poniedziałek, 27 lutego 2017

change time

change time
serendipity, katie, lamassu


Nigdy nie byłam nowa. Nigdy nie wchodziłam do klasy czy grupy w trakcie. Każdy mój początek był tak samo początkiem dla innych. Każdy początek wbijał mój wzrok w czubki palców i jak mantrę powtarzał słowa tylko się do mnie nie odzywaj na przemian z niech ktoś do mnie zagada, żebym nie stała jak ten cieć i czasem no zagadaj do kogoś. W nowej grupie stałam z boku, z tym spokojem na twarzy i delikatnym uśmiechem, podczas gdy we mnie toczył się najbardziej burzliwy dialog świata. I za każdym razem to ktoś wybierał mnie na towarzysza w parze, ławce. Przez to stanie z boku i powściągliwość, byłam idealnym celem dla wszystkich tych, którzy w nowym miejscu chcieli pokazać, że wcale nie pasują do szuflady nieśmiałości, do której wrzuciło ich ostatnie środowisko. Miałam tą przyjazną twarz na korytarzu, która mówiła wszystkim tylko trochę mniej wycofanym niż ja, że można się odezwać, a ja nie odgryzę głowy. 

W nowych miejscach możesz być najlepszą wersją siebie, bo możesz być sobą. Jeszcze nie masz łatek, ani tej przegródki w szufladzie, jeszcze nie plączesz się w zależnościach, społecznych interakcjach, nie odstawiasz tańców plemiennych i nie masz pojęcia, przy kim trzymać język za zębami.

W czasie rozmowy, która spadła jak grom z jasnego nieba, byłam brutalnie szczera. Może to było zbyt szczerze?, myślałam, gdy udzielałam odpowiedzi na zadane pytania. Ale zaraz potem uspakajałam się myślą, że nie mam już 25 i nie będę opowiadała bajek o sobie samej.

- No sprzedaj się jakoś.
- No nie.

To, co naprawdę mogę powiedzieć, że lubię w sobie mając te 35 lat to uśmiech, świat wewnętrzny i tę świadomość, że nie mam potrzeby robienia wrażenia na innych. 

Mogłabym użyć kilku mądrych słów i z pewnością siebie udawać, że żadne zagadnienie nie jest  mi obce. Mogłabym odegrać rolę życia, bez zająknięcia. Zrobiłam natomiast coś, co każdy specjalista od rekrutacji mógłby zawrzeć w tekście: 10 rzeczy, dzięki którym nie dostaniesz pracy. Myślę, że zrobiłam ich 11, nim zdążyłam otworzyć usta. 
Zaraz potem mówiłam wprost o swoich niedoskonałościach, o tym, czego w swoim stylu pracy nie zaakceptuję, na jakie kompromisy nie pójdę i jak bardzo nie wierzę w kilka spraw wpisywanych w listy motywacyjne. 

Wygrałam szczerością. I teraz jestem nowa.

Mówią, że trudne są początki. Dla mnie trudniejsze są końce. Te tuż przed metą, gdy już myślisz, że nie dasz rady. Te kilka metrów przed schroniskiem, gdy opadasz z sił. I te w ostatnich dniach pracy, gdy nie masz już serca. Przebierałam nogami na to nowe, jak chyba nigdy wcześniej.

Bycie nowym wyzwala nasze najlepsze cechy, które gdzieś tam się przykurzyły i takie, o których na co dzień zapominamy. Bycie nowym to wklejenie siebie w nowy kontekst i w nowe tło, w którym - na nowo (sic!) nabiera się własnych konturów. Bycie nowym jest po to, by zaskoczyć samego siebie sobą samym. Bycie nowym, to takie bycie kotem jeszcze bardziej niż zwykle.

Bycie nowym to odkrywanie siebie przez pryzmat innych. Przypomnienie sobie, jakie robi się pierwsze wrażenie, obudzenie siódmego zmysłu, wyczuwanie energii innych osób. Czasem to uruchamianie zachowań, które nie są na wyciągnięcie ręki, do których trzeba się dokopać, które trzeba sobie przypomnieć. Bycie nowym to odklejanie się od starych schematów, ciężkie jak zrywanie starej naklejki z okładki zeszytu. I akurat w tym jest pewne pocieszenie, że nie wszystko da się usunąć. To konfrontacja siebie z własnym wyobrażeniem. To rozwój.

To też odpowiedzi na mrożące krew w żyłach pytania typu gdzie trzymamy żółte karteczki? (jakie karteczki?!). To wewnętrzny krzyk przy small talkach i świadomość, że od jakiś kilku godzin mózg nie przyjmuje już nowych informacji, nie rejestruje twarzy i gubi się w korytarzach - w poziomie i w pionie ;)
To takie bycie w niebyciu.
To walka na kilkunastu frontach toczonych podskórnie, przykryta uśmiechem i spokojnym głosem. To szukanie miejsca, w którym można się zaszyć, by wziąć parę głębokich oddechów. To śpiewanie w głowie I co ja robię tu? oraz Mam tę moc na zmianę. To zaskoczenia i obietnice.

Z dziecięcą ufnością (mylnie zwaną naiwnością), z wrodzonym sceptycyzmem (mylonym z negatywizmem), ze swoimi granicami (mylonymi z wyobcowaniem), ze wzrokiem wbitym gdzieś przed siebie (mimo iż nadal uwielbiam swoje stopy), będę odkrywać nowy świat. 
Zwłaszcza ten mój wewnętrzny.

Jak jesteś nowym, to możesz być kim chcesz.
Dlatego jesteś sobą.

środa, 15 lutego 2017

dreams

dreams


Patrzę na skałę która wyrasta tuż przede mną i wiem, że jesteśmy po przeciwnej stronie drogi. Brzydką, surową szosą mkną małe busy, w kolorze cytryny. Wszystko inne: góry, niebo, moje dłonie, Koloseum, którego nie powinno tu być, ponczo i kapelusz naszego przewodnika, wszystko to jest w kolorze ciepłej ziemi, która właśnie wchłonęła sporą ilość deszczu. Na migi próbuję pokazać, że jesteśmy po złej stronie szosy. Przewodnik ma minę, która jednocześnie może oznaczać bezmiar mądrości jak i nieskalanie myślą. Schodzę z muła. Przewodnik bez dwóch zębów odsłania z brzegu góry ręcznie tkaną makatkę, za którą skrywają się gliniane tunele. Idziemy przez nie tylko chwilę. Gdy wychodzimy nadal jestem po złej stronie drogi i czeka na mnie znudzona lama. Płacę pięć centów i paczkę krakersów za wycieczkę nie pod tą górę co trzeba, dostaję zdjęcie z lamą na tle Koloseum, którego nie powinno tu być i znów wędruję korytarzami wydrążonymi w glinie. 

Gdy wychodzę jestem już na bosaka. Razem z M-ką przebiegamy po kolorowej posadzce, by jak małpy w gaju wspinać się po balkonach i parapetach. Parapety skrzą się turkusem, a na balkonach kwitną zioła i suszy się pranie, które plącze się wokół naszych nogawek. Ktoś coś pokrzykuje, a my odmachujemy ze śmiechem w rytmie brzęczących na naszych nadgarstkach bransoletek. Biel jest grecka a błękit marokański. Jest upalnie, mamy na sobie turkusowe sukienki i patrzymy w dół na parę surferów, którzy nie wiedzą, że idąc białą plażą weszli w mój minimalistyczny kadr, który obfotografowuję z każdej strony. Właśnie wtedy myślę sobie, że lubię te delegacje do Brukseli, zwłaszcza od tego momentu, gdy pomyśleli o rajskiej plaży.

Dzwonek do drzwi. Kurier wnosi kilka ogromnych pudeł z nazwą wydawnictwa w miejscu nadawcy. Rozdzieram kartony i wyciągam kilkadziesiąt książek, wściekła, że ze wszystkich rzeczy, jakie mogłam napisać, napisałam opowiadania kryminalne. Gdy przesuwam dłonią po twardej okładce, to pod opuszkami palców wyczuwam wypukłość liter tworzących moje imię i nazwisko. I boli mnie, że na stronach jest wszystko inne niż to, co do tej pory napisałam.

Po prostu siadam przy barze i proszę o dużą kawę z mlekiem, która okazuje się też być kawą gigantem, więc proszę jednocześnie o pad-thai, bo przecież jest to zupełnie logiczne. Miał być na wynos, a jest w pięknej kamionkowej misie. Zostaję niechętnie, bo nagle z poranka zrobił się wczesny wieczór, ja wpadłam tu przecież tylko na chwilę, a grupa studentów oblewa kolejny egzamin. Za barem szczęśliwa, piękna i uśmiechnięta Kinga Rusin ma swój dyżur i nie jest prawdą to, co piszą w tabloidach, bo w ogóle nie przeszkadza jej, że jest na zmianie z Hanną Lis.

__

Śnię pięknie i brutalnie. Ironicznie, bezkompromisowo i realistycznie. Od pyłku na klapie marynarki, przez zawinięty róg chodnika, po ziarenka piasku wbite pod paznokieć. Śnię kolory, gotowe kadry, sok granatu spływający po brodzie i zapach wody z oceanu. Śnię dotyk dłoni na mojej szyi i to, jak brzeg sukienki muska moje łydki. Śnię nastroje i lęki wyczuwalne pod skórą, pomieszczenia, których nie ma, taśmę z supermarketu, którą suniemy wszyscy do kasy, gdzie zmieniają nas w postacie animowane, z bajek, których nikt nie ogląda. Śnię smaki i zapachy, kształty i dźwięki. Śnią mi się te same pomieszczenia po latach wypełnione inną treścią. Śnię miasto, które nie istnieje, a które kryje się gdzieś po chodnikami, trzeba tylko wiedzieć, którą kostkę brukową przekręcić siedem razy w stronę przeciągającego się kota. Śnię też koty znudzone i siebie też śnię, taką, że aż budzę się oniemiała, że tak można. 

W moich snach jest bardziej, mocniej, pełniej. I choć nierealnie, to zdecydowanie bardziej uczciwie.
Nie, nie budźcie mnie. 

poniedziałek, 6 lutego 2017

zwyczajne cuda

zwyczajne cuda

Wiesz, to pewnie absurdalne, żeby pisać do ciebie. Najrozsądniej byłoby zapomnieć o twoim istnieniu. Puścić w niepamięć jak setki nic nieznaczących faktów, które przelatują wokół moich uszu, oczu jak stadami każdego dnia. Jak na przykład kobaltowe kolczyki tej pani, co stała przede mną w kolejce w listopadzie, gdy tak bardzo mi się spieszyło, bo już tego bezczynnego stania znieść nie mogłam. Jak gatunek kwiatów w czwartej scenie, siódmego odcinka serialu, który właśnie kończę. Jak piosenkę, którą puszczono po serwisie informacyjnym tej środy, gdy tak mocno padał śnieg, ale jak widzisz moja niepamięć ma skazę kolekcjonowania i zapamiętywania, na wszelki wypadek (robiłam ostatnio taki test na talenty i wyszło, że jednym jest właśnie kolekcjonowanie informacji, faktów, zdarzeń). Dlatego, nawet jeśli bym chciała, to w niepamięć ciebie puścić nie mogę, ale tak naprawdę nie chcę. Myślę, że należy ci się pamięć przez szacunek, bo dzięki tobie zrozumiałam, z czym mi nie po drodze. 


Pewnego ranka wstałam i otworzyłam okno. Mroźne powietrze wpadło do pokoju, owinęło moje nagie łydki i ramiona. M-ka schowała głowę pod kołdrę, kot wskoczył na parapet i miauknął tęsknotą na świat, a ja jęknęłam tym samym wraz z nim. W jednej chwili przyszło otrzeźwienie i ciepło.   Potem było śniadanie i gorąca kawa, której zapach unosił się po całym mieszkaniu i wtedy pomyślałam, że tak wiele ze zwykłego świata mnie omija.  Przestałam sobie wmawiać, że jest super i po prostu mam taką naturę i poszłam do kogoś, kto się zna. Bo wiesz, nie warto się męczyć z samym sobą. I choć wciąż słyszałam od ciebie, że żadne działanie nie ma sensu, że nie uda mi się nic prócz ośmieszenia, to wbiłam palec w gruby kokon i wydłubałam w nim dziurę na świat. Ten świat nie był wcale taki zły, trochę pokrzywiony w swoje śmieszności, ale tak naprawdę całkiem zwyczajny. Tak zwyczajny, że aż zaparło mi dech. Dłubałam więc coraz mocniej i widziałam coraz więcej i coraz więcej mnie wychodziło na zewnątrz kawałek po kawałku. Czasem ktoś nieświadomy wysiłku jaki toczę, nadepnął na palec, zdzielił po głowie, wymusił krok wstecz, ale dalej dłubałam i wyściubiałam. 

Pojechałam w góry i taplałam się w śniegu i przywiozłam siwy włos. I naprawdę myślę, że on nie ze starości, ale z ogólnego wkurzenia (by nie powiedzieć dosadniej), choć dziś już go nie widzę, może więc to jednak starość, która także rzuciła mi się na wzrok, albo na umysł zakłamując rzeczywistość. 
Dotarała do mnie waga uwzględnienia w czyimś excelu w formule marzenia, potrzeby, radości i uniosło mnie trochę nad ziemię. 
Czy wiesz, że w soboty ludzie nucą podczas porannych zakupów, a chłopcy karmią na przystankach tramwajowych swoje dziewczyny kostkami czekolady? Bo ja już to wiem.
Cały styczeń swą zwyczajnością przerósł minione 12 miesięcy. Tym telefonem, co wywrócił stary porządek rzeczy podwójnym saltem do góry nogami, tymi łzami przez wyśpiewane piosenki na scenach teatru, przez zatańczone M-kowymi stopami układy. Tymi wzdrygnięciami od dobrej prozy, muzyki, wystawy, dobrego wina i tego, jak gładko masło rozsmarowuje się na kromce. 

Droga D.: dziękuję, ze pokazałaś mi, czego nie chcę stracić. Lekcja odrobiona.
 A teraz grzecznie proszę: spadaj (żeby nie powiedzieć dosadniej).
Copyright © 2014 serendipity , Blogger