niedziela, 27 listopada 2016

have you seen me lately?

have you seen me lately?


Z bransoletką drobnych pereł na nadgarstku i krwisto czerwonymi paznokciami myję talerz z tańczącą Myszką Minnie, a w radio puszczają piosenkę, która więźnie mi w gardle po pierwszym akordzie. Z drugiego pokoju dobiega wtórujący głos M-ki śpiewającej Hallelujah i nie rwie się jej ze wzruszenia, bo w końcu dla niej to jedna z piosenek ze Shreka.  
Zmywając resztkę ketchupu z butów Myszki Minnie myślę, że świat się zmienia. Bardzo.  


Poszła Katie do lekarza, a lekarz na to, że Katie wygląda, jakby ją coś w życiu nieźle przygniotło. Do tej pory nie wiem, czy to ogrom oczekiwań z jednej strony czy totalne lekceważenie z drugiej (taka oto dychotomia). Nie pamiętam, czy chodziło bardziej o zatoki, drętwienie rąk, czy o głowę, ale kazali mi odpocząć. W między czasie zamknięto mnie też w wielkiej tubie, co podobno miało być doznaniem nieprzyjemnym, trącającym wręcz o traumę, co dodatkowo potwierdziło, że nie do końca normalna jestem, ponieważ mi się podobało. Bałam się, że może będę miała napady klaustrofobii, ale jedyne napady jakie miałam, to napady dzikiego śmiechu (to moja najlepsza tarcza obronna). Do końca nie wiem, czy bardziej czułam się, jak na pokładzie statku kosmicznego, czy jak w podziemnej kolejce do kibla w klubie techno. Koniec, końców już po trzech godzinach opisali mój mózg (szybko się uwinęli, co pozwala sądzić, że zbyt wiele, to ja tam jednak nie mam) i wręczyli płytę. W sam raz na wieczór z winem i popcornem, gdybym chciała się dowiedzieć, co mi do łba strzeliło. I zdaje się, że było to Halloween. 

Z L4 w torbie poszłam na wagary. Dostałam prezent od losu, bo akurat przestało padać, czas jakby się zatrzymał, a ja obserwowałam inne życie, które toczy się między willami z lat 20-tych XX wieku. Szłam bez konkretnego planu, skręcając w ulice z nazwiskami ulubionych poetów, wśród domów z okiennicami i werandami. Myślę, że w takich domach nie ma się depresji, na ścianach wiszą prawdziwe obrazy, a wszystkie książki są w skórzanych oprawach, a gazety są papierowe. Jak wryta przez 10 minut obserwowałam ozdobne kury, które jakiś malec karmił z babcią przez siatkę. Zza rogu wyszedł chłopak z wędzoną szynką na pręcie, a gawrony grały w piłkę nożną orzechem, próbując rozłupać go na pół. Na tym osiedlu-ogrodzie piłki uwięzione są w gałęziach wierzb, mężczyźni przed południem łowią ryby w Odrze, a całe życie gromadzi się w ogrodach, w skrupulatnym grabieniu liści i zamiataniu bruku za ogrodzeniem lub choćby w myciu okien. Porządny spacer, który dał chwilowe ukojenie. 

Po zmianie czasu lubię ciemność miasta, światła, przemykanie przez ulice ze słuchawkami w uszach, Gruby szal, grzane wino. I Gilmore Girls w ramach dobranocki. Głupio się przyznać, ale jestem gorsza niż centra handlowe - moje ho! ho! ho! się obudziło, drze się i domaga atrakcji. 

Poza tym myślę, że każdy dobry dzień, to ten, który da się przejść bez płaczu i bez fizycznego bólu (choć ataki choroby okazują się być wybawieniem, gdy tęsknie wyglądasz za wyjściem ewakuacyjnym zza zbyt małego stołu). Dobry dzień to taki, w którym po prostu wstaniesz, wyjdziesz i wrócisz w najmniej naruszonym stanie. Taki, w którym emocjonalnie potrafisz przerobić wszystko to, co cię trafia. Wiecie, ja zbyt dobrze pamiętam, że kiedyś potrafiłam celnie, dobrze pisać, potrafiłam się śmiać z absurdów i prowadzić dialog z drugą stroną. Trochę wkurza, że już tak nie jest. 

Teraz wołam was tylko w snach. W tych, po których pytacie, czy wszystko u mnie dobrze, a ja kłamię, jak z nut. Wiecie, jak to jest, gdy wasze milczenie jest rozdzierającym krzykiem, którego nikt nie słyszy?  
Kobiety w mojej rodzinie miały pęknięte serca. Zbierały je później spod drewnianych drzwi, z siedzeń w wagonach pociągów i wydawały ostatnie tchnienie. Ja pękłam cała, idealnie na pół i dyszę, jak ryba wyrzucona na brzeg. 

Tak naprawdę potrzebne jest tylko jedno - marzenie. 
Nawet tego nie mam.

Moja niespokojna dusza wciąż będzie szukać. 
Najgorzej. 

niedziela, 20 listopada 2016

autumn leaves

autumn leaves
Jesienią mam zbyt dużo myśli i zbyt mało czasu, na ich spisywanie. Jesienią chowam się pod kocem i gubię w książkach. Jesienią jeszcze bardziej uciekam do siebie i mówię obrazami. 
Czasem wystawię stopę spod koca, wyściubię nos z wewnętrznego świata. Czasem zrobię coś tylko dla siebie wychodząc poza swoją strefę komfortu. Zapełniam karty pamięci krzywymi kadrami, na widok których uśmiecham się. To, co widzę, to tylko jedna z warstw, każde zdjęcie to historia, chwila, emocja. Gdy zrobię słabe zdjęcie, to po czasie wiem, czemu nie był to najlepszy dzień. Gdy zrobię dobre, to doskonale pamiętam, co czułam, łapiąc kadr. Czasem myślę, że moje zdjęcia więcej mówią o moich nastrojach, niż o tym, co na nich. 
Lubię też siebie sprawdzać, próbować, wyściubiać ten nos, dawać się inspirować, wciągać do zabawy. Gdy Natalia z bloga Jest Rudo ogłosiła jesienne wyzwanie fotograficzne, pomyślałam, że jest niezwykle sympatyczne i takie po prostu, bez nadęcia, jak lubię. Potem pomyślałam, że w zasadzie, to czemu nie? Mogę spróbować, tak sama dla siebie. Zamknąć w folderze, tylko dla moich oczu. A dziś myślę, że wyciągam stopę spod kołdry i wyściubiam nos, bo taka właśnie była moja jesień, której wciąż nie mam czasu opowiedzieć Wam słowami. 

moje miejsce

To zawsze będzie moje miasto. Ta siatka ulic, którą odkrywam każdego dnia na nowo. Architektura, skwery, parki i ludzie. To wszystko, co każdego dnia zachwyca i wygląda wciąż tak samo, choć zawsze zupełnie inaczej. I wszystko to, co widzę po raz pierwszy. Miasto umie zaskakiwać.

kałuża

czułości

W ciągu dnia świat zatrzymuje się na parę chwil, co najmniej dwa razy. Wtedy, gdy rozczesuję M-ce włosy. To taka chwila skupienia, ciszy i miłości. Z wyjątkiem chwil, gdy M-ka mówi "ała" ;)


zjem cię

Niezawodny sposób, by uśmiech nie schodził z twarzy cały dzień. Nie wiem, kto wymyślił bezę, ale jest moim idolem.



drobny szczegół

Padał deszcz i spieszyłam się do pracy. Ten liść na dachu samochodu zatrzymał mnie kilka długich chwil. I zrobił mi dzień.


wyjątkowe

Jak każdego listopada u nas - Dinovember. Tej nocy dinozaury tańczyły w balecie.

dinozaury

tak pachnie jesień

Goździki, pomarańcze, wieczór, koc, kot.



vintage

Nie ma znaczenia, jak często przechodzę obok tej secesyjnej kamienicy. Nie ma znaczenia pora dnia, roku, ani to jak bardzo jestem spóźniona. Zawsze muszę zrobić jedno zdjęcie. Albo dziesięć.

kamienica, secesja, Wrocław, architektura


tylko rano

Pod pościelą niebieską ja. Pod różową M-ka. 


atrybuty jesieni

Obsadziłam nim cały balkon. Roślina magiczna. Celtowie łączyli go z umiejętnością zachowania duchowej równowagi. Pewnie dlatego tak bardzo go lubię. Tylko już trochę mi na tym balkonie zmarniał.

jesienne wyzwanie fotograficzne


noszę

Parasol. Jak żadnej wcześniejszej jesieni.


najważniejsze

Korzenie, historia, rodzina. Miłość do cygańskiej księżniczki, powstanie styczniowe, tyfus, tunel i najbujniejsze loki w rodzinie. A to tylko jedna z gałęzi. Robię drzewo. I się zatracam. 


w dłoniach

A zaraz potem w kieszeni. Przez całą jesień.






sobota, 5 listopada 2016

family portrait

family portrait
obraz kilim lampa

Przy grobach swoich pradziadków M-ka śmieje się w głos wspominając i opowiadając historie, które wypełniały jej dziecięcy świat. Cieszy mnie to, ale i też zazdroszczę. W moich wspomnieniach jest jedna prababcia, ta, w której kryształowym lustrze przeglądam się każdego dnia, którą pamiętam jako milczącą kobietę o długich, srebrnych włosach upiętych w kok. I im tak dłużej myślę, tym bardziej dociera do mnie, że wszyscy, których pamiętam z czasów dzieciństwa w moich wspomnieniach są cichymi postaciami, zamkniętymi w jakimś jednym ruchu. Są jak zdjęcie, pocztówka z dawnych lat, na widok której uśmiechasz się i czujesz ciepło, jakby ktoś objął cię swoim ramieniem. Prababcia E. siedząca tyłem, dziadek T. na taborecie naprawiający radio, wujek T. podciągający spodnie, ciocia W. kładąca talerz z kanapkami na stole, wujek H. zaciągający się papierosem mówiący niskim głosem o czymś, czego nie rozumiem, ciocia J. robiąca herbatę z konfiturami... 

Proste, codzienne gesty, najzwyklejsze, nie mówiące o człowieku nic a jednocześnie tymi czynnościami nadające cały charakter i moją wiedzę o nich. To cały zestaw przymiotników, którymi mogłabym ich opisać, które powiedzą wszystko o tym, jak ich widziałam, jak ich pamiętam, ale nie powiedzą wiele o tym, kim byli.   

To za co lubię pierwszy dzień listopada, to historie rodzinne, które pojawiają się tak nagle, jak płomień w zniczu. Stoję przy grobie prapradziadka, po raz pierwszy tak naprawdę rejestrując, kto nosił to imię i nazwisko wyryte w zmurszałym już kamieniu. Nagle dociera do mnie, że z ostatnim pogrzebem kilka tygodni temu, odeszła ostatnia osoba z tej gałęzi co nade mną, która pamiętała i mogła wiedzieć. I czuję, że chcę wiedzieć, jak te moje korzenie łączą się w podziemnych korytarzach z korzeniami innych drzew. I szalenie ważne są dla mnie informacje, że prababcia pochodziła ze Lwowa, a pradziadek był krawcem o przestrzelonych palcach, że AK, Wołyń, Monte Cassino, ucieczki, schwytania, to nie tylko wiedza historyczna, ale rodzinna, która gdzieś tam się wypala, jak znicz. A ja wiem, że trzeba pamiętać, z różnych powodów, a przede wszystkim dlatego, że zwyczajnie jestem.

Zaczynam więc szukać i zbierać. Szukam zupełnie czegoś innego, a tu nagle dzieje się serendipity. Słucham i widzę te schody, które wydawały mi się prowadzić tak bardzo wysoko, a nie na pierwsze piętro. Widzę ten stół, przy którym jadałam śniadania i ten gest, gdy Druhna Wanda stawiała na stole talerz z kanapkami. Widzę te tory, na które patrzyłam z okien łazienki. Znów czuję zapach tego domu i tych wakacji. Kilkakrotnie odsłuchuję moment, gdy ciocia czyta słowa wpisane do pamiętnika przez moją prababcię. To właśnie w tym momencie przestaje być odległym przodkiem a staje się częścią mnie. A ciocia W. i wujek H., do których przez tyle lat wysyłałam najpiękniej wykaligrafowane życzenia świąteczne, mają nagle inny wymiar i chyba czuję dumę. Tak, myślę, że to własnie to. Jeśli macie ochotę posłuchać audycji o Druhnie Wandzie - starszej siostrze mojego dziadka - i jej mężu dumnym z bycia kolejarzem, posłuchać skrzypienia schodów, po których wchodziłam nie raz, to zapraszam pod ten link: Wanda i Hubert.

I być może nie ma to żadnego związku, a może ten związek o potrzebie pamięci i świadomości własnych korzeni, swojego miejsca w świecie, osadzenia się, widzę tylko ja. Jestem z poszarpanych historii, utkana z nitek, które biegły od morza i od zachodu i też z jego wielu stron. I wiem, że te nitki to  nie tylko smak dżemu agrestowego, uśmiech z zachowanych zdjęć i lustro w przedpokoju. To nitki poprzecierane, zabarwione krwią, nitki strachu, niezrozumienia, cierpienia i złości, całego zbioru emocji, których nawet nie chcę sobie wyobrażać. I być może nie ma to żadnego związku, ale tego samego dnia widziałam Wołyń. I widzę związki i konteksty pamięci. 
Myślę, niezależnie od treści, że to bardzo dobry film. Pięknie nakręcony, przemawiający głównie obrazem, świetną scenografią, fantastycznie zagrany. W bardzo prosty sposób pokazujący, jak niewiele trzeba, by nakręcić spiralę nienawiści i by kręciła się ona coraz szybciej. Naprawdę nie wiem, jak po obejrzeniu tego filmu, można twierdzić, że generuje on nienawiść. Jak bardzo można nie odnosić tego do rosnącej ksenofobii i nacjonalizmu i nie widzieć, do czego to prowadzi. Nie wiem. Tym bardziej nie wiem, jak można się wypowiadać, zwyczajnie go nie widząc. Ale to już chyba zupełnie inna choroba. 
Być może najbardziej oczywiste przekazy, są najłatwiejsze do wypaczenia.  To jednak prawda, że aby zobaczyć i zrozumieć coś więcej, trzeba wiedzieć więcej. 

Przeglądam stare zdjęcia. Ołówkiem na arkuszu papieru zapisuję imiona, ksywy, daty, znaki zapytania. Dużo znaków zapytania. I słowa klucze, po których widzę obrazami: cerata, zamarznięte masło, bawełniany podkoszulek i szelki, zapach fajki, buty na koturnach i szpilki do koka, pies przy budzie. Tak ich pamiętam. 
Zdaje się, że zakończył się już czas zastanawiania się, o czym chciałabym napisać książkę. 


Copyright © 2014 serendipity , Blogger