niedziela, 23 października 2016

falling slowly

falling slowly
architektura serendipity katielamassu


Październik miał w sobie nieprzyjazny tydzień z ciemnością o 6 rano, ciężkimi chmurami o barwie wody po plakatowych farbach, nieprzyjemnym smakiem pasty do zębów z rana. Tydzień z żałosnym końcem mleka do kawy, ciągłą potrzebą zakopywania się pod kołdrę, niechęcią serialową (sic!) i wszelkich kontaktów międzyludzkich, ale z abstrakcyjną chęcią na ajerkoniak, który odruchowo wstawiłam do mebli po babci, w tym samym miejscu, w którym ona zwykła stawiać ten trunek tak chętnie pity w jesienne wieczory (i to jest ostateczny dowód, że bliżej mi 40 niż 25). Tydzień z propozycją pracy niemal z kosmosu, brakiem butów na ten konkretny niż atmosferyczny, z pisaniem na akord i z tym poczuciem, że zwyczajnie musisz być gdzie indziej.

W ten cholerny październikowy tydzień zastanawiam się, gdzie jest ta granica między konstruktywną krytyką a sarkazmem i czemu zawsze musi być ktoś, kto ma potrzebę wetknięcia swoich trzech groszy, głośnego wyrażanie opinii tak bardzo odmiennej i najlepiej kontrowersyjnej? Czy to już będzie zawsze tak, ze dyskusja będzie dotyczyć pobocznych tematów, gdzie najważniejsze będzie, aby zakrzyczeć, zagadać, zdeprecjonować i wyrazić swoim populizmem wyższość nad innymi? 

Jest też październikowa Warszawa, tak cholernie warszawska z pogubionymi ulicami i złymi tramwajami. Warszawa, co spada łzą niezrozumienia do grzanego wina, od którego chłód pod sercem. Ta Warszawa ciągle zbyt ciemna, spóźniona i uciekająca skradzioną taksówką przez celebrytę,za którym rzucam najgorszą z możliwych klątw na sobotnią noc. Ale jest w tej Warszawie jeden promyk, ta piękna Dziewczyna z tytułem książki w imieniu i nazwisku, która z takim samym wdziękiem, jak w swoim pisaniu, przenosi w świat nierzeczywisty, delikatnie ironiczny, z którego nie chcesz wyjść. 

Dziś październik jest jasny i świetlisty. Każdego dnia zasypiam i budzę się ze stanem podgorączkowym i wkurzam się na śrubokręt za to, że leży w mojej dłoni. 

Całą egzystencję można skurczyć do kilku ścian i kroków od czajnika do łazienki a potem z powrotem pod koc. Cała egzystencja to może być tylko kilka dźwięków. Można nie wypowiedzieć ani jednego słowa, nawet do kota i nic nie czuć w związku z tym. Bo czasem usłyszysz coś takiego, że już na zawsze chcesz zatkać uszy, a każde z twoich słów w konfrontacji jest zupełnie bezradne.



niedziela, 9 października 2016

maliny się kończą

maliny się kończą
fromwhereistand rainy day buty

W snach mojej córki jestem superbohaterką, która ratuje słońce przed upadkiem z nieba. I gdyby tylko wiedziała z jaką radością, każdego dnia, wciągam to słońce na nasze niebo i jak mi czasem zwyczajnie przykro, gdy się nie udaje.
Deszcz pada od kilku dni, więc bawimy się w wyścigi kropli po szybie. I nie wiem, która z nas się bardziej dziwi: ja, że M-ka bawi się w to samo, w co ja w jej wieku, czy M-ka, że w odległej galaktyce, gdzie matka spędzała dzieciństwo krople również się ścigały w dziecięcej wyobraźni? 

Earl Grey pachnie w kubku w charakterystyczne niebieskie koła, a my otulamy się kocami w kratę i przewracamy kartki swoich książek. Pod ścianą schną dwa kolorowe obrazy namaziane kilka godzin wcześniej. Wiemy, że namalujemy ich jeszcze więcej.
Kasztany wyskakują ze swych kolczastych pancerzy, a ja krok po kroku wchodzę bardziej w głąb siebie. Trochę rozmyślam o tym, co minęło,trochę snuję planów na przyszłość, które odmienią wszystko. Wyciągam grube swetry na wolność i żegnam muśnięciem dłoni kwieciste sukienki. Zamykam powieki, by zachować pod podniebieniem smak ostatnich malin i w ciszy wchodzę w jesień, by odpocząć, nabrać kolorów i natchnień. 
Znów mam ten czas, gdy daję się wciągać wyśpiewanym słowom, obrazom - i tym statycznym i tym kadr po kadrze. 
Są takie filmy, w których odnajdujesz wystrój mieszkań, które nazywałeś swoim domem, w których odnajdujesz swoje myśli, te nie do końca lubiane, w których odnajdujesz prostotę bycia, naturalność rodzinnych śmierci i poezję puszki szczecińskiego paprykarza. I nie wdając się zbytnio w dyskurs o naturalizm, patrzysz na opowieść o rodzinie, ostatniej rodzinie, tak bardzo ci bliskiej w zbliżeniach na porcelit i okulary w grubej oprawce. Bo rodzina, to zawsze będzie tragikomedia, takie najmniejsze państwo świata, w którym wszystkie mapy i przewodniki nie mają racji bytu, bo to wszystko jest w krwiobiegu i w tym, jakie lubisz ziemniaki. Gdy wychodzisz z kina w gardle więźnie ci ostatnia minuta, te kilka niewyreżyserowanych kadrów, minuta prawdy, rzeczywistości, historii, którą przecież tak dobrze znasz i ten realizm tak rośnie ci w przełyku, że aż braknie ci tchu przez całe następne 10 długich minut. I w tym stanie daję się wciągać w domino moich myśli, gdzie na samym końcu okazuje się, że byłeś moim punktem odniesienia. A teraz chyba nie mam ani jednego. I jest mi przykro. 
A potem jest drugi biegun rzeczywistości, w którym wszystkie poradniki motywacyjne chowają się przy Bridget . Czy wspominałam, że uwielbiam chodzić do kina? Kiedyś i o tym napiszę.

Wieczorami czytam, piszę i słucham muzyki. Zbieram te muzyczne kawałki, które dają mi (przeciętnie) trzy minuty pełni. Swoją listę nazwałam me gusta i dziwię się, że algorytm poleca mi latynoskie utwory. A choć mogłabym słuchać portugalskiego nieprzerwanie, mimo iż nie rozumiem ani jednego słowa, to jednak jesienią chcę słuchać pianissimo possible
Albo tego, do czasu, gdy znów będą maliny (zbiegło się z 80 urodzinami Osieckiej. I, jak się okazało po kropce, ze śmiercią Wajdy...)



Copyright © 2014 serendipity , Blogger