski nie pasuje do mnie wcale. Wiem też, w jakich ubraniach jest mi wygodnie i w jakich butach chodzę nienaturalnie. Wiem, co mi leży, a co nie. I już nie muszę eksperymentować.

Wiem też, czego nie chcę. A to już bardzo dużo. Wiem, jakie relacje mi nie leżą, a jakie uwierają. Wiem, które trzeba pielęgnować każdego dnia. I wiem też na co nie ma sensu tracić czasu, energii, myśli i emocji. Z pewnych rzeczy się wyrasta. Z zachowań, emocji, relacji na szczęście też. Tak jak z długich, wyciągniętych swetrów.

Myślę, że już wystarczy,
Siedzę nad brzegiem Bałtyku i myślę, że już dość.
Życie jest tu i teraz. Ty, ja, my - też. A może przede wszystkim. I w ogólnym rozrachunku tylko to się liczy.
Przestaję boksować się z powietrzem.

Słony wiatr wplątał się w moje włosy, kilkaset metrów dalej, w porcie, pachnie smażona flądra. W płóciennej torebce kilka muszelek na szczęście.
Tu i teraz.

                                                       fot.: Sztuczne Fiołki

wtorek, 8 lipca 2014

come to my window

come to my window
Dobrze jest mieć dobry widok. Na przykład na pracę, na mieszkanie, na związek. A najlepiej to jest mieć w ogóle dobry widok na przyszłość. Dobrze jest mieć dobry widok zza szyby samochodu, gdy się jedzie i dobry widok na pulpicie komputera, by zrelaksować przepracowany wzrok. Dobrze jest mieć dobry widok na stadionie piłkarskim, czy na ekranie tabletu.
Dobry widok robi dobrze.
Z dobrych widoków najlepsze są widoki z okna. Widoki z okna są bardzo ważne. Czy to przypadek, że pierwsza udana, trwała fotografia to Widok okna w Le Gras? Widok z okna może inspirować, relaksować i cieszyć. Może zachwycać, może męczyć i dobijać. Wszystko zależy od tego co przez to okno widzisz. I jak.
Gdy nie podoba ci się to, co widzisz za oknem, masz determinację, by to zmienić. Gdy ci się podoba łapiesz siłę i energię, swoje flow. 

W nowych miejscach nie bardzo interesuje mnie stan komunikacji czy dostęp do lokali usługowych. W hotelach nie liczy się dla mnie odległość od centrum, czy ilość półek w szafach. Tak już mam, że gdy gdzieś jestem, to obczajam dwie rzeczy: toaletę i to, co za oknem. Bo wiadomo, nie taka łazienka, nie taki widok są w stanie pozostawić niesmak, którego nic nie usunie. Przynajmniej w mojej pamięci. Co gorsza, to, co mnie najbardziej frapowało w czasie oczekiwania na mieszkanie, to, czy będzie tam ładnie? W sensie, czy z okna ładnie będzie? Bo ja ze złym widokiem, czuję się po prostu źle. Przesalam ziemniaki i niedokładnie ścieram kurze, próbuję zdrapać podskórny niepokój łamiąc paznokcie i częściej się smucę, nie piszę i nie tańczę na bosaka, tylko patrzę tępo w ścianę zamiast z radością przez szybę. Siedzę skulona pod oknem i czekam aż się ściemni (tak, to był dla mnie kiepski miesiąc).

Uwielbiałam, nadal uwielbiam, widok z okien rodzinnego domu. W kuchni siadałam na blacie tuż przy oknie, z kubkiem kawy i patrzyłam na pobliski las, rzekę i kolorowe Rodos [Rodzinne Ogródki Działkowe ;)]. Wszystko jedno, czy  gałęzie drzew były pokryte szronem, czy  kwitły jak oszalałe. Nawet, gdy ostatni czerwony liść spadł na mokrą ziemię, ten widok był wszystkim, co w danej chwili mogłam mieć na własność.
We własnym pokoju kładłam się na podłodze i patrzyłam na swój własny kawałek nieba, własny, bo wytyczony ramami mojego okna. Leżałam tak przez lata, aż wierzchołki brzóz posadzonych w 86, miesiąc po tym, jak tam zamieszkaliśmy, zaczęły nieśmiało zaglądać do moich okien, by teraz wypełniać niemal całą przestrzeń ramy. Co wieczór puszczałam oko do mojego kumpla księżyca, który wybrał sobie właśnie mój parapet, by na nim przysiąść.

Ważne są dla mnie okna. Podobno w każdym moim oknie jest jakaś czułość i nostalgia. Podobno do moich okien chce się podejść i zamyślić nad wszystkim i nad niczym. Podobno mam ładne okna. Lubię ładne okna i lubię ładne widoki z okien.

Ile ja mądrych rzeczy wymyśliłam sobie na oknach, ile łez wypłakałam przy okiennych framugach i ile pięknych słów wypisałam z siebie, siedząc kiedyś przy tym oknie od podłogi aż po sufit, na najwyższym piętrze budynku przy ulicy na literę k, gdzie widziałam morze dachów naszpikowanych antenami. Prawie, jak w Paryżu.

Mam szczęście do ładnych okien i dobrych widoków.
Mój blok, jako jedyny, stoi tuż przy zagajniku brzóz.  Takie przybicie piątki od losu.
Gdy leżę na podłodze, to przed oczami mam kadr z rodzinnego domu: też niebo i też brzoza. Bezpiecznie mi. Ze wszystkich trzech pomieszczeń w domu widzę brzozy z gniazdami ptaków w koronach. Ten widok mnie koi. Ten widok sprawia, że mój dom jest domem.
Uwielbiam poranne światło, gdy sobie wpada, o tak, bez zapowiedzi przez szparę jasnych zasłon. Uwielbiam cienie, które leniwie rozkładają się pod moimi stopami. Tu też przeleżę lata, wypiszę słowa, wymyślę sensy i znaczenia.
Mam ładne okno.
I dobre widoki.



wtorek, 1 lipca 2014

in the summer

Odhaczyłam ostatnią rzecz na liście rzeczy do spakowania dla M-ki na wakacje, zasmuciłam się przeogromnie, że będę tęsknić niewyobrażalnie przez te dwa tygodnie, które spędzi z dziadkami na plaży i doznałam olśnienia, że są wakacje, a ja taka zupełnie do nich nieprzygotowana. W sensie, że nie zaplanowałam sobie żadnych zadań, wyzwań, marzeń do zrealizowania na te dwa piękne miesiące. Postanowiłam nadrobić, jak najszybciej to niedociągnięcie i stworzyłam listę. To nic, że prawie całkowicie pokrywa się z listą zeszłoroczną i tą sprzed dwóch lat (tej sprzed trzech wolałam nie sprawdzać).

Pełna zapału z każdym kolejnym wakacyjnym dniem, postanawiam realizować poniższe punkty (tzn nie, że wszystkie jednego dnia, tylko każdego dnia coś. Choć we fragmencie):

  • nie robić remontu. Ewentulanie pomyśleć nad półkami w garderobie. Jeśli zdecyduję się na półki a nie na regały, to przy okazji mogę pomyśleć o zrobieniu za jednym zamachem półek na książki i płyty w pokoju, a jeśli już zacznę te półki montować, to od razu mogę położyć na podłodze panele. Jeśli wybiorę regały, to o półkach w pokoju pomyślę kiedy indziej. Pewnie w następne wakacje.
  • uporządkować zdjęcia, dokładnie te same, które miałam uporządkować rok temu, czyli wyciągnąć je z pudła i wkleić w odpowiedniej kolejności do albumu. Oczywiście tylko wtedy, gdy będę miała półki w pokoju, bo inaczej to bez sensu, bo gdzie ja te albumy trzymać będę? W pudle? Zasadniczym celem tego zadania jest wszak uwolnienie zdjęć z pudła.
  • to samo uczynić z listami uratowanymi z tej samej powodzi, które również miałam uporządkować rok temu, ale jakoś nie wyszło.
  • uporządkować rysunki M-ki, czyli znaleźć im jakieś bardziej godne miejsce niż pudło z podtopionymi zdjęciami i listami.
  • wywołać zdjęcia, póki jeszcze pamiętam, jakie chcę wywołać.
  • kupić osłonkę na balkon, bo naprawdę irytuje mnie to, że kot mi z niego zeskakuje. No dobra. Nie tyle mnie irytuje to, że z niego zeskakuje, co fakt, że po 10 minutach zaczyna się drzeć pod balkonem, bo nie umie wejść z powrotem i trzeba po niego schodzić.
  • nie siać żadnych kwiatków i zachować sobie pozostałości maciejki ku przestrodze.
  • ogarnąć lanosidło (w sensie naprawić, bo, jak to sobie w zeszłe wakacje postanowiłam, porządek w bagażniku mam)
  • przeczytać 6 książek. Co najmniej.
  • ogarnąć się z gazetami, czyli: spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że nie ma opcji, abym przeczytała gazety sprzed 12 miesięcy i więcej i je po prostu wywalić, zostawiając tylko te z tego roku i te przeczytać. Albo chociaż przejrzeć. A potem wywalić. 
  • nadrobić seriale (3 seriale, 4.5 serii)
  • wybrać w końcu te zdjęcia, co je mam wybrać.
  • zacząć chodzić na jogę, bo już sama siebie irytuję.
  • znów biegać.
  • jeździć na rowerze.
  • jeździć na rolkach. 
  • zrobić porządek w biżuterii, czyli naprawić wszystkie zapięcia u bransoletek, a jak się nie da, to wyrzucić, tak WYRZUCIĆ te zepsute; naprawić zapięcia od kolczyków i wywalić te pojedyncze, bo nie, drugi kolczyk się NIE ZNAJDZIE nagle po 3 latach. 
  • robić jeszcze więcej zdjęć i w końcu znaleźć dla nich miejsce na blogspocie.
  • napisać bajkę dla M-ki, bo już dawno nie napisałam.
  • napisać coś jeszcze. 
  • zrobić kopytka.
  • spotykać się częściej ze swoimi dziewczynami.
  • chodzić na spacery.
  • jeździć za miasto i do.
  • przypomnieć sobie, czym się interesowałam przed tym nim osiągnęłam coś na kształt bytu spokojnego i znów się dać temu ponieść.
  • upiec 4 ciasta, których nigdy nie piekłam.
  • być jeszcze bardziej w stylu serendipity (w sensie dużo się cieszyć z drobiazgów, tak, jak tylko ja to potrafię).
  • pić siemię lniane.
  • jak już je zacznę pić, to nie uważać, że siemię lniane wszystko załatwi i pójść do lekarza. 
  • przejść ten cholerny, 29 poziom w Candy Crush Saga.
  • kupić sobie wieżę i słuchać muzyki z płyt a nie z kompa.
  • kupić sobie radio do kuchni.
  • polubić się z Twitterem.
  • być jak skała na słowa pewnych osób.
  • mówić o dobrych rzeczach i nie brać ich za oczywistość. Być za nie wdzięczną :)
  • wykorzystać tę listę do nauki ogromnie ważnej sprawy: Nie spinać się. Nie musieć aż tak bardzo, wszystko i zawsze. Nie zadręczać, że coś nie idzie. Robić tyle, ile w danej chwili można. Byle dobrze.

piątek, 27 czerwca 2014

circus

circus
Byłam tym dzieckiem, które bało się cyrków i które smuciły wesołe miasteczka. Nie wykazywałam jakieś specjalnej potrzeby częstego korzystania z tego typu rozrywki, wystarczył mi jeden klaun tańczący na beczce i dwie przejażdżki karuzelą przypadające na całe dzieciństwo. Jakoś nie sądziłam, że to wszystko mogłoby przypaść mi w udziale raz jeszcze, ale jednak rodzice zabrali, zaskoczone tym faktem, swoje ponad 30letnie dziecko do cyrku i do wesołego miasteczka. Tak naprawdę to zabrali oczywiście M-kę, ale ponieważ jesteśmy w dwupaku to i ja się załapałam.  Uczucia miałam mieszane, nie przeczę. Nie przeczę też, że pojawiła się buntownicza myśl, że tak nie można, że cyrk to zuo, że jeśli ludzie chcą, to proszę bardzo, ale taka przymusowa praca zwierząt jest okrutna i ja nigdzie nie idę. 
Poszłam. Treser uśmiecha się szeroko, ale ja nie widzę w nim dobra. Odczuwam taki sam niepokój, co kilkadziesiąt lat temu, a naprawdę chciałabym wierzyć, że kocha te swoje konie i wielbłądy paradujące w kółko. Patrzę na te zwierzęta i zastanawiam się, które z nich znały inne życie, niż to na cyrkowej arenie? Czy gdzie indziej były niechciane i jedynym miejscem był dla nich cyrk? Bo na zawody jeździeckie nie mają już ani zdrowia ani sił? Czy pochodzą z nielegalnego handlu? 
A potem na arenę wyszli ludzie. Żaden połykacz mieczy ani kobieta z brodą czy ludzie z krótkimi ramionami. Tancerki, akrobatki, motocykliści. I pomyślałam, że z nimi jest podobnie. Byli tam tacy, po których widać było, że sprawia im to przyjemność. Byli tacy, z których bił profesjonalizm i dobra zabawa. Ale był też uśmiech na twarzy i smutek w oczach. Sztuczki cyrkowe przerywane rozmowami wychowawczymi, bo to rodzina cyrkowa i najlepszy cyrk w Europie z ponad stuletnią tradycją. Ile z tych młodych dziewczyn wspinających się po szarfach chciałoby innego życia? Dla ilu mężczyzn ten cyrk to przechowalnia po kontuzji, która nie pozwala być już lekkoatletą czy dżokejem? Ile tu złamanych marzeń sportowców? Ile prawdziwej pasji i miłości do sztuki cyrkowej, a ile w tym powinności wobec rodzinnej schedy i czystego zysku na żądnej chleba i igrzysk publiki? Może właśnie zbyt dużo rozmyślam o życiu w namiocie cyrkowym, ciągłej wędrówce z miasta do miasta, braku zakorzenienia, godzinach treningów, wylanych łzach i starannemu nakładaniu makijażu przez klauna? Może pod tą całą otoczką błyszczących materiałów nie ma dramatów, tylko jest czysta kalkulacja. A może jest tam zwykła pasja i świadomy wybór, że chce się tańczyć na linie i żonglować talerzami? 
Myślę o zapaśnikach i kuglarzach. O mimach, arlekinach i pierrotach. O rzucaniu nożami, akrobacjach na trapezie i jeździe na jednokołowym rowerku. O wagantach i sztukmistrzach. O przecinaniu skrzyni z piękną dziewczyną w środku. Myślę o hipnotyzujących amazonkach, w których kochał się cały Paryż i Berlin. O nadrealizmie i przełamywaniu własnych ograniczeń, o miłości do ryzyka. O tym, że w pewnych czasach cyrk był sztuką ludzkich możliwości, że miał związek z teatrem. O cyrkowych trupach, które były hermetyczną grupą społeczną, solidarną, zwartą. Myślę o tym, jak przez stulecia sztuka cyrkowa ewoluowała na wielu płaszczyznach, kulturalnej społecznej, historycznej. Myślę, jak bardzo uległa trywializacji będąc uważaną za najpośledniejszego gatunku rozrywkę dla mas. Myślę o Astely'u i Aglaji Veteranyi. 
I wszystko sprowadza się do tego, że nadal nie wiem, co myśleć. 

    

poniedziałek, 16 czerwca 2014

soft

soft
Wiecie, co właśnie robię? Piję żurawinowe piwo, siedząc na progu, z nogami wywalonymi na balkonie i piszę. Rozkrzyczane wróble skaczą po gałęziach brzóz. Pachnie latem i spokojem. Niebo delikatnieje zmierzchem i na okrągło leci ta nowa płyta, która nie nudzi mi się wcale. Niby nic. A brakowało mi tego strasznie. Brakowało, smuciło i ściągało w dół.

Znów stawy w nadgarstkach pulsują mi stresem, mrowieją wyczerpaniem. Skrzydła ciem w żołądku nie przerywają swego ruchu nawet na minutę. Im jestem starsza, tym coraz trudniej radzę sobie ze stresem, który pojawia się w absurdalnych wręcz momentach, jeszcze bardziej wrażliwa się stałam, a sądziłam, że z wiekiem coraz bardziej gruboskórną się robię.

Mogłabym pójść do jakiegoś centrum SPA i zamknąć się w kapsule relaksacyjnej, uwolnić swoje ciało od czynników zewnętrznych, poddać kojącemu działaniu słonej wody, rozluźnić mięśnie i myśli. Mogłabym zarezerwować sobie godzinę w relaksacyjnym pomieszczeniu gdziekolwiek, kupić sobie odpoczynek, relaks i równowagę. 

Po dwudniowych warsztatach potrzebuję 12 godzin snu, by zregenerować się fizycznie i około dwóch dni, by wrócić do równowagi psychicznej. Powoli, w ciszy, z całym zestawem swoich relaksacyjnych pomieszczeń i kapsuł, które mam na wyciągnięcie dłoni i za darmo.

Ten balkon i to piwo. Te wróble, które nawijają już od 3 nad ranem. Te brzozy tuż za oknem i to mieszanie ciasta drewnianą łyżką. Odwiedziny przyjaciół, bo było (nie)po drodze z miasta obok, wytańczenie największego lęku. Garść malin i blask świec, przejażdżka rowerem po nowej dzielnicy  (jak dobrze jest przypomnieć sobie, że mięśnie mogą boleć też od wysiłku fizycznego a nie jedynie od stresu), fioletowe pole rzut kamieniem od bloku. Książki, płyty, stos ulubionych gazet i niczym niewymuszona samotność. Wszystko to rozsmarowuje napięte mięśnie, wygładza zszargane nerwy, rozjaśnia obraz. Znów jestem w swojej mydlanej bańce, do której nie dochodzą zewnętrzne bodźce.  


 


Copyright © 2014 serendipity , Blogger