środa, 25 września 2013

wake me up when September ends

wake me up when September ends
Lato schodzi ze mnie skórą i został mi po nim jeden pieg więcej.
Lubię wrzesień. Chyba najbardziej ze wszystkich dwunastu.
Lubię poranne i wieczorne mgły, tą mroźną świeżość powietrza, która budzi rozleniwione ciało i myśli.
Lubię wrześniowe zachody słońca, to ciepłe światło.
To powietrze pachnące mirabelkami, tą jedyną w swoim rodzaju wilgoć osiadłą na liściach, trawach, samochodach i ławkach. 
Lubię, bo pasuję do jesieni.

Jesienią jestem delikatna, jeszcze bardziej w sobie zatopiona.
Mogę wysunąć swoją melancholię, smutek, zamyślenie, zamglenie, a inni przypiszą to porze roku, a nie temu, jaka jestem wewnątrz naprawdę.
Topię się w swoich myślach, trochę mniej się uśmiecham i trochę mniej mówię, poza swoimi czterema ścianami.
Znów dużo piszę do szuflady i znów słucham polskich piosenek. Polskie piosenki najlepiej smakują jesienią. Na podłodze, przy zgaszonym świetle.
Jesienią czytam Wojaczka i kolejny rok przyglądam się dziennikom Sylvii.  Boję się, że w tej porze roku ściągną mnie mocno w dół, a czuję, że jeśli je czytać, to tylko jesienią. Leżą więc kolejny rok.
Tej jesieni lubię jeździć wieczorami samochodem. Dobrze mi się wtedy widzi i myśli. Uspokaja mnie to.
Potrzebuję teraz spokoju. Potrzebuję myśleć, tak, by prowadziło to do sensu. Potrzebuję widzieć dalej, szerzej i głębiej niż dotychczas.
Tej jesieni robię dużo zdjęć. Przeważnie pstrykam bez myślenia. Czasem myślę nad kadrem, pstrykam i jest inaczej niż sobie wymyśliłam. Ale i tak mi się podoba. Potrzebuję innego środka wyrazu.

Ten wrzesień jest jednak jakiś inny. Bije blaskiem dobrego lata ukrytego w trzech oczkach miniących się obietnicą i radością. Pogodnie płynie, dzień za dniem. A z drugiej strony lekko trzęsie moim środkiem, pozbawiony tej energii i chęci do działania, co zawsze, by coś zaskoczyło.

Znów muszę uwierzyć w swoją możliwość. Ale z wiarą u mnie kiepsko: nie wierzę w niebiosa, w polityczne obietnice, nie wierzę w siebie.
Potrzebuję znów swojego flow, poczucia sprawstwa. Motywacji i namacalności.

Może w październiku.

poniedziałek, 23 września 2013

cicho

Już nie liczę lat i zawsze dziwię się, że to już tyle.
Patrzę na kartkę w kalendarzu i przymykam powieki. Przewijam kilka zwykłych, wspólnych chwil, które zaczepiły się we mnie.
Jedenastą już białą lilję kładę na zimnej płycie, jak zawsze we wrześniu. Przychodzę pomilczeć. I ani razu przez te wszystkie lata mi się to nie udało. W rękach łamią mi się zapałki i spazmatyczny szloch ogarnia moje myśli.
Są rzeczy, których nie pojmę. Są rzeczy, których pojąć nie chcę.
Są takie rany, których ukoić nie potrafię.

I tylko cicho szumią nad głową korony drzew.

piątek, 20 września 2013

rabbit heart (rise it up)

rabbit heart (rise it up)
Zawsze wydawało mi się, że mam w sobie coś z Alicji, z tym nagłym kurczeniem się i rośnięciem w najmniej odpowiednich momentach. Z tym odwiecznym poczuciem "w dół, w dół, wciąż w dół. Czy już nigdy nie skończy się to spadanie?" Z tą dziwną trajektorią myśli, stawianiem przedziwnych pytań i dawaniem na nie odpowiedzi. Z rozmawianiem samej ze sobą i z mówieniem na głos nieodpowiednich rzeczy.
 
A dziś myślę, że może jednak jestem Białym Królikiem pędzącym, wiecznie spóźnionym, drżącym przed Królową Kier, która każdego dnia przybiera inną twarz.
Najczęściej spóźniam się do samej siebie, bo kiedyś byłam bardziej. Ogólnie i w szczególe.
I nie ważne, jak bardzo starać się będę i tak pomieszam, rozczaruję, zdenerwuję, a na koniec nie zdążę.
Wciąż przerażona, tak skupiona na zadaniach, oczekiwaniach, że czasem nie dostrzegam tego, co wokół. A czasem to, co wokół pochłania mnie, przeżuwa i wypluwa na rozjechane pobocze i pędzi dalej, nie oglądając się za siebie.
 
Wraz z jesienią przyszedł czas na cięższe obuwie, które sprowadza mnie na powierzchnię gruntu.
Słusznie. Szkoda bym na własne życzenie, radośnie pląsała w pantoflach ponad ziemią i walnęła z łoskotem tyłkiem o bruk owładnięta latem.
 
Z hukiem zamykają się drzwi do pewnych przestrzeni, które zdawałoby się, że stoją dla mnie otworem, że wystarczy tylko wyciągnąć rękę.
Wyciągnęłam i ją przytrzasnęło.
 
Ile razy można mylić się wciąż w tej samej sprawie?
Straciłam rachubę.
 
Nigdy nie sądziłam, że do tego dojdzie, ale chyba zbyt jasno widzę świat.
 
Księżna rzekła, że "każda rzecz ma swój morał. Trzeba go tylko umieć znaleźć"
Szukam.
Muszę zdążyć do siebie.

 
 



wtorek, 17 września 2013

bo to się zwykle tak zaczyna

Myślę, że kiedyś rzucę swoją (nie)korporacyjną plakietkę w kąt, siądę i napiszę książkę.
Będzie to książka zupełnie bez sensu, ale w jakąś niszę trafi. Bez sens zawsze trafia w jakąś niszę.
A ponieważ bez sens będzie ogromny, to potem na jej podstawie nakręcą film jeszcze bardziej bez sensu, z bezsensownym tytułem, ale za to z top trendy aktorami. Rzecz jasna wszyscy go zjadą a dystrybutor i producent zarobią krocie. Potem ten film będą puszczać po tysiąc razy zawsze wtedy, gdy sezonowa ramówka się skończy i trzeba będzie czymś zapchać program.
A ja będę się wypowiadać na tematy, na których się nie znam, w telewizjach śniadaniowych, które nikogo nie obchodzą. KW (jeśli będę warta jego wypowiedzi) będzie ze mnie szydził w porannej audycji radiowej, a mi odbije palma i podam go do sądu za zniesławienie, obrazę majestatu i promowanie się na mojej bezsensownej książce, której najwyraźniej nie czytał bądź nie zrozumiał. Trafię na okładki tabloidów i będą zastanawiać się ile operacji plastycznych przeszłam. Pójdę za ciosem i wydam jakiś życiowy poradnik oraz, koniecznie, książkę kucharską, które będą sprzedawane w dyskontach spożywczych.  Jeszcze nie wiem, co będę radzić w tym poradniku, ale jestem pewna, że wydawca zrobi ze mnie w jakiejś kwestii eksperta. W książce kucharskiej będzie siedem potraw, ale ja dorobię do tego ideologię, że taka rutyna (jeśli dziś wtorek, to znaczy, że na obiad jest schabowy) pozytywnie wpływa na poczucie bezpieczeństwa i buduje rodzinną tradycję przekazywaną z pokolenia na pokolenie (skoro moja babcia i mama w czwartki podawały makaron to i ja będę) stając się w ten sposób twórczynią kolejnego bezsensownego trendu. Oczywiście nikt nie będzie komentował bezsensownej treści obu wydawnictw, tylko okładki książek, gdzie przepuszczą moją fizyczność przez setki filtrów, wygładzaczy i odsysaczy, tak, że sama siebie nie poznam.
Oczywiście zarobię na tym wszystkim tyle, że w krótkim czasie porzucę to przejściowe życie, kupię jakiś dom pod lasem i będę mieć większość rzeczywistości w dupie. Będę miała kota i psa, pięć nakryć na stole każdego ranka i ogromny fotel na werandzie. Dalej anonimowo będę prowadziła bloga o moich wewnętrznych obrazach i uzewnętrzniała się krzywym spojrzeniem na Instagramie i nikt nie będzie wiedział, że ja to ja.
I pewnego dnia, odstawię kubki po porannej kawie do wyschnięcia, siądę i napiszę książkę. Taką, jaką zawsze chciałam napisać. Taką, jaką zawsze chciałam przeczytać.
 
Tak sobie bez sensu myślę w kolejny dzień zwolnienia lekarskiego na M-kę, w dziewiątą rocznicę założenia bloga, gdy zadaję sobie pytania, czy warto i dokąd mnie to pisanie właściwie prowadzi?
Odpowiedź jest prosta.
Wciąż do ludzi :)

sobota, 14 września 2013

my confession

my confession
Deszcz spłukuje resztki lata zastygłe na liściach. Znów mam poczucie, że choć dobre i pełne, to minęło zbyt szybko. Choćby dlatego, że nie zrealizowałam (nihil novi jak mówią) swojej wakacyjnej listy. Oczywiście mogłabym pominąć to milczeniem, udać, że nic się nie stało, ale jeśli tworzenie nierealnej listy wakacyjnej jest tradycją, to tradycyjnie powinnam również się rozliczyć z tego, co rzeczywiście udało mi się zrobić ;)

Zaplanowałam sobie:

  • zrobić porządek ze zdjęciami, które teraz wysuszone i wyprasowane, leżą w kartonie;

  • Z tego, co wiem zdjęcia spokojnie leżą sobie w kartonie i mają się świetnie. Oczywiście, że mogłam zrobić z nimi porządek, ale z drugiej strony, czemu miałabym robić to w ciepłe, intensywne, wakacyjne wieczory, skoro już za progiem czekają wieczory długie i jesienne? Niezrealizowanie tego punktu było rozwiązaniem czysto logicznym i uważam, że uzasadnionym, nie mającym nic wspólnego z lenistwem.

  • to samo zrobić z uratowanymi z piwnicznej powodzi listami;

  • Skoro bardziej sensowne jest segregowanie zdjęć jesienią niż latem, to tak samo jest z listami.

  • urządzić M-kową przestrzeń;

  • Urządziłam praktycznie zaraz po stworzeniu listy. Jest ciepło, pięknie i M-ka się cieszy.

  • przyjąć do wiadomości, że ilość moich ubrań w połączeniu z wielkością mojej szafy nie jest związkiem idealnym i pozbyć się tego, w czym nie chodzę z dwa... no dobra... trzy lata co najmniej;

  • Do wiadomości przyjęłam, bo wbrew pozorom mam wysoką świadomość samej siebie oraz otaczającej mnie rzeczywistości i w związku z tym kupiłam większą szafę, w której zmieszczą się wszystkie moje rzeczy. Specjalnie piszę "zmieszczą się", gdyż jeszcze nie wszystkie wypakowałam. Ale przypominam - przede mną długie jesienne wieczory.

  • kupić sobie w końcu torebkę (wbrew pozorom, nie jest to tak banalne, torebkę wymieniam od 3 lat);

  • Kupiłam! Ale tylko dlatego, że poszłam po buty i padał deszcz. Dokładnie to było oberwanie chmury, które moją starą torebkę przemoczyło doszczętnie, tak, że schła 4 dni. W formie zastępczej używałam torby bawełnianej i wcale mi to nie przeszkadzało, do momentu, gdy poszłam po buty (których nie kupiłam) i uświadomiłam sobie, że następnego dnia mam ważne spotkanie a bawełniana torba mogłaby niekorzystnie wpłynąć na mój wizerunek kobiety, która wie, co robi. No to kupiłam torebkę. I teraz, po raz pierwszy w życiu, mam dwie, bo pierwsza w końcu wyschła.

  • kupić sobie kostium kąpielowy (po 6 latach chyba wypada);

  • Pewnego czwartkowego dnia wymyśliłam sobie, że skoro weekend ma być upalny to zabieram M-kę nad wodę. Pomysł był genialny, do piątkowego popołudnia, gdy zdałam sobie sprawę z pewnego detalu: nie posiadam kostiumu kąpielowego. Pojechałam na zakupy i kupiłam go pewnie tylko dlatego, bo miałam nóż na gardle. Gdybym nie jechała nad wodę, to jestem pewna, że kupienie kostiumu automatycznie wskoczyłoby na przyszłoroczną listę. Ale zakup nie był łatwy, o mało nie pobiłam się z panią ze sklepu, która wciskała mi strasznie małe majtki od bikini. Moje argumenty wręcz ze łzami w oczach, że to za małe, że ja się źle będę czuła, że mi nie wygodnie, że no bez przesady, pani radośnie skwitowała: "Majtki od bikini nie mogą być za duże", na co mniej radośnie i niezwykle kulturalnie odpowiedziałam: "Ale dupa tak." Dostałam większy rozmiar. Co nie zmienia faktu, że majtki nadal są strasznie małe. Chyba za rok kupię sobie nowe.

  • powrócić do systematycznego biegania;

  • Systematycznie biegłam 15 minut. Raz.

  • wieczorami wygospodarować sobie godzinę tylko dla siebie;

  • Ehe. Na emeryturze chyba.

  • zarejestrować się do tego lekarza, co w zeszłym roku też miałam, ale mi nie wyszło;

  • Do jakiegoś się zarejestrowałam, ale nie pamiętam, czy to był właśnie ten?

  • znów gotować;

  • Parę razy się zdarzyło ;)

  • nie zamykać się w sobie;

  • Parę razy się nie zdarzyło ;)

  • pojechać na te trzy wystawy, o których zapominam, że są;

  • Wierzę, że były to wystawy udane.

  • posprzątać bagażnik;

  • Done!

  • nadrobić zaległości w tych kilkunastu serialach, co to sobie przerwę zrobiłam;

  • Zrobiłam sobie w przerwę w kilku następnych, które zaczęłam oglądać...

  • upiec tartę;

  • Nie wiem, kto ten punkt umieścił na tej liście i po co?

  • kupić naczynie do pieczenia tarty, bo bez tego punkt wyżej się wysypie;

  • No nie kupiłam. Ale okazało się, iż takowe naczynie posiadam.

  • jeździć na rolkach;

  • Zlokalizowałam rolki. To już coś. A w krótkie jesienne popołudnia też się ruszać trzeba ;)

  • pojechać do lasu;

  • Krótkie jesienne popołudnia oraz weekendy są równie dobre na wyjazdy do lasu jak te letnie.

  • łazić po mieście i robić zdjęcia;

  • Ooo, wreszcie coś, co zrobiłam!!! Oto dowód, a raczej wycinek dowodu:



  • w ogóle łazić po mieście i korzystać z jego atrakcji;

  • Łaziłam i korzystałam. Co więcej: byłam w miejscach, w których nigdy wcześniej nie byłam i korzystałam z atrakcji, które do tej pory były mi obce.

  • przeczytać chociaż 6 książek;

  • Bez komentarza.

  • i te zaległe sprzed pół roku miesięczniki;

  • eeee... ale wrześniowy numer już skończyłam!

  • nie zadręczać się pierdołami;

  • No umówmy się. To jest niewykonalne przez 7 dni w tygodniu.

  • napisać coś poza postami na blogu;

  • Dużo maili w pracy piszę...

  • w ogóle więcej pisać;

  • Bardzo dużo tych maili piszę...

  • przyjmować utrudnienia ze spokojem.

  • Stoickim wręcz. Serio. To zaleta bycia w stanie łagodnej rezygnacji.

    Na koniec chciałabym zaznaczyć, iż powyższa lista była tendencyjna.

    piątek, 6 września 2013

    the last day of summer

    Jest poniedziałek, 7:30, czyli o pół godziny później niż powinno być.
    M-ka siedzi w kuchni na podłodze w koszulce, majtkach z Bambi i w jednej skarpetce. 
    Ja w stroju kompletnym siedzę naprzeciwko niej. Stykamy się stopami, jemy krówki, rozrzucamy wokół siebie papierki i ryczymy.
    To znaczy M-ka wymusza płacz, a ja staram się zmusić swój, by został wewnątrz.
    Bo M-ka nie chce iść po wakacjach do przedszkola.
    Bo Katie nie chce iść po urlopie do pracy.
    Jemy krówki, bo M-ka myśli, że jedzenie krówek uchroni ją przed pójściem do przedszkola. Ja jem z rozpaczy, bo wiem, że nic nie uchroni mnie przed pójściem do pracy. 

    (Drodzy Czytelnicy, zdaję sobie sprawę z tego, iż powyższa sytuacja jest bardzo niewychowawcza - kto to widział, by jeść krówki na podłodze. Tak, nawet najlepszym mamom się to zdarza. Zwłaszcza, jak skończył im się urlop).

    Wzdłuż schodów w przedszkolu słychać kilka szlochów tych, dla których to pierwszy raz. M-ka powitana w drzwiach z imienia wchodzi, jak do siebie. Cała dumna i dostojna kroczy do swej nowej szafki. Kompletnie nie rusza jej ani nowa sala ani nowa grupa. A mi łza kręci się w oku, gdy wśród nazwisk dzieci przy znaczkach, próbuję znaleźć dawnych przyjaciół. 

    Wzdłuż schodów w Mordorze słychać stukot obcasów i szum drukarek. Kroczę skulona pierwszy raz czując, jak ciało może boleć od zalegającego stresu. Trochę rusza mnie nowe miejsce, w którym stoi moje biurko. Lekko naciskam klamkę i witają mnie radosne okrzyki. I klawiatura z poprzestawianymi klawiszami, z której na pierwszy rzut oka wybija się słowo: dupa
    Lepiej nie mogli tego określić. 

    Jak ja nie lubię wracać z urlopów...
    Copyright © 2014 serendipity , Blogger