niedziela, 24 lutego 2013

srebrna nitka ciszy

Za oknem znów sypie śnieg. Kończy się dziewiąty dzień spędzony z M-ką w domu. Gdy jesteśmy tak długo z M-ką zamknięte w czterech ścianach, to przypominają mi się te zimy spędzone w osadzie. My na podłodze zawalonej zabawkami, z trzaskającym drewnem w piecu w tle, zasypane śniegiem na tym odludziu, z dala od świata, z czasem ustawionym na drugi bieg.

To wszystko wraca teraz, gdy schowana w zabawach z M-ką, w swoich książkach i dźwiękach zbył łatwo i zbyt szybko zapominam, że za oknami naszej kamienicy pędzi jakieś życie. Zamykam się w sobie tak szczelnie, że na każde sygnały z zewnątrz reaguję irytacją podszytą strachem. 
Im dłużej to trwa, tym trudniej mi wrócić. 

Jest mi bezpiecznie w m-kowym, błogim świecie, gdzie nie muszę konfrontować się z tym, co na zewnątrz. Nie muszę wchodzić w interakcje, z nikim rozmawiać, nie muszę przybierać form, poza moją domową, oswojoną miękkością dresu.

Lubię tą siebie zewnętrzną, tą otwartą, zabawną, mniej lub bardziej ironiczną, z niespodziewanymi atakami szaleństwa, z dobrą energią i spokojem, które przyciągają ludzi. Tylko to jakiś nieznaczny wycinek mnie, którym coraz rzadziej chcę się dzielić. Znów mierzi mnie zgiełk, pęd, tłok.

Coraz częściej tęskno mi do tej mnie wewnętrznie rozedrganej, niedopowiedzianej i nieoczywistej, ukrytej w sobie, w swoim własnym świecie, w moich bezpiecznych granicach.

sobota, 23 lutego 2013

that particular time

Zamieszała czarną słomką w kuflu z piwem o smaku imbiru:
- Bo mi się, chyba przez te pieniądze, w głowie poprzewracało. Coraz częściej myślę, że chciałabym się zająć nauką i pisaniem.

Przytakuję. Jeśli się poprzewracało, to nam obu. Jeśli się poprzewracało, to na tyle, by pewne rzeczy wróciły na swoje, właściwe miejsce. 
Zmieniłyśmy pracę niemal w tym samym czasie. Niemal w tym samym czasie zaczęłyśmy patrzeć dalej. 
Bo gdy doczesnością nie musisz martwić się tak bardzo, jak dawniej, gdy czujesz pod stopami, nawet niewielki, grunt stabilizacji, to możesz i chcesz patrzeć wyżej, szerzej.

Gdyby tak spojrzeć na to wszystko z góry, to obecna praca jest bardziej stresująca, więcej wymagająca, a ja sama zajmuję się poważniejszymi sprawami. Być może powinnam kurczyć się w stelażu obowiązkowości, odpowiedzialności, otulać kocem stresu. A ja, na bosaka, wychodzę każdego dnia poza, z rozpostartymi ramionami, oddechem, lekkością i powietrzem w głowie.  
I ciągnie mnie do tego, w czym czuję się najlepiej: analizowania tekstów wszelakich, gdzieś przy ciepłym świetle bibliotek, budowania tez i kreśleniu szybkim ruchem nadgarstka równoważników zdań, z których całą opowieść  mogę odczytać tylko ja. 
Z nieznaną mi wcześniej stanowczością podejmuję decyzję, o których rozmyślam lat kilkanaście. Nie boję się sięgać, po siebie samą. I tak, chciałabym się zająć nauką i pisaniem. Bo coraz częściej myślę, że teraz to dobry czas. Być może poprzewracało mi się w głowie. Być może, po raz kolejny, dobijam się sama o siebie.

Wypijam ostatni łyk gorzkiego piwa. 
I ta gorycz przypomina mi o strachu przed wyjściem z utkanego przez siebie kokonu.
Jeśli to jest ten czas, to czy starczy mi odwagi i czy zdążę złapać go za ogon?


poniedziałek, 18 lutego 2013

I will

I will
Ten kiosk w centrum miasta nadal stoi w tym samym miejscu i nadal jest kioskiem, mimo iż minęło 20 lat.
Gdy go mijam, myślę tylko o tej niedzieli, gdy wysiadałam z samochodu. Gdzie wtedy jechaliśmy? Nie pamiętam. Pamiętam tylko, jak mama dostrzegła ten kiosk, chwyciła mnie za rękę i stanowczym, niemal misyjnym tonem, powiedziała: chodź.  To był taki moment wychowawczy. Sądzę, że obecność rubryki Mój pierwszy raz w gazecie kupowanej tylko za względu na informacje muzyczne, mocno wstrząsnęło moją rodzicielką. Tego dnia kupiła mi gazetę, którą sama czytała, gdy była w moim, ówczesnym wieku. Bez przesadnej ekscytacji zaczęłam ją czytać po powrocie do domu. I tak się zaczęło.

Co dwa tygodnie wtorkowe popołudnie wyglądało dokładnie tak samo. Po godzinie czternastej, zamiast prosto do domu, szłam prosto do kiosku i kupowałam kolejny numer Filipinki. 

[pamiętam te okładki :)]

I potem najbardziej wygniecione miejsce na moim tapczanie, wygodny dres, koc, kubek herbaty. I byłam tylko ja. Od pierwszej do ostatniej strony czas tylko dla mnie. Celebrowałam te chwile. Zbierałam wszystkie numery. Co piątek, każda z wizyt W i Sz kończyła się tym, że siedziałyśmy w ciszy i przeglądałyśmy wszystkie egzemplarze. Kiedyś na czarnej stronie pojawiły się moje dialogi z tatą. Tak, to była moja gazeta. Bardzo ciężko przeżywałam wszystkie zmiany: od rodzaju papieru i czcionki, po zmianę redaktor naczelnej. Nadszedł taki dzień, że ktoś F wykupił, dał lśniący papier, więcej zdjęć butów i kosmetyków. I moja przygoda się skończyła.
Ileś lat później pojawiło się Zwierciadło. I znów: dres, łóżko, koc, herbata. Chwila tylko dla mnie.

Myślę o tym właśnie teraz, gdy wyciągam kolejny, nowy numer ulubionego czasopisma z torebki. Wyciągam i kładę na stertę poprzednich numerów. Tych nieczytanych od miesięcy, bo nie mam czasu.
I właśnie wtedy się zdenerwowałam. Dlaczego nie mogę znaleźć czasu na coś, co sprawia mi przyjemność?
I postanawiam sobie, że nadszedł czas, by reaktywować swoje małe przyjemności, które sprawiały, że czułam się lepiej ze sobą samą i ze światem.

Powrócą moje poranki i mocna kawa z mlekiem, miodem i kardamonem. Koniecznie z muzyką z dużą ilością szybkich i mocnych gitar. Tak rozpoczęty dzień niesie.
Powrócą moje popołudnia z herbatą, kocem i dobrą lekturą. Takie popołudnia dają ukojenie.
Powrócą moje wieczory przespacerowane miastem, wypite piwem przy barze. Takie wieczory pozwalają usłyszeć siebie.
To wszystko wróci. Wszystkie moje drobne przyjemności.
Wróci też pisanie. To daje mi radość.
Wróci jaśniejsza strona mnie samej. To już najwyższy czas, by zadbać o samą siebie.

sobota, 16 lutego 2013

apocalyptic love

apocalyptic love
Pomiędzy pracą a ścieraniem kurzy. Między porannymi korkami, a pomidorami krojonymi na sałatkę. Pomiędzy myciem naczyń, a zebraniami. Między tymi wszystkimi punktami, które łączą się w linię prostą codzienności. Pomiędzy zdarzeniami, które w gruncie rzeczy mają taką samą formę i składają się na nasze życie, zdarzają się takie chwile, które nadają mu smaku, czynią wyjątkowym. Wszystko to, co wychodzi poza ramy prozy życia. Te chwile, o których śpiewał Riedel.
Ta chwila, gdy rozbrzmiewają dźwięki muzyki, która niesie. Kiedy wiesz, że właśnie tu i teraz, spełnia się twoje największe, muzyczne marzenie. Jedno z tych, które leżało w pudełku z adnotacją: this will never happen. A jednak dzieje się. I od tego momentu jeszcze bardziej wierzę we frazes, że wszystko jest możliwe, że wszystko może się zdarzyć. Bo przecież zdarzyło się tak wiele. Wciąż się zdarza i zdarzać będzie.

Oszalałam jakąś dobę przed. Oszczędzę opisów, jak owe szaleństwo wyglądało, powiem jedynie, że wyjątkowo cierpliwych ludzi mam wokół siebie.
Teraz mam depresję pokoncertową. Tym większą, że spełniły się moje wszystkie muzyczne marzenia. Tak naprawdę, nie martwię się tym, aż tak bardzo. Przecież człowiek to wiecznie nienażarte zwierze, które wciąż chce więcej, mocniej, dalej. Na pewno, coś przyjdzie. Choć teraz twierdzę, że żadne inne nie będzie miało takiej siły rażenia, jak to. Bo cóż może się równać z tym, że:



sobota, 9 lutego 2013

young blood

W okolicach trzeciego piętra sufit złączył się z podłogą pod kątem 25 stopni a potem wykonał obrót o 90.
Utrata 45 ml krwi, która wypełniła próbówki do celów badawczych, okazała się być jednak bardzo znacząca dla mojego samopoczucia  i sił witalnych. Nawet cztery kawy, tabliczka czekolady i niewyobrażalna ilość skonsumowanego mięsa nie powstrzymały moich dłoni od przybrania koloru zimnego fioletu. Spadki ciśnienia, jak jazda niewidzialną windą w dół, który nie posiada żadnego dna i punktu stycznego, odłączały mnie od biegu wydarzeń i myśli.
Lekarska diagnoza sprzed czterech miesięcy wydaje się być, w tym kontekście, nie taka głupia, co oznacza, że nie powinnam machnąć na nią ręką, bo to przecież nic takiego.
Nie znoszę swojej słabości, tym bardziej, gdy widzą ją inni. 

Poranek w bieli, w szeleście tiulu i ciężkich materiałów. Z każdą suknią odwieszaną na bok myślę, że jak dobrze, że ten koszmar mam już za sobą. Na podwyższeniach przyszłe panny młode, całe w koronkach, falbanach. Każda z nich z dziwnym grymasem na twarzy i niedowierzaniem, bo oto właśnie wyobrażenie siebie, jako księżniczki zderzyło się brutalnie z taflą lustra. Obok panien młodych zachwycone przyjaciółki, świergoczą i klaszczą w dłonie: Jak księżniczka, jak pięknie! I tylko my dwie, patrząc na naszą przyszłą, z dokładnie takim samym grymasem, jak cała reszta, nie do końca odnajdujemy się w konwencji z uwagami: Ta ci skraca nogi, a tamta poszerza w biodrach. Bad friends, very bad! 

Stopy rwą mi się do tańca, gardło do śpiewu, usta do uśmiechu. Na dzisiejszą mroźną noc otulam się nastoletnią beztroską i radością z dziejących się chwil.
Nosi mnie niewyobrażalnie, jakbym wiosnę przeczuwała.
Chcę kiełkować myślą, gnać wiatrem zmian przed siebie, pozytywną energią rozbijać swoje dzienne piniaty, tak jak kiedyś.
Bo znów zaczynam wierzyć w to, że każdy dzień, jest jak piniata, z której wypadają ulubione słodkości, a ty bierzesz to, na co masz ochotę. W takiej ilości, w jakiej potrzebujesz.
Może w tych 45 ml spłynęło wszystko to, co ściągało w dół? Może dlatego teraz mi tak lekko?
Może zrobiło się miejsce, by przyjąć radość i wewnętrzny luz?
A może, niezależnie od tego, co mnie spotyka, ja nadal, wewnątrz jestem nastolatką, która w zachwycie dziwi się wszystkiemu?



poniedziałek, 4 lutego 2013

lot pszczoły nad tymiankiem

Jestem pewna, że jeszcze tylko chwila i nabędę w Mordorze nowej umiejętności. Dzięki niej diametralnie zmieni się mój stosunek do pracy oraz jej ocena. Dodatkowo owa umiejętność wzbogaci mój charakter oraz osobowość.
Jest to umiejętność przydatna do przetrwania nie tylko w pracy ale ogólnie w życiu. Nie raz o niej słyszałam, nie raz myślałam o tym, jak wiele mogłaby mi spraw ułatwić. Mimo to, ciężko było mi zmienić dotychczasowe nawyki i schematy w mojej głowie.
Niektóre cechy i umiejętności, mimo iż pożądane, nie są w stanie rozwinąć się bez odpowiednich warunków.
W Mordorze warunki są wręcz idealne, więc problemów nie powinnam mieć żadnych. Co więcej, uważam, że właśnie tu owa umiejętność jest niezbędna a może nawet rozwija się sama wraz z biegiem czasu (i jest to jedna z bardzo wielu rzeczy na plus tego miejsca).

Nie będę czekać. Sama zajmę się jej pielęgnowaniem od dziś.
Bo dziś postanowiłam, że zostanę egoistką.
Wzorem innych, nie będę patrzyła dalej niż kilka centymetrów od własnego nosa, a już na pewno nie zrobię nic bezinteresownie pod wpływem impulsu.
Nauczę się zdrowego egoizmu i znów stanę wyżej na mojej drabinie ku dorosłości.

Powlekam się warstwą ochronną egoizmu. Aż i tylko tyle, bo wewnątrz wciąż tak samo. Na zewnątrz może targać wiatrami, obsypać gradem i ciskać piorunami.
W środku ani drgnie, bo urosłam w siłę, dostrzegając skrawek swojej możliwości.   
Copyright © 2014 serendipity , Blogger