sobota, 29 czerwca 2013

we all die alone

we all die alone
Gdy byłam mała, uwielbiałam zabawę w ubieranki. Miałam tekturową lalkę i tekturowe ubranka, które za pomocą pasków mogłam na nią nałożyć.
Mogłam stosować przeróżne kombinacje: spodnie, sukienki, koszulki, kurtki, czapki. Do wyboru do koloru. Szereg możliwości. Za każdym razem lalka była kimś innym. Za każdym razem była tym, kim chciałam, aby była. Za każdym razem uroczo prezentowała się w obrazku.


Jestem tekturową lalką.
Pobawisz się (ze) mną?


 
Proszę Państwa, oto Katie. Katie jest bardzo grzeczna dziś. Chętnie Państwu czas umili, w dogodnej dla Państwa chwili. Proszę ubrać ją w odpowiedni (na)strój.
Katie jest uniwersalna. Może być wesoła lub smutna. Bezbronna, beztroska, silna i odpowiedzialna. Zabawna i do rany przyłóż. Konkretna i pomocna.
Jakiej Katie Państwo sobie życzą?
Przeróżne kombinacje, szereg możliwości. Idealna do wpasowania w każdy obrazek.
 
Silna. Dzielna. Cierpliwa.
Nie wiem ile razy i z ilu ust słyszałam to w ciągu ostatnich lat. Liczba nie ma znaczenia. Znaczenie ma, że zdecydowanie za dużo i zbyt często.
 
Chciałabym móc nie być silną, chciałabym nie musieć być dzielną. Chciałabym nie karmić tego, co we mnie wyje, swą cierpliwością.
 
Obrazki ładnie wyglądają na ścianach. W ładnych ramkach. Ładne obrazki mają ładne ramki. Ładna jestem w obrazkach.
 
Proszę Państwa, oto Katie. Katie jest bardzo grzeczna dziś. Chętnie Państwu się w obrazku zaprezentuje. Nie chce się zaprezentować? Bardzo żałuję.
 
Obrazki często mają to do siebie, że ukazują fikcję. Ładna jest fikcja na obrazku.
 
Silna. Dzielna. Cierpliwa. Ubrana w niegasnący uśmiech, z koszykiem wypełnionym kilkoma ciętymi odpowiedziami wejdę w konstrukcję mądrych myśli i znów stanę się waszym wyobrażeniem. Ale wciąż pamiętam, jak uśmiech dzieciństwa skakał kiedyś po drzewach, bawił się w piaskownicy z synem sąsiada.
Odrzucam narzucone stroje, odrzucam obrazki, w które się nie komponuję, z których wystają mi nogi i ręce. Przepraszam, że burzę wasze poczucie estetyki, wasz porządek.
Silna. Dzielna. Cierpliwa. W środku roztrzaskana w drobny mak. Zmięta. Połamana.
- Ale przecież obrazek taki ładny! - ktoś zakrzyknie.
Pełna siły, dzielnie i cierpliwie zbieram roztrzaskane obrazki innym. Bo to przecież im świat zakręcił piruet o 180 stopni. Nie mnie.

____
 
- Jestem wdzięczny, że miałaś jaja. Zresztą, jak zawsze.
 
Jak policzek wymierzony.
Nie drgnęłam.
Jestem silna, dzielna, cierpliwa...
 
...i też wdzięczna, również za to, że już tak bardzo nie muszę.
 
 

piątek, 28 czerwca 2013

sick and tired

Kiedy w okolicach godziny trzynastej dopijam już letnią kawę, wlaną rano do termicznego kubka, z rozrzewnieniem wspominam te początki, gdy gorący napój znikał w przeciągu pół godziny.
Tak, był taki mordorowy okres, gdy miałam czas wypić rano kawę. Całą kawę. A nawet dwie.
 
To było też wtedy, gdy dostawałam maksymalnie trzy maile dziennie, na które nawet nie musiałam odpisywać. Bo to były raczej informacje typu: proszę przestawić samochód, jutro nie będzie prądu, oto sylwetki nszych nowych pracowników.
Teraz trzy maile odbieram w przeciągu pięciu minut. Czasem po trzech dniach mam możliwość odpisania na te z kategorii nie aż tak bardzo pilne, aczkolwiek bardzo ważne.
 
Wtedy wychodziłam z pracy lekka z odhaczonym każdym zadaniem. Teraz wychodzę przytłoczona poczuciem winy, że zostawiam rozgrzebanych kilkanaście spraw, których nawet nie zdążyłam wpisać do kalendarza w rubryce do zrobienia.
Wtedy z radością stwierdzałam, że już szesnasta, teraz w panice wymieszanej z niedowierzaniem patrzę na zegarek: Co????? Już szesnasta???
Wtedy pracowałam osiem godzin. Teraz uważam, że osiem godzin to zdecydowanie za mało.
Wtedy cieszyłam się, że mam kilka płaszczyzn tematycznych, na których pracuję. Teraz zastanawiam się, czy one rozmnażają się przez pączkowanie i, co ważniejsze, kiedy przestaną?
Wtedy dostawałam alergii na ASAP wygłaszane niemal w każdym zdaniu. Teraz, choć nadal tego skrótu nie mogę zdzierżyć, to chyba się na nie uodporniłam. Wszystko jest ASAP i wszytko jest w trybie ASAP robione. Nie moja wina, że czasem to ASAP wypada w przyszły wtorek.
 
Bo tu nie chodzi o to, że masz kilka spraw, którymi sobie żonglujesz, szkoląc swoją technikę. To bardziej przypomina żonglerkę, gdzie przy każdym pełnym obrocie wpada kolejna piłka.  A ty stoisz na linie, na jednej stopie. I nie chodzi o to, by żonglować tak, by nie zgubić żadnej piłki. Żonglujesz tak, by szkody były jak najmniejsze.
 
Czasem nadchodzi taki moment, że możesz zwolnić z piątego biegu na czwarty. No to zwolniłam. A mój organizm, wiedząc, że nie musi już być tak bardzo stand by, na pierwszym biegu zjechał na pobocze i powiedział kategorycznie: muszę się zatrzymać. Nie ASAP. Teraz.

Pomyślałam, że przejdę się do lekarza, aby przepisał mi coś odpowiedniego, co by nie rozłożyć się dokumentnie - co w moim przypadku jest dowodem na to, że czasami potrafię zachować się, jak dorosła kobieta i odpowiedzialna matka.
 
Cały stres, przemęczenie, niedosypianie, nadmiar kawy, papierosów i biurowej klimatyzacji, niedobór witamin i chwil swobodnego oddechu wypełnił się na zielono-białym druczku lekarskim zwolnieniem. A raczej zwolnieniem kompromisowym, bo ani na 2 ani 1,5 tygodnia L4 zgodzić się nie dałam.
 
Jakoś tak dziwnie. Mija trzeci dzień, a ja za bardzo nie wiem, co ze sobą zrobić. Zresztą jest czerwiec. C Z E R W I E C. W czerwcu się przecież nie choruje. W czerwcu wije się wianki z koniczyny i zrywa poziomki. Biega w letnich sukienkach po łące i puszcza latawce. Jeździ z dzieckiem na rowerze i zabiera je na kręcone lody. Na wakacje się jeździ, wieczorami przesiaduje się w ogródku piwnym.
Chyba, że jest się chorym i zmęczonym, wtedy pod kocem z gorącą herbatą w dłoni czyta się bzdurne gazety, traci milion komórek mózgowych oglądając nie wymagające refleksji programy, przyjmuje cały zestaw różnokolorowych pastylek, chodzi po domu w polarze i tworzy artystyczną instalację z zasmarkanych chusteczek higienicznych.
 

wtorek, 25 czerwca 2013

beautiful


Stawiam na półce słoiczek nowego kremu z adnotacją "30+ aktywna redukcja zmarszczek" i myślę, że to straszne. Nie ten plus, ale ta "aktywna redukcja", bo wcale nie zamierzam redukować swoich zmarszczek, tym bardziej aktywnie. Bo ja swoje zmarszczki lubię. Co więcej, uważam, że zmarszczki są super.

Patrzę na nie codziennie w lustrze i się do nich uśmiecham. Do tego, co w nich widzę.
Obserwując te moje bruzdy, żłobienia w okolicach oczu i ust, nie dostrzegam ubytku kolagenu ani degradacji elastyny. Nie wyrzucam sobie, że zbyt często wystawiałam swoją twarz do słońca, że ruchliwość mojej twarzy za bardzo poddawała się ekspresji i naturalnym odruchom.

Widzę natomiast swoją radość, śmiech głośny i intensywny aż do bólu brzucha. Widzę, jak na mojej twarzy odznaczyły się emocje, przeżycia i moja historia. W swoim egocentryzmie myślę, że dodają uroku, a może nawet i charakteru.
Uwielbiam patrzeć na twarze starszych ludzi i obserwować tę siatkę rozciągniętą na skórze. Tyle w niej radości, zadumy, zgryzot i tęsknot. Tyle w niej człowieka.

I te swoje też lubię. Pamiętam, jak kiedyś Sz. powiedziała, abym nie śmiała się tak bardzo, bo będę miała kurze łapki. Zmarszczyłam czoło, dając zgodę mojej skórze na utratę sprężystości w jeszcze jednym miejscu mojego ciała. Są tacy, którzy uważają, że twarz ze zmarszczkami ma defekt. Ja jestem w gronie tych, dla których defektem jest twarz bez żadnej skazy.

Dlatego nie będę wymazywać czasu ze swojej twarzy, nie zrobię jej nijakiej prasowaniem zmarszczek i wstrzykiwaniem botoksu. Zrobię na opak wszelkim poradnikom i nadal będę stosowała kurację pro-zmarszczkową: nie ograniczę swojej mimiki i każdy zachwyt, radość, smutek i złość odmalują się na mojej twarzy. Będę wystawiać swe piegi do słońca i łapać każdy jego promień.
I zmienię krem.




piątek, 14 czerwca 2013

the long and winding road

Jeśli coś jest nienazwane, to tak, jakby tego nie było.
Krąży gdzieś, efemeryczne, nieuchwytne. Czasem trąci o nas przeczuciem, krótkim fleszem, co rozpływa się tak szybko, jak się pojawiło. 
Rozrasta się i nadchodzi ten moment, gdy trzeba nazwać.
A, kiedy już się nazwie, to zaczyna  przybierać kształt i formę, obrasta konturem, nabiera barwy i znaczenia. Wtedy, to nazwane, staje się nasze. Jesteśmy za nie odpowiedzialni, za to, co z nim zrobimy. W jakim kontekście je ustawimy, jaką interpretację mu nadamy. 
Nienazwane staje się słowem. 
Słowo jest konkretem. 
Może być świadomą myślą, która towarzyszy ci każdego dnia, którą czasem uda się zignorować, zepchnąć na sam dół pamięci. Czasem uaktywni się gestem, mimiką na krótką chwilę, dając znać, że już nie mieści się w nadanej mu strukturze, że musi przejść w inną przestrzeń. 
Wypowiedziane słowo zmienia rzeczywistość. 
Nadaje jej inny bieg. 
Staje się realne. 
Biegniesz. 



niedziela, 9 czerwca 2013

Berlin - Paryż - Londyn

Berlin - Paryż - Londyn
Trzy dni, pięć miast, niezliczona ilość zachwytów, kilkanaście inspiracji, kilkadziesiąt zdjęć, niewielka ilość snu. 
Oczywiście nie Berlin, żaden Paryż ani Londyn, ale ten tytuł piosenki pasował mi najbardziej ;)

Dzień pierwszy, w którym stawała się jasność

Po całym męczącym dniu, podczas którego siedziałam, słuchałam, jadłam i piłam, grzecznie udałam się do pokoju hotelowego. Po rzuceniu walizki na łóżko, poszłam - wiadomo - obczaić łazienkę.
Okazało się,  że w łazience nie ma światła. Wzruszyłam ramionami, bo jeśli w hotelu jest 200 pokoi i jeden z nich ma jakąś usterkę, to wiadomo, że ja do niego trafię. Przez moment zaczęłam nawet zastanawiać się, czy nie zgłosić tego na recepcji, ale doszłam do wniosku, że co ja ludziom będę głowę zawracać głupotami. Opracowałam idealny system oświetlenia łazienki za pomocą światła dziennego (wtedy jeszcze nie wpadłam na to, że wieczorem dziennego światła nie uświadczę). A potem pomyślałam, że przecież mogę zapalić światło w przedpokoju. Światło w przedpokoju również nie działało. Nie działało też w pokoju: ani to przy łóżku ani to na suficie. Niestety, musiałam pójść zawrócić komuś głowę.
I wtedy, prawie już wychodząc, zobaczyłam koło kontaktu coś, co swoim wyglądem sugerowało, że należy do tego włożyć jakąś kartę i zapewne wtedy coś się zadzieje. Zaklęłam w duchu, że mi tej karty nie dali, a potem spojrzałam na klucz. Gdybym była animkiem, to nad moją głowa pojawiłaby się właśnie świecąca żarówka. Klucz jak karta. Wsadziłam i stała się jasność! Kartę wyciągnęłam i poszłam podładować komórkę. Okazało się jednak, że chyba nie działają kontakty. Wszystkie sześć. Wtedy stwierdziłam, że to jednak mało prawdopodobne i chyba mam po prostu zepsutą ładowarkę. Na domiar złego musiała się przepalić żarówka w przedpokoju, bo nagle stała się ciemność.
Po przeanalizowaniu kilku zdarzeń, znów nad głową pojawiła się żarówka: prąd jest wtedy, gdy karta jest włożona. Znów stała się jasność, a ładowarka zaczęła działać. Przyjęłam z godnością, że pokój hotelowy pokonał mnie na inteligencję i poszłam wziąć prysznic (jak na światową kobietę przystało, tam jedynie przez pół minuty zastanawiałam się, jak obsługuje się dozownik na mydło).
Doznałam kolejnej mentalnej jasności, że będę lecieć samolotem, a moje kosmetyki przekraczają dozwoloną objętość. Zaczełam więc przepakowywać kosmetyki, z myślą, że przekażę ją C, który wraca do domu. Jego sprawa, jak się w domu wytłumaczy, że wraca z delegacji z damską kosmetyczką. Uświadomiłam sobie, że nie mam grzebienia - nie dlatego, że zapomniałam, ja zwyczajnie nie używam, mam w domu suszarkę i prostownicę, które w moim mniemaniu załatwiają wszystko. Tutaj jednak nie miałam ani suszarki ani prostownicy, co spowodowało, że nagle grzebień podszedł pod kategorię must have.
Wzruszyłam ramionami, wskoczyłam w za duży T-shirt, odpaliłam kompa i pomyślałam, że jak to dobrze, że mogę w spokoju popracować. Odpisuję na maile i podnoszę głowę zastanawiając się nad sformułowaniem zdania w języku angielskim.
Za oknem miasto. Nad głową żarówka. Wieczór. Miasto. Kraków. Mój Kraków.
Nagle do mnie dochodzi: nie jestem na kolonii, nie ma ciszy nocnej, mogę wyjść z pokoju i nikt nie będzie na mnie krzyczał, że biegam po korytarzu. Ubieram się i wychodzę. Ponieważ nie jestem na kolonii, to mogę biegać po korytarzach, co też czynię: szukam wyjścia. Przez 10 minut.
Na zewnątrz leje. Idę w inną stronę, niż zamierzałam, ale w ogóle mi to nie przeszkadza: zwiedzam nieznane rejony i cieszę się, jak dziecko. Po pół godzinie stwierdzam, że jestem jednak zbyt zmęczona, nie wiem, gdzie jestem i czas wrócić do hotelu. W rezultacie w Krakowie zwiedzam jedynie Rossmanna, z którego przywożę pamiątki pod postacią kosmetyków w małych opakowaniach. I grzebień. Odbierając klucz z recepcji oczywiście nie pamiętam numeru swojego pokoju, za to wiem, w których śpią E. i C. 

Dzień drugi i trzeci pod hasłem: Dwie brunetki wyruszyły w podróż

Przy śniadaniu dostrzegam piękno delegacji: jest dzień powszedni, a ja jem śniadanie przy stole i na talerzu. Taka sytuacja ma miejsce tylko w weekendy, a i tak zawsze pewna czterolatka coś mi z tego śniadania podjada.


Na dwudniowej konferencji każdego dnia na identyfikatorze nazywam się inaczej: pierwszego dnia literówka w drugim nazwisku, drugiego dnia w pierwszym. Dobrze, że nie było trzeciego dnia i trzeciego identyfikatora, bo wtedy pewnie okazałoby się, że mam na imię, załóżmy, Krystyna. Cieszę się, że dostałam dwa pendrive'y, ale tylko przez chwilę, bo znając życie, jak zwykle mój pen zostanie zagospodarowany na wspólny. Może się po prostu w domu do nich nie przyznam? 

Następuje moment, gdy wraz z E musimy dostać się na lotnisko. Prosimy pana z recepcji o numer teleonu na taksówkę:
- 0 800 i reszta czwórek
Ten dość osobliwy numer telefonu, w żadnej z nas nie budzi wątpliwości, E twardo wpisuje czwórki, ale pan się zreflektował i dodał, że ma ich być sześć. E nie może się dodzwonić.  Może dlatego, że zamiast sześciu czwórek, wpisuje cztery szóstki. W końcu pan, chyba z litości, zamawia nam taksówkę. Biegniemy na parking do samochodu C, który stoi zaraz po lewej stronie, by wyciągnąć nasze walizki. Niestety nie możemy go znaleźć. Być może dlatego, że szukamy go po prawej stronie.
Zaczynam stresować się swoim pierwszym lotem.  I nie aż tak bardzo tym, że samolot spadnie i zginiemy na miejscu, tylko tym, że się zgubię na lotnisku. Wsiadamy do taksówki, a tam piosenka To już jest koniec, jakby nie poprawia mojego nastroju. Odprawa przebiega szybko i sprawnie. I wtedy się zaczyna: robi mi się niedobrze, cała się trzęsę, kręci mi się w głowie, odczuwam klaustrofobię, bo dociera do mnie, że rzeczywiście jest to koniec - odwrotu nie ma. Przy starcie, czuję jakby ktoś kciukiem wciskał mnie w fotel i zamknął w pudełku zapałek. A potem jestem jak dziecko: Ojej, światełka! Ojej, chmurki! A co to? Ojej, to domki!  


Jakieś 1300 m n.p.m. dzielę się z E pewnym spostrzeżeniem:
- E, wydaje mi się, że chyba nie wymieniłyśmy złotówek na euro...
- O cholera...
No ale nic to. Lądujemy w Stuttgarcie. Ponieważ mamy jeszcze trochę czasu, idę do szklanego pudełka zapalić papierosa. Spalam dwa. Ponieważ mamy jeszcze trochę czasu, fotografuję swoje stopy w różnych częściach lotniska.  


W ogóle wszystko fotografuję, bo mam jeszcze trochę czasu. Gdy wracam do poczekalni widzę E z jakimś szaleństwem oczach, machającą do mnie kartą pokładową i krzyczącą: K. lecimy!!!! Jedno zdjęcie stóp więcej i zostałabym na niemieckiej ziemi.
Gdy lądujemy w Brukseli, E mówi, żebym nawet nie myślała o fotografowaniu stóp, bo musimy iść po euro. Mamy ojro, mamy bilet na autobus. Zachwycam się miastem, jego spójnością i rytmem architektonicznym. E patrzy na mnie, jak na upośledzoną. Z przystanku do hotelu mamy jakieś 5 minut, idziemy 30, bo ruszyłyśmy nie w tę stronę, co trzeba. Teraz jestem naprawdę światową kobietą, bo mam klucz do drzwi i potrafię go skutecznie użyć i mam światła we wszystkich lampkach. Po krótkim odświeżeniu się ruszamy na podbój Brukseli. Idziemy na najsławniejsze frytki, po które stoimy pół godziny i których nie jesteśmy w stanie zjeść. No dobra... E nie jest ich w stanie zjeść, ja pochłaniam wszystkie. Ponieważ E smakuje bardziej mój sos, a mi bardziej sos E, maczamy frytki w sosie koleżanki, zamiast wymienić się opakowaniami.


Wylegujemy się w parku na ławce i ruszamy do centrum. Mapa zdecydowanie nam utrudnia dotarcie do metra, bo wg niej nie jesteśmy w tym miejscu, co jesteśmy, a przecież wiemy, gdzie jesteśmy, a ta głupia mapa nie. E gubi fleki i dostaje piłką w głowę, ja spowalniam ruch fotografując studzienki kanalizacyjne i miejskie popielniczki.
Na stacji metra, czujemy się lekko dziwnie, bo jej stan zdaje się mówić: temu miejscu bardzo wiele brakuje do europejskich standardów. E nie rozumie tablicy objaśniającej ruch, więc tłumaczę wskazując odpowiednie miejsca, a czynię to skacząc. Pan po drugiej stronie torów bije mi brawo. Dygam. Podjeżdża pociąg, E ma wątpliwości, czy to nasz. Mówię, że każdy jest nasz. E wyraża kolejną wątpliwość, bo wagoniki są puste i nikt z peronu się nie rusza i mówi, że chyba nim nie pojedziemy.
- My nie pojedziemy? Dawaj E, wsiadamy- jestem arogancka i próbuję dostać się do wagonika.

Nie pojechałyśmy, bo jakiś pan zwrócił nam uwagę, że to linia testowa. W końcu docieramy do centrum. Pachnie goframi i belgijską czekoladą. Idziemy na Rynek, który jest tak klaustrofobiczny i przesycony, że uciekamy z niego po dwóch minutach. Zresztą nasz cel wycieczki jest inny: napić się belgijskiego piwa. Szukamy jakiś w miarę normalnych cen, ale przy piątym ogródku patrzymy na siebie ze zrozumieniem. Azymut: Carrefour Express.
Uzbrojone w dwie puszki, zapewne najgorszego belgijskiego piwa ever, siadamy pod katedrą i pijemy. Jesteśmy młode, piękne i utalentowane i jesteśmy w Brukseli.
Wracając bez problemu trafiamy nie dość, że do metra ale nawet na odpowiedni peron - zapewne dlatego, że jesteśmy pod wpływem alkoholu. Zapominamy za to skasować bilety, o czym przypominamy sobie w ostatniej chwili i ucieka nam środek transportu. Średnio nas to smuci, bo przecież jesteśmy młode, piękne i utalentowane i jesteśmy w Brukseli. E domaga się, bym sfotografowała jej stopy.
Zamiast do hotelu idziemy do knajpy na drugie piwo.
Jak na światowe kobiety przystało, pijemy je na chodniku.


Poranek jest piękny i głośny. Wyleguję się tuż przed wielkimi oknami i przygotowuję do spotkania. Na spotkanie docieramy w ostatniej chwili - znów wszystkiemu winna jest ta złośliwa mapa. Spotkanie mimo wielu godzin mija szybko i inspirująco.



W drodze na lotnisko jedziemy zatłoczonym autobusem, w którym leci muzyka poważna, co zdecydowanie poprawia nastrój, zwłaszcza, że co chwila zamiera nam serce, na sposób jazdy kierowcy. Z Brukseli przywożę dwa suweniry: fioletowo-bure pręgi na łydce nabite w autobusie oraz drugi grzebień (wyniosłam z hotelu). Na pożegnanie piszczę podczas odprawy, bo zapominam ściągnąć paska. W samolocie E bierze dla nas wino. Nam - pięknym, młodym i utalentowanym w końcu się należy ;)

 


 

wtorek, 4 czerwca 2013

coś optymistycznego

coś optymistycznego
Myślę sobie, że nie jest aż tak źle. Myślę nawet, że momentami bywa całkiem dobrze.
 
Owszem, wewnątrz rozsypuję się kilkakrotnie w ciągu dnia, na drobne kawałeczki. I tak, wciąż drżą mi ręce, gdy mam zabrać głos na forum. I mam u małego palca zawieszony breloczek ze strachu, który brzęczy przed kolejnym oczekiwaniem, któremu mam sprostać. I wiem, że czasem rozmowa ze mną przypomina przesuwanie dłonią po papierze ściernym. I dziwię się, że organizm nie tupie nogą i wciąż jakoś funkcjonuje mimo stresu, przepełnienia, niewyspania, mimo maratonu.

Ale z uporem maniaka myślę, że momentami bywa całkiem dobrze.

Bo cóż z tego, że wokół wszystko pędzi, że zdarzenia są jak nieznośni przechodnie na pasach, co potrącają cię w biegu? Cóż z tego, że terminy pędzą niczym dziki tłum w hipermarkecie, który cię porywa, mimo iż chciałoby się postać lub pójść w inną stronę? Cóż z tego, że dni są przepełnione, jak autobusy w godzinach szczytu?
 
Tak naprawdę nic.  

Bo przecież wciąż mam radość i swój dystans. To zawzięcie, gdy wyciskam każdą z dobrych chwil do ostatniej kropli. Bo wciąż mimo wszystko i wbrew wszystkiemu potrafię dostrzegać to, co dobre, cieszyć się tym i zatopić bezgranicznie tak, jak dziecko. Bo wciąż mam swój wewnętrzny świat, który kołysze mnie łagodnie.

Macham ręką na tramwaj i wracam na piechotę, co chwila zastygając w zachwycie przy kamienicach, które chciałabym wyściskać i pogładzić po fasadach. No dobra... przyznaję... to ostatnie akurat robię. Pstrykam co chwila kompletnie pozbawione sensu zdjęcia, wręcz brutalnie łamiąc wszelkie zasady kompozycji, ekspozycji i kadrowania.
Zapatrzę się na kaczki dzielące się kromką chleba, rozczulę na widok dziadka na rowerze, roześmieję na widok psa biegnącego za patykiem. Coś pyli całym sobą i wiruje mi nad głową biały puch, który zdmuchuję tuż przed nosem lub łapię w dłonie.
I choć gdzieś tam z tyłu głowy pamiętam o swoich wszystkich obowiązkach, to jednak potrafię odłączyć się od służbowego biegu wydarzeń. W obie dłonie łapię wszystko to, co dobre, nawet jeśli to okruszki ledwie i świadomie, całą sobą się w to zatapiam. I wtedy odpoczywam i czerpię energię, której tak bardzo mi teraz potrzeba.

W pełnym słońcu i w długiej spódnicy, bardzo w stylu flower power, leżę w hamaku i przesuwam palcami dłoni po koniczynie, która rozrosła się po trawniku. I już wcale nie pamiętam, że kilka godzin wcześniej siedziałam w sieciowej kawiarni nad służbowymi papierami. Jakby to wszystko zdarzyło się kiedyś w odległej galaktyce. 
Jestem tylko ja, ta chwila i moje myśli. Spokój, wewnętrzna radość i jakaś cząstka optymizmu. 
I nawet jeśli jest tak drobna, jak łepek szpilki, to ma wielką moc. 
Bo jest moja.





sobota, 1 czerwca 2013

nie poganiaj mnie, bo tracę oddech

nie poganiaj mnie, bo tracę oddech
Doprawdy, nie wiem, co mi do tego durnego łba strzeliło, że pomyślałam niefrasobliwie, iż wraz z końcem maja nadejdzie chwila oddechu i zwolnienie akcji.
Sam fakt, że tak pomyślałam, nie był może aż tak zły, ale ja, w swojej niedorzecznej naiwności, ufnie w to uwierzyłam. Skoro uwierzyłam, to bez wyrzutów sumienia, przepuściłam sobie ostatnie dni radośnie przez palce. Bo przecież po tym całym wysiłku, wykonaniu dobrej i nikomu niepotrzebnej, niewidzialnej roboty, mogłam sobie na taki luksus pozwolić. 

Po pierwszej w nocy obudziłam się w miejscu, w którym przysiadłam na moment sześć godzin wcześniej, by złapać oddech. Nie obudziła mnie niewygoda, czy też gadający telewizor ale dzwonek alarmowy. Nie z budzika, tylko ten z mojej głowy. I wtedy do mnie dotarło. Po pierwsze, że zasnęłam w opakowaniu, nie w swoim pokoju i nie w swoim łóżku a po drugie, że zwolnienie ze sprintu do truchtu na dwa dni, spowodowało, że jestem do tyłu z robotą o jakieś dwa tygodnie. 

Nagle sobie uświadomiłam, coś co niby wiedziałam, ale jakoś tak nie do końca: cały tydzień spędzę na walizkach i prowadzeniu czegoś, co nie wiem, czym ma być. A jak wrócę, to znów nie będę wiedziała w co ręce włożyć i będę zapominać o oddychaniu. I nie wiem, naprawdę nie wiem, na jakiej podstawie stwierdziłam, że będzie spokój, skoro zawsze wszystko tutaj sprowadza się do gaszenia pożarów, a ja mam odznakę brygadiera?
Na propozycję służbowego wyjazdu reaguję bardzo spokojnie: No coś ty, przecież ja jestem antyspołecznym burakiem, którego się ludziom na oczy nie pokazuje! Niestety gdzieś po drodze straciłam umiejętność wymigiwania się z delegacji, bo tym razem się nie udało. Co gorsza, znów okazało się, że jestem zabawna. 
Nie byłam. Nie jest też zabawne, że niedziela przestaje być dniem wolnym. Zresztą, jedyne wolne w mojej czasoprzestrzeni, to łącze internetowe...
Znów zamykam się w swojej szczelnej skorupce, na zewnątrz porastam kolcami. W myśl postanowienia, by wszystko, co leci w moją stronę (nawet jeśli leci z prędkością światła, w celu zmiecenia mnie z powierzchni ziemi) przyjmować ze spokojem i racjonalnym spojrzeniem, staram się oddychać głęboko, ale co jakiś czas ten oddech tracę. A cała tajemnica tkwi właśnie w oddychaniu, bo jak nie oddychasz, to nie myślisz, a jak nie myślisz, to wpadasz w panikę, a jak wpadasz w panikę, to znów tracisz oddech. I wtedy coś może zmieść cię z powierzchni ziemi. Ergo, bez sensu.  
Dlatego nie rzucam się w pogoń za uciekającymi terminami, nie łapię w pośpiechu tego, co się wali. Oddycham. Głęboko. I uspokajam się tym:


Tak, znowu byłam w kinie na bajce... 
Copyright © 2014 serendipity , Blogger