sobota, 22 marca 2014

tyle z życia

tyle z życia
W marcach chyba najbardziej lubię godzinę osiemnastą. 
I ten moment przejścia. 
Ten specyficzny zapach zmierzchu. 
Ten moment, gdy zbliżający się wieczór różowieje zawstydzony tym, że on już tu, a latarnie dopiero powoli się rozgrzewają. 
To godzinne niezgranie miejskiego oświetlenia ze zmiennością pór roku, gdy nie wiadomo, kto się spóźnił, a kto wystąpił przed szereg. 
Lubię ten moment, gdy wszystko wokół już otrząsnęło się z zimy, ale jeszcze nie okryło wiosną. Gdy jemioła w konarach gołych drzew drży jak pompon smukłej cheerleaderki. 
I to zdziwienie, gdy ni z tego, ni z owego, wierzby pchane podmuchem ciepłego wiatru szurają zielonymi sznurkami po ziemi, forsycja bije swą żółcią po oczach a białe i różowe kwiaty siedzą na gałęziach, jak gdyby nigdy nic i tylko pachną jak oszalałe.

Te wszystkie drzewa, które jesienią uznały produkcję chlorofilu za marnotrawstwo energii i zażółciły, zaczerwieniły się w tym postanowieniu, a potem opadły na zmęczone trawy, teraz odrastają przepełnione dobrą energią. Nowe źdźbła przebijają się przez grudy ciężkiej ziemi, wykorzystując tylko tyle energii ile im na to trzeba, tak by przez długie miesiące mogły cieszyć bose stopy biegające po nich, zakochane plecy rozłożone nad nimi, gilgotać piłkę turlającą się wzdłuż i wszerz.

Chciałabym tak dobrze zarządzać swoją energią, jak robią to rośliny. Bardzo. 
Myślę, że osiągnęłabym wtedy jakiś wyższy poziom wtajemniczenia, skoro w gruncie (!) rzeczy wszystko jest energią. 


Tłukłam mięso na kotlety i pomyślałam, że pieprzę.
Pieprzę chandry, złe nastroje, kłody pod nogami, wilcze doły, tory przeszkód i szkoły przetrwania. 
Pieprzę napięte grafiki i presje płynące ze wszystkich stron świata. 
Pieprzę stres i frustracje, zmęczenie i lenistwo. Niezdecydowanie i niedookreślenie. 
Pieprzę to, że nie mam czasu na czytanie książek, tańczenie w środku dnia na bosaka, słuchanie muzyki na podłodze i na tysiąc innych spraw, których tak bardzo mi brakuje, żeby czuć się po prostu dobrze. 

Myślę sobie, że dziś już jest wiosna, a w czwartek był Międzynarodowy Dzień Szczęścia i że jest fajnie. 
I pieprzę to, że obiektywnie wcale dobrze nie jest, bo mam tryliardy powodów do szczęścia, takich dużych i takich całkiem małych, cudownych, moich, najlepszych, niewidzialnych z innych perspektyw, które też pieprzę. 

Dlatego nie patrzę już na m-kowy, miesięczny szlaban na przedszkole, z powodu powracającej/niekończącej się infekcji na linii nos-ucho, jak na nie-wiadomo-jak-ciężki-problem, tylko jak na najfajniejszy dzień wagarowicza ever, który wyciśnie się do ostatniej kropli.   
I choć miesiąc temu na samą myśl łzy stawały mi w oczach, to z uśmiechem czytam ostatnie zdanie służbowego maila: see you in Utrecht, bo naprawdę wierzę, że wreszcie zrozumiem to, co mam na końcu języka.

M-ka witała się wczoraj z drzewem. Chciała pod nim postać trzymając mnie za rękę. Wąchała jego kwiaty, tuliła pień i powiedziała: no cześć, wiosno. 
I znów biorę przykład z mojej mądrej dziewczyny. 

Cześć, wiosno. Tyle z ciebie będę miała, ile dobrej energii ci dam. 

Jesteś w stanie tyle przyjąć?




środa, 19 marca 2014

mój jest ten kawałek podłogi

mój jest ten kawałek podłogi
Im było bliżej, tym częściej pytali: ale co ty zrobisz?
Oczywiście mieli na myśli: jak sobie poradzę, czy najpierw zrobię podłogi czy ściany, czy położę kafle podłogowe w kuchni i czy będę chciała mieć podwieszany sufit?
Udzielałam grzecznych odpowiedzi, w miarę rozsądnych i logicznych - aczkolwiek w żaden sposób zobowiązujących i jednoznacznych, mając z tyłu głowy gotową odpowiedź, którą (w związku z jakąś lekką potrzebą dbania o swoja opinię) zachowałam dla siebie.
Bo doskonale wiedziałam, co zrobię, gdy odbiorę mieszkanie: ściągnę buty, ściągnę skarpetki/rajstopy i przejdę się na bosaka po S W O J E J podłodze. 
Co też, rzecz jasna, uczyniłam. 

A potem siadłam z tymi bosymi stopami, na tej swojej podłodze, której kolor jest wprost nie-do-przyjęcia i zadałam sobie pytanie: Katie, do jasnej cholery, co ty zrobisz? W sensie: jak ty sobie poradzisz, czy najpierw zrobisz podłogi czy ściany i jaki ma być ich kolor, czy będziesz się bawić w podwieszane sufity, czy postawisz kuchenkę tak, jak Ci zasugerowano i czy może jednak się przełamiesz i zainwestujesz w zasłony?


Od momentu wejścia do mieszkania, do jakiś 24h później moja koncepcja tego co, jak, gdzie, kiedy zrobię zmieniała się z częstotliwością jednej koncepcji na minutę i bezsensownego pomysłu na godzinę. Wymieniałam podłogi i malowałam ściany na wszystkie możliwe barwy, które oczywiście nie są nazwami kolorów, tylko pustynnych piasków, nadmorskich fal i sierpniowych poranków. Wieszałam zasłony i montowałam rolety, dorabiałam półki i wstawiałam prysznic. Znalazłam - co najmniej - pięć idealnych miejsc dla lodówki (żadne nie było w kuchni), przenosiłam kaloryfery i podcinałam drzwi oraz kupiłam kilka regałów na książki, ale i tak było ich za mało. W kilka godzin, mentalnie, zrobiłam kilka porządnych remontów i metamorfoz wnętrz. W efekcie stwierdziłam, że nie zrobię nic, rozbolała mnie głowa i poszłam kupić kwiaty (bo sobie wymyśliłam, że chcę kupić pierwsze kwiaty do mojego domu, bo jest to ważne i na pewno ważniejsze niż to, że nie mam prądu).


I do tych kwiatów dostałam cudny wazon (choć nie wiem, czy to wazon) taki idealny, właśnie taki, jaki do mojego mieszkania i tych pierwszych w nich kwiatów miał być. Ściągnęłam buty, ściągnęłam skarpetki. Leżałam na podłodze z zamkniętymi oczami i myślałam, że ten jej kolor jest teraz absolutnie nieważny. Tak, jak kolor ścian i czas, w którym kupię meble do kuchni. I już nie burzę się na ciocie ja wiem lepiej i wujków dobra rada, nie irytuję na te dziewięć ręczników odłożonych przez babcię wraz z zestawem z arcorocu i dwoma kuchennymi półkami, które na-pewno-bardzo-mi-się-przydadzą. I cieszę się, że jedynym kuchennym meblem będzie pierwszy stół moich rodzicieli, ten, który na nogach ma moje rysunki zrobione czerwoną kredką. 

Na razie jest tam tak bardzo jasno. Pachnie nowością i obietnicą. I rosną mi brzozy pod oknem, tak, jak pod oknem rodzinnego domu. A ja lubię brzozy. To dobry znak. 
I myślę sobie, że nim sprowadzę się tam cała, a nie po kawałku, to będę tam przychodzić tak po prostu posiedzieć. Pooddychać. Pocieszyć się swoim miejscem na ziemi. Nim zacznę oswajać i zapełniać przestrzeń naszymi znaczeniami. 

Tak, cieszę się.
Co zrobię?
Będę cieszyć się nadal.



wtorek, 11 marca 2014

osa we mnie tkwi

Czas związanych rąk wychodzi mi bokiem. 

Jak wykwity solne na murach, tak w moich słowach i czynach wychodzą rykoszetem konsekwencje  dawnych zdarzeń. 
Nie potrafię być bezradna. Zbyt długo dotykałam dłońmi zimnych tafli ścian i spoglądałam w stronę szklanego sufitu. W obliczu zdarzeń sunących na mnie śnieżną kulą stałam w bezruchu, jak łania złapana na środku szosy w snop samochodowych reflektorów.

Kiedyś umiałam cierpliwie czekać i pozwałam niektórym sprawom rozwiązać się samym. Dawałam więcej oddechu i przestrzeni problemom. Z ciekawością witałam każdy dzień, przyjmując jego zawirowania ze spokojem i fascynacją. A potem musiałam [?] akceptować zdarzenia, których nie chciałam wcale i czekać na jakąkolwiek zmianą, poza moim zasięgiem rąk. To dlatego teraz chcę kontrolować wszystko, krok po kroku. Moje serendipity wymyka mi się z rąk.

Nieprzerwanie jestem stand by. Niczym superbohater wciąż w gotowości, by zacząć działać, naprawiać. Muszę być twarda, silna. Nie śnić na jawie, nie mówić, nie okazywać. Patrzę na czas, życie i świat zadaniowo, linearnie. Chciałabym znów widzieć go kołowo.  
Jednocześnie, zmęczona ponoszeniem konsekwencji nie swoich czynów,  zapięłam się w sobie na ostatni guzik, tuż pod linią brody, tak ciasno, by nic nie uleciało na zewnątrz. Oblekłam taśmą do not cross i drutem kolczastym, by nikt nie zadał ciosu, nawet najmniejszego. Ale i z dobrem też się nikt nie przebije. 

Do świata wychodzę z tarczą. Porośnięta ostem wypuszczam pro-forma strzały ciętych słów, by czasem nikt nie pomyślał, aby się zbliżyć. Może nie każdego dnia, może nie do wszystkich, ale jednak czasem to się zdarza. Nie słucham już tak, jak dawniej. Wszędzie widzę atak, zwłaszcza tam, gdzie go nie ma.

Miałaś rację. Zbudowałam mur wokół swojego tajemniczego ogrodu, który ukryłam nawet przed samą sobą.  

Kiedyś w tym stanie bezradności pomyślałam, że chciałabym być sama. Po chwili przestraszyłam się, że ślepy los usłyszy i jeszcze to spełni. Czasem boję się, że może to być prawdą.

Otwieram ogród.
I mam nadzieję, że nie jest za późno. 


piątek, 7 marca 2014

ciekawe (kto mi zabroni)

Coś mnie lekko drapało pod skórą, wierciło się. Jak mały chochlik szarpało za końcówki włosów i drażniło wszystkie komórki nieokreśloną ekscytacją. 

Chciałam wpuścić w swoje dni trochę więcej powietrza i światła. Trochę dźwięków, które rozbujałyby moje ciało. Kolorów, ładnych rzeczy, prostych radości. Chciałam stworzyć przejrzyste, lekkie, pozytywne przestrzenie. I, gdy je tak sobie stwarzałam, okazało się, że te nowe |daktylove| przestrzenie już są. Są i czekają.

Stoję w rodzinnym domu przy oknie, z kubełkiem czekoladowych lodów w dłoni i patrzę na ten tak zwykły widok, który dla mnie jest wszystkim. Na tę piaskownicę na podwórku i brzozy sięgające trzeciego piętra. Na budki dla ptaków stawiane przez dziadka i na ten las i rzekę. 
Patrzę, jem lody i jestem ciekawa.

Jestem ciekawa, jak będzie pachnieć? Jestem ciekawa, w jakie kształty będą się porankami układać cienie i promienie słońca na podłodze. Który z kątów będzie moim ulubionym i na którym parapecie będzie przesiadywał kot? Gdzie najlepiej będzie smakowała poranna kawa i na której framudze będę zaznaczać wzrost M-ki? Jak w tych  ścianach będzie brzmiało tykanie zegara?

Jestem ciekawa nowego widoku z okna.
I nas w tych przestrzeniach.

I bezczelnie twierdzę |bo kto mi zabroni?|, że będzie |co najmniej| dobrze.
Copyright © 2014 serendipity , Blogger