poniedziałek, 29 października 2012

wolna

Po czterech latach dojrzałam w końcu do tego ważnego kroku, by przynieść do pracy swój prywatny kubek.
To znaczy, że się zaaklimatyzowałam.

W środę o 6:55 weszłam do pracy z kubkiem w torbie.
O 7:00 zalałam sobie kawę i włączyłam komputer.
Około godziny 10:00 kliknęłam na blogu opublikuj i pojawił się post z moimi wyobrażeniami o tym, jak to jest, gdy składa się wypowiedzenie.
O godzinie 11:00 zadzwonił prywatny telefon.
O godzinie 11:15 wręczyłam wypowiedzenie.

Wszystkie najgorsze sprawdziany, egzaminy, obrony, które jeszcze w wiele lat po wracały w koszmarach, mogą się schować w porównaniu z tym jak  przez godzinę składałam wypowiedzenie.

Szybkie cięcia nie bolą wcale.
Boli, gdy zaczyna się goić a pytania: ale dlaczego? są jak ciągłe rozdrapywanie ran.
Boli, gdy wyjście ewakuacyjne jest tuż przed Tobą, a ktoś nie chce pozwolić ci przez nie przejść. 

Dziś jestem radosna i lekka.
Ta zmiana jest jak beztroskie skakanie po kałużach, jak leżenie na dzikiej łące pośród maków.
Jest jak radość z pierwszego w roku śniegu.
Jest jak oddech.
Nowe już na mnie czeka, a ja ze zniecierpliwienia przebieram nogami.

W minioną środę pierwszy raz po czterech latach przyniosłam do pracy swój kubek.
W najbliższą środę schowam go do torby i zaniosę z powrotem do domu.


piątek, 26 października 2012

sympathy for the parents

Zaczynam nabierać podejrzeń, że oto staję się jedną z tych dziwnych - a może właśnie normalnych - mam, o których powstają różne seriale i lekkie komedie.
Tych mam, co łamią sobie obcasy, biegnąc na złamanie karku z pracy do przedszkola.
Tych mam, którym z torebek wypełnionych projektową dokumentacją wylatują zasmarkane chusteczki potomka, Małe Kucyki Pony i plastry z postaciami z bajek.
Tych mam, co tuż przed ważnym spotkaniem, odklejają sobie żelki z włosów i orientują się, że na jednej z umów zamiast parafki widnieją urocze esy-floresy wykonane przez latorośl. 
Tych mam, którym późnym wieczorem świta w głowie, że coś na drugi dzień do przedszkola należy zrobić/przynieść.
Tych mam, które bardziej przeżywają fakt nie zrobienia z dzieckiem dyni na konkurs przedszkolny niż nie oddania raportu w terminie.
Tych mam, co częściej odświeżają stronę z ogłoszeniami przedszkola niż służbową skrzynkę.
Tych mam, które pochłonięte pracą, zapominają wyjść z biura o takiej porze, by zdążyć odebrać dziecko. 
Tych mam, które mimo świadomości własnych niedociągnięć w obu dziedzinach, w oczach innych odbierane są jako czarodziejki ogarniające wszystko wokół.  

Tak, takie rzeczy dzieją się w realnym świecie.
Przynajmniej w moim. 

Na samym początku postawiłam błędną tezę. Założyłam, że skoro M-ka będzie chodzić do przedszkola, to ono w wielu rzeczach mnie odciąży i będzie łatwiej.
W związku z tym, że M-ka rozpoczęła edukację ja mam zadania domowe: zrobić dynię, zrobić kukiełkę warzywną, nauczyć wierszyka. Oczywiście staram się po sobie nie dać poznać, że wszelkie czynności plastyczne sprawiają mi olbrzymią frajdę i tylko czekam na kolejne zadanie domowe (nawet zgłosiłam swoją gotowość do wykonania plakatów i czytania książek dzieciom), ale z drugiej strony, zwyczajnie, nie mam do tego głowy.
Bo muszę pamiętać, że jednego dnia M-ka ma być ubrana na kolorowo a innego ma przynieść zdjęcie; że w środy trzeba ją odebrać później, a w piątki może przynieść zabawkę; że tego dnia jest przedstawienie a innego ma być ubrana na pomarańczowo.
I to wszystko jest super. Pomijając fakt, że muszę o tym pamiętać.
O tym i szeregu innych spraw: tych rodzinnych, służbowych i rekreacyjnych.

Strach przed zapomnieniem jest tak olbrzymi, że doszłam do wniosku, że ustne przekazywanie informacji Kubikowi, zostawianie wiadomości na lodówce, wpisywanie ich do kalendarza mi nie wystarcza. Zwyczajnie nie czuję się bezpiecznie, bo nadal istnieje prawdopodobieństwo, że JA zapomnę. Postanowiłam więc uruchomić elektroniczny kalendarz rodzinny, który będzie przypominał o tym: co należy kupić, donieść, dostarczyć, kto i kiedy odbiera M-kę, kiedy są delegacje, a kiedy wyjścia ze znajomymi.
Tak naprawdę cel kalendarza był tylko jeden: aby Katie nie zapomniała.

W owym kalendarzu utworzyłam wydarzenie: Odrobaczanie kota.
Do udziału zaprosiłam Kubika (mając rzecz jasna nadzieję, że poczuje się do odpowiedzialności i sam wykona owe zadanie)
Dostałam powiadomienie, że Kubik nie przyjął zaproszenia.
I tak oto wpadłam we własne sidła.
Bo, gdybym powiedziała Kubikowi: w czwartek trzeba odrobaczyć kota - oczywiście wiadomo, że Kubik nie domyśliłby się, że tak naprawdę mówię: idź w czwartek odrobaczyć kota - to przynajmniej, gdyby tego żadne z nas nie zrobiło, mogłabym powiedzieć: no przecież mówiłam!!! 
A tak, Kubik zignorował zaproszenie, dając mi jasno do zrozumienia, że sama mam się tym zająć oraz, że to ja muszę o tym zadaniu pamiętać.
Tak w zasadzie to nie powinnam się dziwić: odrobaczanie kota to taki średni fun a przecież ostatnio to nawet do kina czy na wieczornego drinka chodzimy osobno.

Tak więc staję się jedną z tych mam które starają się sprawnie żonglować tym, co niesie codzienność i zasypiają z myślą: jeśli mąż ignoruje twoje elektroniczne zaproszenie na odrobaczanie kota, to wiedz, że coś się dzieje. ;)   

środa, 24 października 2012

historia pewnej znajomości

Zaczyna się całkiem zwyczajnie: ktoś ci mówi, że on kogoś szuka. Myślisz sobie, że jest całkiem atrakcyjny więc wysyłasz sygnały. On stwierdza, że jesteś niczego sobie i się spotykacie. Ty dopracowana od stóp do głów uśmiechasz się delikatnie, on jest bardzo miły. Spokojnie rozmawiacie o tym, czym się zajmujecie, jakie macie plany. Na koniec słyszysz, że zadzwoni.
Telefon oczywiście milczy a ty czekasz i się zadręczasz: może powiedziałaś coś nie tak? Może stwierdził, że zupełnie go nie interesujesz? A może naprawdę na razie nie ma zwyczajnie dla ciebie czasu? Masz ochotę sama chwycić za słuchawkę i wykonać pierwszy ruch, ale doskonale wiesz, że takie zagranie, tylko by cię pogrążyło. Nadal czekasz.
Gdy już całkiem tracisz nadzieję, dzwoni telefon. Kolejne spotkanie i nagle wasza relacja staje się oficjalna.

Na początku oboje się staracie: ty dbasz o swój wygląd, zastanawiasz się w co się ubrać i jakie dobrać kolczyki. Chcesz także błyszczeć intelektualnie więc zgłębiasz wiedzę z zakresów, które jemu są bliskie. On bardzo to docenia, a przy tym, jest dla ciebie niezwykle uprzejmy. Komplementuje cię, nie raz widzisz błysk podziwu w jego oczach. W pewnym momencie zabiera cię na spotkania z ważnymi dla niego ludźmi, docenia nie tylko słowem ale i czynem. Obdarowuje cię takimi prezentami, jakimi może, rośnie twoja pozycja.

A potem nagle zauważasz, że wcale nie jest tak bardzo atrakcyjny, jak ci się wydawało. Ty sama też zaczynasz go rozczarowywać, mimo iż oboje bardzo się staracie. Często myślisz sobie, że dajesz z siebie to, co najlepsze, a on w ogóle tego nie docenia. On myśli, że kiedyś zależało ci bardziej i ma większe oczekiwania. Zapewne każde z was ma rację. Czasem jest ci wszystko jedno, jak wyglądasz, on już nie jest tak uprzejmy jak kiedyś. Dochodzi do tego, że wasza obecność zaczyna was irytować. On może cię nawet nie dostrzegać.

Później może być różnie.
Możecie męczyć się ze sobą w imię zasady: widziały gały, co brały. Każde z was ma jakieś powody, by zostać, choć w głębi duszy wcale tego nie chcecie. Oboje możecie myśleć, że nikogo lepszego nie znajdziecie, że ten czas na rozstania nie jest dobry. Czasem zostajesz ze strachu, bo mimo iż marne, to jednak daje ci on jakieś poczucie bezpieczeństwa.
Może być też tak, że każde z was, lub tylko jedno, zaczyna się za kimś rozglądać. Ty szukasz kogoś o lepszej pozycji, większym doświadczeniu i możliwościach. On, najczęściej szuka młodszej.
Może być też tak, że każde z was, lub tylko jedno, dochodzi do wniosku, że stać was na coś lepszego, że nie chcecie już być w tej relacji.

Pada, zawsze paraliżujące zdanie: Musimy porozmawiać.
I wtedy dzieje się tak, że któraś ze stron rzuca na stół papiery. Stawia swoje warunki, druga strona może na nie przystać, a może też stwarzać problemy. Możecie rozejść się pokojowo bądź nie.
Czasem ktoś nie chce się rozstać, składa obietnice, roztacza wizję zmian. I czasem to daje do myślenia, bo przecież były dobre chwile: uczenie się nowych rzeczy, coraz ambitniejsze obowiązki, premie, awanse, podwyżki, służbowe spotkania, które tyle ci dały, to poczucie, że wpadliście razem na świetny pomysł i właśnie zaczyna być realizowany. Szereg wątpliwości i strach przed zmianą.

Możesz spakować ze swojego biurka wszystko, co należy do ciebie i zamknąć drzwi.
Możesz też wrzucić swoje wypowiedzenie do niszczarki i pracować dalej.

Złożenie wypowiedzenia potrafi być emocjonalnie ciężkie. 

poniedziałek, 22 października 2012

stoję, stoję czuję się świetnie

Weekend, dziewiąta wieczorem. Siedzę w sercu miasta w ogródku pod parasolem, piję piwo i się śmieję. Po chwili dochodzi do mnie, że to jesienny wieczór, połowa października i jest naprawdę ciepło.
Akurat moje miejsce wypada na złączeniu stolików. Bo oto jeden znajomy znajomego, spotkał innego znajomego, który był ze swoimi znajomymi i czekają na innych znajomych. Siedzimy więc razem aranżując ogródkowo_piwną przestrzeń pod nasze potrzeby. 
Akurat moje miejsce wypada nie tylko na złączeniu okrągłych stolików ale też na złączeniu kręgów znajomych. Słucham jednych i drugich i po chwili uśmiecham się jeszcze szerzej. Z rozmów, które prowadzą (z lewa bardzo naiwne, z prawa bardzo w stylu używam dużo mądrych słów) wykluwam jeden, cudowny wniosek: takie etapy mam już dawno za sobą. Co oznacza tyle, że gdzieś po drodze znów dorosłam i weszłam szczebel wyżej na swojej drabince. Nagle poczułam się wolna od tysiąca pierdół i na swoim miejscu, na właściwym etapie. 
Siedzenie na złączeniu kręgów znajomych ma też zupełnie inny wymiar. Gdy zaczynam rozmowę z jednym z kręgów, ktoś z drugiego wyłapuje moje zdanie i kurczowo się go trzyma wciągając w rozmowę swojego stolika.  No tak. Jak zwykle jestem pośrodku.

Zmieniamy lokale, stoliki, parkiety i kręgi znajomych. Podobno świetnie tańczę salsę. Whatever. Ważne, że bawię się świetnie. Przepychając się przez tłum, bileterkę i ochroniarzy, słyszę, jak ktoś woła moje imię. Znajoma twarz za barem a ja znów uśmiecham się jeszcze szerzej: okazuje się, że wciąż mam w tym mieście znajomych, którzy mnie pamiętają. Mam swój krąg.Co jakiś czas do baru pochodzi inna znajoma twarz. 
- A wiesz? - mówię - czasami, bardzo rzadko, ale jednak, mam ochotę rzucić swoją pracę w cholerę i wrócić za bar.
- Wiesz - nachyla się - czasami, bardzo często, mam ochotę rzucić to w cholerę i pójść do normalnej pracy.

No tak. Pamiętam, jak kiedyś wszyscy o tym marzyliśmy. O normalności i pracy za dnia. Niektórym się udało. Znów się śmieję, bo przecież kilka godzin temu cieszyłam się, że pewne etapy są już za mną. Rozglądam się wkoło i dochodzi do mnie, że wcale nie chciałabym wrócić. 
Stabilizacja życia, emocji i myśli to całkiem fajna rzecz.

środa, 17 października 2012

in the shadow

Otwieram oczy o drugiej w nocy i jeszcze przez kilka pełnych obrotów wskazówek przewracam się z boku na bok. Zniecierpliwiona, przestraszona i zlana zimnym potem. Gdy otwieram zmęczone powieki, niebo wciąż ciemne, ale budzik oznajmia, że oto rozpoczął się dzień. A ja nadal zniecierpliwiona, przestraszona, otulona zimnym potem.

Dokładnie wiem,  jak powinnam się zachować: mam być opanowana, uprzejmie miła ale z dystansem, spokojna i skupiona na zadaniu. Nie mam się dać wciągnąć w manipulacyjne sidła i mam nie być pionkiem w emocjonalnych grach. Asertywna i zdecydowana. Po prostu: mam być dorosła.
Wydaje mi się, że mogę być. Ale o drugiej nad ranem budzi mnie obawa, że w swojej bezsilności mogę być dzieckiem. Nie wiem jeszcze jakim: czy tym rozkapryszonym, co tupie nogą, gdy nie może pojąc tego, co wokół? Czy może tym, karnym, które spuści głowę w poczuciu wmówionej winy i jawnej niesprawiedliwości?
Przy drugim łyku kawy myślę sobie, że to wszystko, to jedna wielka bzdura, którą nie warto odejmować sobie pół nocy snu. Co więcej myślę sobie, że im więcej myślę o tym, tym ważniejszym to czynię. Tym bardziej karmię ten fragment życia, od którego chcę być wolna.    

Znów skurczyłam się w sobie. Uciekłam do własnego, bezpiecznego świata. Zamknęłam w czterech ścianach mieszkania i w słowach kierowanych do domowników. Rozsiadłam się wygodnie i ciężko było wystawić mi stopę za próg domu i siebie samej. Sparaliżował mnie strach przed tym, co na zewnątrz.
Nie, nic się nie stało. Mam się całkiem dobrze. Zwyczajnie odłączyłam się od biegu wydarzeń i sieci. Podłączyłam do biegu swoich myśli i domowości.
Ale już czas wrócić, zwłaszcza, ze coraz głośniejsze i bardzo zniecierpliwione jest kołatanie zewnętrznego świata.Tym trudniej, że zupełnie nie mam na to ochoty.

Jak dobrze, że jesienne poranki są wypełnione wschodem słońca.
Po brzegi.

wtorek, 9 października 2012

move in the right direction

Przygotowuję lekarstwa i bawię się w farmaceutę. Takiego, co wierzy w moc roślin, ziół i wszystkiego, co naturalne.
Jakaś pra_kobieta, której geny noszę w sobie byłaby ze mnie dumna. Za to parzenie ziół, siekanie cebuli, wyciskanie cytryny, zalewanie malin. Za naturalne syropy i różne metody zbijające gorączkę i walczące z kaszlem. Za to przemycanie czosnku w różnych produktach spożywczych.
Wyjątkowo ciągnie mnie do kuchni. Do zupy z dyni, do masła czosnkowego i do ciastek wszelakich. Mieszam, przelewam i dobrze mi z tym.

Co cztery godziny telefon z pytaniem: I jak tam sytuacja w domu? Jak dziecko?
Jakby były to telefony, które leczą, jakbym miała zaraz oświadczyć, że nastąpiło cudowne ozdrowienie i za trzy minuty będę. Bo na pewno nie są to telefony podszyte troską.
Najpierw pytania preteksty, które można spokojnie zadać tym, co w zasięgu wzroku i uzyskać na nie satysfakcjonującą odpowiedź. Nagle okazuje się, że jestem chodzącą bazą na każdy temat.
A potem stwierdzenie, że chyba nie jestem potrzebna dziecku do leżenia w łóżku i oglądania bajek, natomiast tu mój brak odczuwany jest na każdym kroku.
Z tym jednym zdaniem znika cały mój sentymentalizm. I nie ma już odwrotu.
Zastanawiam się, czy to jeszcze przykład ekstremalnej głupoty czy może już element mobbingu. 
Spadają wszystkie dekoracje i nagle widzę w jakiej rzeczywistości się znajduję. Rzeczywistość, że aż nie_do_wiary, że aż mnie bolą oczy.


Najbardziej boję się pytania: co sądzi pani o swoim pracodawcy?
Naprawdę, wolałabym nie odpowiadać, co naprawdę sądzę a nie wiem też, jak bardzo mogę nagiąć rzeczywistość.  


sobota, 6 października 2012

houdini

Gorączkująca M-ka oświadczyła, że chciałaby zostać planetą.
Po chwili jednak wykazała się przytomnością umysłu. Doszła zapewne do wniosku, że trzeba mierzyć wysoko i grać o wszystko, bo stwierdziła, że jednak woli zostać kosmosem.

Ma wyczucie dziewczyna. Jej deklaracja o tym, kim chciałaby być, kiedy dorośnie, zbiegła się z moją próbą odpowiedzi na pytanie, gdzie widzę siebie za pięć lat. A ponieważ, w przeciwieństwie do M-ki, znam zbyt dobrze znaczenie słowa niemożliwe moja odpowiedź jest bardzo przyziemna. Co gorsza nie nadaje się do wypowiedzenia na głos.
Ale lekcję udzieloną mi przez córkę zamierzam odrobić, wszak zdarza się ona w odpowiednim momencie. Akurat wtedy, gdy sama sobie organizuję przyspieszony kurs asertywności i pewności siebie w jednym.

Nie jest łatwo stać się planetą choć na godzinę. Tym bardziej kosmosem. 
Absurdalnie_niemożliwe zaczyna nabierać barw i konturów. A ja zaczynam poddawać w wątpliwość wszystko to, co streściłam na dwóch stronach formatu A4.
I to jest dopiero absurd, choć doskonale wiem, z czego tak naprawdę wynika.

Druczek L4 na M-kę jest też trochę na mnie. Na to, bym mogła odciąć się od chaosu, w którym kręcę się w trakcie czterdziestogodzinnego tygodnia pracy i nie waliła głową w ścianę na oślep.
Moje granice empatii i rozumienia już na wyciągnięcie ręki.
Rozgoryczenie rozkłada się u nóg niczym wierny pies. 

Jak dobrze, że pięknie jesiennieje mi las przy domu rodzinnym. Jak dobrze, że wciąż takie obrazki budzą mnie do życia. Wilgoć w powietrzu, rozproszone światło słaniającego się dnia i zapach palonych gałęzi. M-ka bez słów chwyta mnie za rękę. Idziemy spokojnie, spokojne. Nagle tak wiele spraw staje się zupełnie nieważne.
Uśmiecham się.
Przecież dla M-ki wciąż jestem planetą.

środa, 3 października 2012

wyrzuć ten gniew

Czytam, że z powodu tłumionego gniewu można wyhodować sobie raka.
Ani genetyczne obciążenia ani adnotacja na paczce papierosów nie wstrząsnęły mną tak bardzo (o ile w ogóle) jak to jedno krótkie zdanie.
Bo gniewu mam w sobie całkiem sporo. 

Część na pewno skumulowała się w prawym barku i nie daje o sobie zapomnieć przy najmniejszym nawet ruchu. Reszta zaplątała się między ścięgnami, odłożyła gdzieś na ścianach żył, zaległa w organach wewnętrznych. I sobie tam siedzi. Albo leży. 
Nie tyka, nie bulgoce. Wywołane negatywy różnych zdarzeń są we mnie jak osad po herbacie w ulubionym kubku. 
Czasem nawet uda się usunąć część nalotu ale przez zdecydowaną większość czasu zwyczajnie go akceptujesz, taktując jak coś zupełnie normalnego.

Ten gniew jest sumą innych gniewów. Tego z wczoraj i tego sprzed miesiąca. Tego sprzed kilku lat i paru miesięcy. Tego, który dotyczy ostrych krawędzi rzeczy_wistości i ludzkich (nie)zachowań. Tego związanego z wszelkimi układami, przeciwnościami losu i złośliwością rzeczy martwych. Z tym, że jest jak jest i z tym, że nie jest jak powinno lub mogłoby być.

Odkładam je w sobie, jak niepasujące ubrania na dno szafy. Odkładam zupełnie niesystematycznie, bardzo irracjonalnie i nieświadomie. To tak, jak z wrzucaniem przeróżnych rzeczy do pawlacza, którego zawartość przegląda się raz na rok ze zdziwieniem a skąd to? Po co? Przecież na co dzień wszystko odkładamy na miejsce. A ponieważ przejrzenie i wyrzucenie tego wszystkiego, co się nagromadziło przeważnie jest ponad siły, to zamyka się pawlacz na cztery spusty. 
Może następnym razem. 

Na co dzień nie widać tego gniewu wcale. Wydaje się, że wszystko jest w porządku. Nie nakręcam się nim, nie analizuję. Czasem docierają do mnie wewnętrzne migawki, które uświadamiają mi, że jest we mnie dużo złości, która fermentuje i zaraża całą moją kreatywność i motywację. Jaka szkoda, że nie wierzę w sezonowe depresje, mogłabym wtedy obarczyć winą, którąś z nich i nie rozsupływać zszarganych nerwów.


Jakieś informacje, burze mózgów i nagle, nie wiedzieć czemu, nazywam po imieniu to, o czym milczymy ostatnimi miesiącami. Lawinowo ze wszystkich ust po kolei wypływają żale. Można byłoby oczekiwać, że atmosfera się oczyści, ale cała frustracja zalega pod stopami gęstą, smolistą mazią. Bo adresata wniosków, skarg i zażaleń  brak. Słyszę: Dziękuję.Dobrze, że w końcu ktoś to powiedział. Okazuje się, że wszyscy czujemy i myślimy dokładnie to samo. Ja natomiast jestem pewna, że gdy adresat się pojawi, wszyscy zasznurują usta. Jestem też pewna, że ogrom niezgody we mnie na to, co się dzieje, jest tak przytłaczający, że okaże się, że wyszłam z buszu. Bo powiem wszystko od A do Z, mocnym naturalizmem akcentując każdy zgrzyt i niesprawiedliwość i nie zostawię wielokropków, tylko pogrubione wykrzykniki. A potem to wszystko odbije mi się czkawką.

Zbyt głośno słyszę, jak Kasia Kowalska śpiewa w mojej głowie o wyrzucaniu gniewu, aby siedzieć cicho. 
Jakby nie było, zrobię to dla własnego zdrowia.
Copyright © 2014 serendipity , Blogger