poniedziałek, 26 listopada 2012

czekając na trzęsienie ziemi



Czekam na choćby lekkie drżenie ziemi. Na razie drżą mi tylko palce i głos, gdy próbuję wydobyć z siebie choć słowo.
Być może – na pewno tak – wymawiam to życzenie w bardzo złą godzinę i niebawem będę przeklinać siebie w duchu i me myśli niepokorne. 
Bo jeśli ziemia zadrżałaby choćby lekko, to skupiłabym się na tym drżeniu i trzymaniu stóp silnie na podłożu, a nie na swoich palcach i głosie, tak cichym i do mnie niepodobnym, jakby wydobywał się z zupełnie innego ciała i wymawiał słowa pomyślane inaczej.  Mogłabym wtedy, z zupełnym spokojem, przestać budować w pocie czoła obrazu siebie spokojnej, pewnej i mocno osadzonej. Mogłabym nie myśleć o tym, jakie wrażenie sprawiam, tylko je potwierdzić czynem.   
Tęsknię za ruchem, pędem, balansowaniu na granicy terminów.  Chcę mieć zajęte koniuszki palców wstukiwaniem przeróżnych zdań i stopy zmęczone bieganiem z jednego pokoju do drugiego.  Chcę opadać po całym dniu ciałem zmęczonym lecz usatysfakcjonowanym wysiłkiem i poczuciem, że znów dałam z siebie tyle, ile mogłam najwięcej.
I egocentrycznie chcę, by wiedziano, że do mnie można, jak w dym. Ze wszystkim.
Nie wyleczę się z mojego pracoholizmu i perfekcjonizmu. Już nawet nie próbuję.
Dlatego czekam na choćby lekkie drżenie ziemi.

niedziela, 25 listopada 2012

to był świat w zupełnie starym stylu

Czasem staję sobie w oknie ostatniego piętra kamienicy i patrzę na brukowaną ulicę, detale architektoniczne budynków, na ludzi w oknach, tych, co przebiegają chodnikami i tych parkujących swoje samochody. I zawsze, gdy tak staję przed tym oknem, zastanawiam się, jak bardzo te budynki, ta ulica i ludzie z nią związani zmieniali się na przestrzeni kilkuset lat? A chwilę potem moja wyobraźnia przenosi mnie w XIX wiek, w czasy cylindrów i powozów, długich sukni i parasolek. W czas, gdy uruchomiono pierwszą linię tramwaju konnego w tym mieście i gdy gazowe oświetlenie ulic rozproszyło mrok.
Kadrami wyobraźni przechodzę płynnie do początków XX wieku, gdy ta ulica nosiła inną nazwę, a na drzwiach mieszkań widniały wizytówki z niemieckimi nazwiskami.

Lubię wiedzieć, jak dany obszar wyglądał kiedyś. Jaki kolor miała elewacja, czy obok był jakiś park, kiedy dane osiedle powstało, jaką funkcję pełniły budynki, które dziś mijam z taką oczywistością. Ale nigdy przeszłość miejsca, w którym mieszkałam nie zaprzątała mojej wyobraźni tak, jak teraz.
Bo teraz nie wystarczą mi ogólne wzmianki o dzielnicy. Jestem głodna szczegółów o ulicy, o tej najbogatszej w detale architektoniczne kamienicy.

Nigdy wcześniej historia miejsca, w którym mieszkam nie interesowała mnie tak bardzo, jak teraz. Bo też albo sama tworzyłam tę historię albo nie warto było się nad nią zastanawiać.
Teraz jest zupełnie inaczej. Przy pierwszej okazji wybrałam się na spacer wzdłuż tej długiej i krętej ulicy. Okaleczone powieki balkonów, fragmenty zworników i posadzek są niedopowiedzianą wskazówką. Są na moją wyobraźnię i ciekawość, jak czerwona płachta na byka.

Dlatego, kiedy czasem staję przy tym oknie, z kubkiem herbaty w dłoni, zastanawiam się, czy może te kilkadziesiąt lat temu, tak samo stała tu Charlotte albo Bertha? Bo któraś z nich na pewno, musiała kiedyś podejść do tego okna, wyjrzeć przez nie, bo zobaczyć, czy się chmurzy. Bo w roku 1941 właśnie one mieszkały na tym piętrze, na którym teraz żyją cztery rodziny. W tym moja. Ergo, zarówno Charlotte jak i Bertha miały ogromne mieszkania, na pewno zbyt duże jak na wdowy. Bo w tamtym czasie, w tej kamienicy same wdowy mieszkały. Była też jedna emerytka i paru emerytów. Jeden piekarz i strażak, dwóch ślusarzy i trzech elektryków. Zapewne Felix w swoim sklepie odkładał dla sąsiadów lepsze sztuki mięsa, a Georg robił im meble na zamówienie. Pius serwował im po pracy kufle pieniącego się piwa w swojej karczmie.

Przeszukując dostępne mi archiwa, natknęłam się na opowieść człowieka, który swoje dzieciństwo spędzał na tej właśnie, inaczej brzmiącej ulicy. Opisywał swoje szkolne lata, które zbiegły się z wybuchem wojny. Jego pierwszą szkołę zburzono - dokładnie wiem, w którym stała miejscu, ta druga stoi nadal. Co ciekawe, kiedyś właśnie do niej jeździłam przez całe miasto na lekcje tańca.

Patrzę na wydruk z książki adresowej, na nazwiska osób z Weinstraße (wciąż nie potrafię dojść do tego, dlaczego akurat tak?). Chodzę po tych samych schodach, co Emma i Gertruda, moja historia wtapia się w ściany, tuż obok historii Kurta i Maxa. Może Karoline też zastanawiała się, kto mieszkał tutaj przed nią? 21 nazwisk, z którymi czuję się związana, nie tylko wspólnym adresem, choć zapisanym w innym języku. Odczuwam ich obecność i kłaniam w myślach każdego ranka, mijając ich energię na schodowej klatce.

piątek, 23 listopada 2012

what's going on



We wszystkich oknach, przez które kot chciałaby uciec, odbijają się pomieszczenia, z których próbuje się wydostać. Iluzja, że za tą błyszczącą szybą jest dokładnie to samo, nakazuje mu zostać.
A mimo to niecierpliwie chodzi pod nim, by dostrzec coś, co pozwoli uwierzyć mu, że te parę metrów dalej jest lepszy świat. Gdyby znalazł uchylone okno mógłby prześlizgnąć się przez nie i przemknąć po parapecie, jednym zwinnym susem wskoczyć w koronę drzew i zniknąć z pola widzenia.  
Ale wszystkie parapety są ścięte, a drzewa pozbawione liści i gałęzi. Może więc drzwi będą lepszym rozwiązaniem? Korytarze wiją się pod stopami, odbijając jak w zwierciadłach z wesołego miasteczka.  Zaskakują swoim układem, nagłym pojawieniem się i zniknięciem.  Wraca na miejsce.
Zimne, bezpłciowe, ziejące nudą. Nikt kota nie pogłaszcze, nikt nie zwraca na niego uwagi.
Bezwolnie kręci się wokół własnej osi i wszystkiego co obok. Zastrzyki energii jak fajerwerki ciemną nocą. Krótkie i pozostawiają niedosyt. Konkrety, jak zamki z piasku zostawione na noc na plaży. Miarowy stukot jest jak trans, bezwolnie komórki same rzucają się do biegu, choć nie wiadomo za czym.  Zakneblowane usta i brak oddechu. Brak osadzenia, kontekstu i wymiaru ściąga w dół. Nawet, kiedy tkwi się w formie nadanej samemu sobie.  A wszystko to gdzieś w najdalszych zakamarkach, zamknięte na klucz, odzywa się raz na jakiś czas głośnym przytupem i obrazami z najgorszych koszmarów. Kot zwija się w kłębek. Nie mruczy.

niedziela, 18 listopada 2012

come as you are

Zawsze trafi się jakaś Baba. Baba jest tak charakterystyczną osobą, że wystarczy tylko na nią spojrzeć i od razu wiesz, że to Baba.
No i ja taką Babę spotkałam.

Są też demony z przeszłości, ale tym określeniem nie powinno się sugerować.
Demony, które objawiły się po raz pierwszy w przeszłości, wciąż idą z nami, jak wierny przyjaciel i materializują się w różnych momentach życia przybierając przedziwne formy.
Moje dwa demony z przeszłości (matematyk i germanistka), przy których zapominałam o oddychaniu (a wiadomo, że jak nie oddychasz to nie myślisz, więc generalnie to dość kiepska sytuacja była) zmaterializowały się jednocześnie pod postacią owej Baby.

I na krótką chwilę przestałam oddychać. Ale zaraz potem nabrałam głębokiego wdechu i bez zająknięcia wymyśliłam całą tyradę ripost ciętych i inteligentnych, które wygłosiłam w wewnętrznym monologu, rzecz jasna. Na zewnątrz ograniczałam się do monosylab i serwowałam swój najlepszy firmowy uśmiech. Po zamknięciu drzwi zaczęłam się telepać ze stresu, a po pół godzinie byłam zła, by wieczorem wzruszyć na Babę ramionami.

I wtedy jak fleszem po oczach błysnęła mi myśl, że tak szybkie przejście nad tym do porządku dziennego, to nowość.
Zaraz potem uświadomiłam sobie, że poziom stresu, który we mnie się znajduje, ledwo sięga do wysokości kostki u stopy, co już zupełnie, w moim wykonaniu, jest niemożliwe.

Dostaję zaproszenie na piwo i nim jeszcze skończą przekazywać informację, to ja i tak wiem, że moje niedostosowanie społeczne nie wyciągnie mnie z domu.
Ku mojemu zdziwieniu stawiam się w umówionym miejscu i - co jest jeszcze bardziej dziwne - bawię się świetnie. Zupełnie nie odstaję, uczestniczę w rozmowach i rozbawiam towarzystwo.

To nic, że uświadamiam sobie, że niepostrzeżenie przeszłam z fazy, gdzie wszyscy byli starsi do fazy, gdzie wszyscy są młodsi. Moje niewiele_ponad 30+ nic tak naprawdę tu nie znaczy.

To, co przeczuwałam jaki czas temu, zadziało się naprawdę.
Odzyskałam samą siebie.
Odzyskałam swój czas i radość z chwil. Spokój. Swój śmiech i iskrę w spojrzeniu.
Błyskotliwość i ten dar do rozśmieszania nawet krótkim zdaniem.

Nie patrzę na siebie, jak zza węgła przez pryzmat innych.
Dosknale wiem, że mnie polubili i myślą, że jestem fajna.
I nie ma co ukrywać - mają rację.
Nagle zupełnie naturalnie i dokładnie widzę siebie taką, jaką jestem.
I cholernie podoba mi się ten widok.  


poniedziałek, 12 listopada 2012

big big world

Stoję w korytarzu i czekam zupełnie ignorując zaciekawione spojrzenia tych, co mnie mijają.
Specjalnie stanęłam na samym końcu komunikacyjnego szlaku, właśnie po to, aby nikt mnie nie mijał. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że tuż obok mnie jest wejście do toalety i jakby to rozwaliło moją strategię.
Po dziesięciu minutach obserwowania wszystkich możliwych kombinacji stylistycznych, szpilek z czerwoną podeszwą  i kart dostępu zawieszonych na szyi zaczynam tracić pewność siebie, którą tak starannie wklepywałam w twarz, stojąc rano przed lustrem. Ktoś opieprza (chyba) męża przez telefon, ktoś inny  się zaśmiewa a śmiech ten płynie marmurową posadzką wprost pod moje płaskie buty z odpadającą i nie_czerwoną podeszwą, jakaś pani wybiega z płaczem na korytarz, bo ona już dłużej tak nie wytrzyma, jakiś pan koniecznie musi przedostać się przez szklane drzwi, bo on w sprawie procesu, a ja się zaczynam zastanawiać, w co się wpakowałam?

Biegam od pokoju do pokoju (przepraszam, poprawnie powinno być: biegam z open space'a do open space'a). 250 twarzy, imion i stanowisk zlało mi się w jedną masę, która chce mnie pochłonąć. Za każdym razem, ten sam początek: Chciałem pokazać wam nową koleżankę i rzeczywiście czuję się, jak jakieś egzotyczne zwierzątko. Egzotyczne zwierzątko na wybiegu, gdzie paradują najnowsze marki i kroje. Zapamiętuję imię dziewczyny w trampkach. Oczywiście firmowych.

Pierwsze dni w pracy, to jak podróż do obcego kraju bez znajomości języka, z mapą o oderwanej legendzie, na której dodatkowo zaschnięta plama kawy uniemożliwia odczytanie nazw ulic. Przy okazji czuję się jak uboga krewna, bo moje doświadczenie (przepraszam, poprawnie powinno być: mój background) w pracy w organizacjach pozarządowych zupełnie odbiega od standardów prywatnego sektora. Okazuje się, że od każdej rzeczy są ludzie, stanowiska, że zakres obowiązków, to nie płynna substancja, która zalewa cię na nowo i inaczej każdego dnia. Okazuje się, że na wszystko (i mam tu na myśli wszystko) są procedury a nie inwencja wykonującego. Okazuje się też, że lepiej jest używać angielskich słów i mówić, że: potrzebny jest feedback (a nie informacja zwrotna), spotkanie dotyczy underspendingu (a nie niewykorzystania środków), zamówienie jest basic (a nie standardowe) i że idziemy na lunch (a nie na obiad, co byłoby bardziej na miejscu biorąc pod uwagę, że owy lunch odbywa się w mlecznym barze - obok trampek to jedyna normalność, jaką na razie dostrzegłam). Tak mnie to złości, że mam ochotę ostentacyjnie położyć na swoim biurku słownik języka polskiego, ale jeszcze bardziej złości mnie świadomość, że za parę tygodni też pewnie będę tak mówić. W innym wypadku mogą mnie zwyczajnie nie zrozumieć.

Po pierwszym dniu, jedyne co wiem, to to, że muszę zainwestować w buty. I to nie te z czerwoną podeszwą ale z jakąkolwiek podeszwą. 

Cały tydzień mija z prędkością światła. Jestem przytłoczona i oszołomiona tą wielością, ogromem, nieustannym stukotem szpilek, korytarzami i tą kartą magnetyczną, która jest kompletnie bez sensu, skoro i bez niej bardzo łatwo jest dostać się do środka. Oszałamia mnie też cały pakiet socjalny (przepraszam, poprawnie powinno być: benefits) - nie ukrywam, że ostatnimi czasy zarówno takie ustawienie monitora, aby nikt nie widział, co na nim jest oraz karta upoważniająca mnie do korzystania z basenów, saun i siłowni, były moimi jedynymi priorytetami i aspiracjami zawodowymi.

Na szczęście dla mnie, mój kubek, ogromne biurko i biuro projektu jest zupełnie gdzie indziej. W niewielkim parku, w małym zamku. Pod sobą mam muzeum a co dziennie wita mnie wykuty w piaskowcu napis: Dom Kultury. Uśmiecham się na myśl, że znów spełniło mi się marzenie, ale jakby tak obok. Zawsze chciałam pracować w domu kultury i tak jakby pracuję.

Ponieważ siedzę w zabytkowym miejscu, to podłogi muszą być nierówne. Największa nierówność tuż pod moim krzesłem, dlatego cały czas to krzesło mi zjeżdża a ja kurczowo trzymam się blatu stołu. Oczywiście, ze odczytuję to jako metaforyczną przepowiednię od losu, ale na razie to ignoruję.
Na razie częściej mówię i piszę po angielsku niż po polsku, przekopuję się przez setki procedur, przełączam się z jednej telekonferencji na drugą i przez pierwsze 10 minut próbuję się  zorientować, czego dotyczą. Oprócz tego cały czas trzymam się biurka.

Czasami wysyłam sms-em jedno zdanie: Pobiegnij za mną leśnych duktów szlakiem. Po chwili odpowiedź: Biegnę. I wiem, że właśnie idziemy razem na papierosa, choć w innych częściach miasta.

Na koniec dnia milknie służbowa komórka, karta dostępu ląduje na dnie torby. Zdartą podeszwą zahaczam o brukową kostkę w drodze do samochodu.
Myślę o tym, jak zupełnie inaczej wyglądała moja rzeczywistość dwa tygodnie temu.
I właśnie wtedy do mnie dochodzi.
Robię karierę.
Jasna cholera!

wtorek, 6 listopada 2012

the fear

Niewiele realnych rzeczy budzi we mnie lęk.
O wiele częściej boję się tego wyobrażonego niż rzeczywistego.
Moja kocia natura czasem niebezpieczeństw nie dostrzega, czasem je bagatelizuje a przy tym spada na cztery łapy.
Mówią o mnie odważna, bo podejmuję trudne i ryzykowne decyzje z niespotykaną lekkością. Na linii ognia staję pierwsza i toruję drogę. Nie boję się zmian i nie drżę przed nieznanym jutrem. Kiedy coś budzi mój niepokój nie chowam się, tylko konfrontuję. Często odpowiadam im, że między odwagą a głupotą granica jest bardzo cienka.

Ale to prawda: nie łatwo mnie przestraszyć.
W większości wypadków.
Jest bowiem coś, czego boję się panicznie. Kulę się przed tym wydając okrzyk i zasłaniając głowę. W mój strach nikt nie wierzy do momentu, aż zobaczy jak staję z nim twarzą w twarz. I  z a w s z e reakcja jest taka sama: o kurcze, ty się naprawdę tego boisz!

Panicznie boję się gołębi.
Tylko gołębi.
Inne ptaki uwielbiam. Na biologi z fascynacją czytałam o ich anatomii. Uwielbiam patrzeć jak budują gniazda. Szybujące jastrzębie nad polami, to jedna z niewielu wiejskich rzeczy, za którymi tęsknię. Krakanie mnie uspakaja, śpiew słowika wzrusza. Uwielbiam klucze gęsi i bociany na łąkach. Nawet mewy, które u Hitchocka atakowały całą chmarą, spotkane na molo nie wywołują u mnie lęku. Co więcej moim ulubionym motywem dekoracyjnym są właśnie ptaki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że 90% z nich stanowią gołębie. Takie toleruję.
Natomiast żywy gołąb mnie przeraża i nic na to nie poradzę.
Ten złowieszczy tupot ich kończyn na blaszanych parapetach, to głębokie, dudniące gruuu (naprawdę nie przemawia do mnie zwrot: gruchać jak dwa gołąbki) wywołują u mnie dreszcze. To jak kręcą tą swoją główką i tak patrzą przenikliwie... okropieństwo! Zrywają się do lotu tuż nad głową  i jestem pewna, że robią to specjalnie, bo wiedzą, że się ich panicznie boję.

Bałam się zawsze, choć umiarkowanie. Zwykły lęk przemienił się w paraliżujący strach jakieś 10 lat temu. Wychodząc z psem na spacer wyrzucałam śmieci. Zamaszyście pacnęłam workiem do kontenera i kątem oka zobaczyłam, że coś się w nim rusza. Pomyślałam, że to kot. Targana wyrzutami sumienia podeszłam do kubła, patrzę a z niego wystaje gołębie skrzydło.
Zabiłam gołębia!
Pomyślałam, że powinnam zabrać go do weterynarza albo coś. Podeszłam bliżej i w tym momencie gołąb zerwał się do lotu wymierzając swoim ogromnym skrzydłem (serio, taaaaaakie było!) prawy sierpowy prosto w moją ogłupiałą twarz.
Pretensji nie mam: oko za oko, skrzydło za worek ale od tamtej pory omijam gołębie szerokim łukiem. Szczególnie po tym, jak kilka tygodni po incydencie w śmietniku, inny gołąb o drugiej w nocy przyczaił się na parapecie galerii, tuż przed drzwiami mieszkania i ja się bałam do niego wejść. Wiem, że to był kumpel tego pierwszego, wiem, że czekał na mnie.

Omijanie gołębi szło mi całkiem sprawnie do czasu, aż zaczęłam pracę w F. Niewielkie podwórko w obrębie kamienic i tunelowe przejście na nie, stanowi idealne środowisko dla miejskiego gołębia. Gzymsy, parapety, wyrwy w murach i inne detale architektoniczne to dla nich taka zurbanizowana skała. W sam raz na to, by przesiadywać tam całymi dniami, srać dosłownie wszędzie i gubić pióra, które przez okna wpadają na biurka.
Niemal każdego dnia przed wejściem do bramy towarzyszył mi zmasowany atak gołębi. Ale w bramie byłam już bezpieczna.
Do czasu.

Pewnego dnia udaliśmy się na półpiętro zaaranżowane na palarnię. A tam, jak gdyby nigdy nic, siedział sobie gołąb. Ja narobiłam wrzasku, osoby towarzyszące zaczęły zwijać się ze śmiechu, a przerażony (zapewne bardziej niż ja) gołąb w popłochu próbował się wydostać przez okno. To był moment kiedy zaczęłam dość poważnie rozważać rzucenie palenia. Ale gołąb szybko wyleciał przez otwarte okno, a ja z trudem, ale jednak zapomniałam o tej strasznej sytuacji.
Przez kolejne dni moje wzdryganie się, gdy jakiś gołąb spacerował po parapecie lub z niego przyglądał mi się (jestem tego pewna) bardzo bawiło moich towarzyszy. Mnie jakby tak wcale.
Okazało się, że gołębie postanowiły zadręczać mnie w inny sposób: raz na jakiś czas jakiś zagubiony gołąb (a może wciąż ten sam) siedział sobie w palarni. A ja, pomimo swego ogromnego strachu, targana empatią przemawiałam do niego czule próbując wskazać mu drogę do okna. Naprawdę sądziłam, iż nic gorszego - jeśli chodzi o gołębie - nie może mnie spotkać.

O słodka naiwności!!

Pewnego dnia, zupełnie spokojnie, wchodzę po schodach. A tam pod drzwiami F. czeka na mnie 5, słownie p i ę ć gołębi. Oczywiście na mój widok wszystkie zrywają się do lotu. Ja, jak to bywa w każdym horrorze, salwuję się ucieczką po schodach, na górę, na palarniane półpiętro. A tam... jeszcze trzy gołębie.
Myślę, że spokojnie mogłabym wziąć na żądanie. Mogłabym też wystąpić o szkodliwe za trudne warunki pracy. Ale nie. Ja postanowiłam swoich oprawców ratować - taki ornitologiczny syndrom sztokholmski. Część zagoniłam na to półpiętro, otworzyłam im okno a one jakimś cudem chciały współpracować i wyfrunęły.
Jeden z nich był nie dość kumaty i zaczął schodzić na dół. Sprowadziłam więc gołębia trzy piętra w dół i wypuściłam na dziedziniec.

Przyznaję, gdy odchodziłam z F. pomyślałam sobie, że wreszcie uwolnię się od tych cholernych gołębi. To był jeden z wielu plusów.
Nie mogłam wtedy jednak wiedzieć, że ciąży nade mną klątwa F.: dwa dni po odejściu z pracy wyszłam z mieszkania na klatkę schodową. Kogo spotkałam na niej?
Oczywiście, że gołębia.   

  

piątek, 2 listopada 2012

wyjątkowo zwyczajnie

- Jednak wszystko zależy od kontekstu - Powiedział M. stając przy moim biurku z kolejnym kawałkiem ciasta, podczas gdy ja wrzucałam swoje rzeczy do pudełka po papierze ksero - Bo normalnie, to byłoby mi smutno, że opróżniasz biurko. Ale, jak wiem, że to twoje decyzja i jak widzę ile radości sprawia ci ta czynność, to ja też się cieszę. 
 
Tak. Było mi przyjemnie. Myślałam, że może się wzruszę, że może zastygnę nad swoimi szkicami kolejnych merytorycznych pomysłów, że coś drgnie, że z melancholią spojrzę na prawie czteroletnią zawartość pudełka, że będzie mi żal. A ja wzruszałam ramionami wyrzucając do kosza papiery i uśmiechałam się coraz szerzej z każdą rzeczą wrzucaną do kartonu.
Nie wzruszałam się na pożegnalnym cieście, bo tych ludzi, za którymi mogłabym tęsknić mam na wyciągnięcie ręki. Tej prywatnej.

I tylko, gdy wykręcam numery telefonów, do tych kilkunastu osób, z którymi połączył mnie jeden projekt, coś lekko ściska mnie za gardło, gdy słyszę krótką ciszę. Zaraz potem tyle dobrych słów, że odejmuje mi mowę. Byłam wsparciem i życzliwością, prowadziłam za rękę, zarażałam pozytywną energią i przywoływałam do porządku. Byłam ważna. Nagle zobaczyłam siebie w kontekście a nie w poszczególnych zadaniach, które zaciemniały mi odbiór mnie samej, mojej pracy, tego, jak postrzegają mnie inni.

Najwyższy rangą ściska moją dłoń: Dasz radę. Pamiętaj, że jesteś wielka. Zmieniasz wokół siebie świat i zmieniasz go na lepsze.
Innych referencji nie potrzebuję.

Wychodzę z podwórka pełnego afiszy teatralnych niemal normalnie. Niemal, bo czuję w każdym kroku rosnącą pewność siebie.
Wyskoczyłam z pędzącej karuzeli, jak kot na cztery silne łapy i nie kręci mi się w głowie.


Jestem w jakimś błogim pomiędzy, które jak chleb, pachnie miło, ciepło i bezpiecznie.
Niby wszystko wiem, a jednak wciąż do końca nie dochodzi do mnie, że ten rozdział już zamknęłam. Jeszcze nie dochodzi do mnie, że za chwilę otworzę nowy.
Tak naprawdę niewiele się nad tym zastanawiam.
Jestem cudownie odcięta.

Nierozpakowany karton stoi pod ścianą i śpi w nim kot. 
Serwuję sobie samej grzanej wino. Cząstki pomarańczy lądują w szklance i rozbawia mnie głupkowate skojarzenie z tekstem piosenki Kupichy.
Wykręcam numer, a w słuchawce dawno niesłyszany głos. W 25 minut streszczamy sobie kilka miesięcy, a ja czuję, jakbyśmy rozmawiały zaledwie wczoraj.
Zatrzepotała mi myśl, że chyba w końcu zaczynam odzyskiwać siebie. 

Nie sądziłam, że po spakowaniu kartonu można czuć się tak świetnie i jednocześnie tak zwyczajnie.
Bez żalu, poczucia straty, bez strachu.
Choć zapewne zależy to od kontekstu.  

    
Copyright © 2014 serendipity , Blogger