piątek, 27 czerwca 2014

circus

circus
Byłam tym dzieckiem, które bało się cyrków i które smuciły wesołe miasteczka. Nie wykazywałam jakieś specjalnej potrzeby częstego korzystania z tego typu rozrywki, wystarczył mi jeden klaun tańczący na beczce i dwie przejażdżki karuzelą przypadające na całe dzieciństwo. Jakoś nie sądziłam, że to wszystko mogłoby przypaść mi w udziale raz jeszcze, ale jednak rodzice zabrali, zaskoczone tym faktem, swoje ponad 30letnie dziecko do cyrku i do wesołego miasteczka. Tak naprawdę to zabrali oczywiście M-kę, ale ponieważ jesteśmy w dwupaku to i ja się załapałam.  Uczucia miałam mieszane, nie przeczę. Nie przeczę też, że pojawiła się buntownicza myśl, że tak nie można, że cyrk to zuo, że jeśli ludzie chcą, to proszę bardzo, ale taka przymusowa praca zwierząt jest okrutna i ja nigdzie nie idę. 
Poszłam. Treser uśmiecha się szeroko, ale ja nie widzę w nim dobra. Odczuwam taki sam niepokój, co kilkadziesiąt lat temu, a naprawdę chciałabym wierzyć, że kocha te swoje konie i wielbłądy paradujące w kółko. Patrzę na te zwierzęta i zastanawiam się, które z nich znały inne życie, niż to na cyrkowej arenie? Czy gdzie indziej były niechciane i jedynym miejscem był dla nich cyrk? Bo na zawody jeździeckie nie mają już ani zdrowia ani sił? Czy pochodzą z nielegalnego handlu? 
A potem na arenę wyszli ludzie. Żaden połykacz mieczy ani kobieta z brodą czy ludzie z krótkimi ramionami. Tancerki, akrobatki, motocykliści. I pomyślałam, że z nimi jest podobnie. Byli tam tacy, po których widać było, że sprawia im to przyjemność. Byli tacy, z których bił profesjonalizm i dobra zabawa. Ale był też uśmiech na twarzy i smutek w oczach. Sztuczki cyrkowe przerywane rozmowami wychowawczymi, bo to rodzina cyrkowa i najlepszy cyrk w Europie z ponad stuletnią tradycją. Ile z tych młodych dziewczyn wspinających się po szarfach chciałoby innego życia? Dla ilu mężczyzn ten cyrk to przechowalnia po kontuzji, która nie pozwala być już lekkoatletą czy dżokejem? Ile tu złamanych marzeń sportowców? Ile prawdziwej pasji i miłości do sztuki cyrkowej, a ile w tym powinności wobec rodzinnej schedy i czystego zysku na żądnej chleba i igrzysk publiki? Może właśnie zbyt dużo rozmyślam o życiu w namiocie cyrkowym, ciągłej wędrówce z miasta do miasta, braku zakorzenienia, godzinach treningów, wylanych łzach i starannemu nakładaniu makijażu przez klauna? Może pod tą całą otoczką błyszczących materiałów nie ma dramatów, tylko jest czysta kalkulacja. A może jest tam zwykła pasja i świadomy wybór, że chce się tańczyć na linie i żonglować talerzami? 
Myślę o zapaśnikach i kuglarzach. O mimach, arlekinach i pierrotach. O rzucaniu nożami, akrobacjach na trapezie i jeździe na jednokołowym rowerku. O wagantach i sztukmistrzach. O przecinaniu skrzyni z piękną dziewczyną w środku. Myślę o hipnotyzujących amazonkach, w których kochał się cały Paryż i Berlin. O nadrealizmie i przełamywaniu własnych ograniczeń, o miłości do ryzyka. O tym, że w pewnych czasach cyrk był sztuką ludzkich możliwości, że miał związek z teatrem. O cyrkowych trupach, które były hermetyczną grupą społeczną, solidarną, zwartą. Myślę o tym, jak przez stulecia sztuka cyrkowa ewoluowała na wielu płaszczyznach, kulturalnej społecznej, historycznej. Myślę, jak bardzo uległa trywializacji będąc uważaną za najpośledniejszego gatunku rozrywkę dla mas. Myślę o Astely'u i Aglaji Veteranyi. 
I wszystko sprowadza się do tego, że nadal nie wiem, co myśleć. 

    

poniedziałek, 16 czerwca 2014

soft

soft
Wiecie, co właśnie robię? Piję żurawinowe piwo, siedząc na progu, z nogami wywalonymi na balkonie i piszę. Rozkrzyczane wróble skaczą po gałęziach brzóz. Pachnie latem i spokojem. Niebo delikatnieje zmierzchem i na okrągło leci ta nowa płyta, która nie nudzi mi się wcale. Niby nic. A brakowało mi tego strasznie. Brakowało, smuciło i ściągało w dół.

Znów stawy w nadgarstkach pulsują mi stresem, mrowieją wyczerpaniem. Skrzydła ciem w żołądku nie przerywają swego ruchu nawet na minutę. Im jestem starsza, tym coraz trudniej radzę sobie ze stresem, który pojawia się w absurdalnych wręcz momentach, jeszcze bardziej wrażliwa się stałam, a sądziłam, że z wiekiem coraz bardziej gruboskórną się robię.

Mogłabym pójść do jakiegoś centrum SPA i zamknąć się w kapsule relaksacyjnej, uwolnić swoje ciało od czynników zewnętrznych, poddać kojącemu działaniu słonej wody, rozluźnić mięśnie i myśli. Mogłabym zarezerwować sobie godzinę w relaksacyjnym pomieszczeniu gdziekolwiek, kupić sobie odpoczynek, relaks i równowagę. 

Po dwudniowych warsztatach potrzebuję 12 godzin snu, by zregenerować się fizycznie i około dwóch dni, by wrócić do równowagi psychicznej. Powoli, w ciszy, z całym zestawem swoich relaksacyjnych pomieszczeń i kapsuł, które mam na wyciągnięcie dłoni i za darmo.

Ten balkon i to piwo. Te wróble, które nawijają już od 3 nad ranem. Te brzozy tuż za oknem i to mieszanie ciasta drewnianą łyżką. Odwiedziny przyjaciół, bo było (nie)po drodze z miasta obok, wytańczenie największego lęku. Garść malin i blask świec, przejażdżka rowerem po nowej dzielnicy  (jak dobrze jest przypomnieć sobie, że mięśnie mogą boleć też od wysiłku fizycznego a nie jedynie od stresu), fioletowe pole rzut kamieniem od bloku. Książki, płyty, stos ulubionych gazet i niczym niewymuszona samotność. Wszystko to rozsmarowuje napięte mięśnie, wygładza zszargane nerwy, rozjaśnia obraz. Znów jestem w swojej mydlanej bańce, do której nie dochodzą zewnętrzne bodźce.  


 


niedziela, 1 czerwca 2014

forever after

forever after
Niemal każdego dnia nadchodzi taka chwila, gdy M-ka staje przede mną i mówi:
- Mamo, chcę być Kopciuszkiem.
Podchodzę wtedy do szafy, odsuwam skrzypiące drzwi (bo nie dość, że mamy nierówno pod sufitem, to podłogi też proste nie są) i wyciągam najprawdziwszą suknię Kopciuszka skrojoną na metr trzynaście. Nim M-ka suknię założy, odgrywamy całą historię według tego, co Pan Disney wyrysował w 1950. M-ka jest Kopciuszkiem, ja całą resztą - włączając w to ptaszki, złego kota, macochę i księcia. Najbardziej lubię tę scenę, gdy jestem Wróżką i spełniam te wszystkie marzenia: piękną suknię, szklane pantofelki, karetę. A jeszcze bardziej lubię to, co potem: M-kę biegającą w tej sukni po domu. Lubię patrzeć, jak je w niej zupę pomidorową, jak śpiewa w niej na balkonie, jak bawi się z kotem, rysuje, wita gości, a potem odprowadza ich do samochodu, mijając sąsiadów na schodach i na parkingu z dumnie uniesioną głową, szeleszcząc dołem sukni. 

I tego Jej zazdroszczę. Tego, że w środku dnia może się przejść główną ulicą z, jak zwykle, rozczochranym włosem, ale za to w balowej sukni. Tego, że może w niej biegać, kiedy tylko ma na to ochotę. Poczuć się jak księżniczka, rozpieścić samą siebie, bez żadnego ale, bez wróżek i oddzielania ziaren od popiołu. 


Kiedyś na pewno byłam księżniczką i miałam swoją wróżkę, która spełniała moje najskrytsze marzenia. A potem wpadłam w wir codzienności, ogarniania tysiąca spraw, nie zawsze swoich. Tak, jak każda z nas. W tak zwanym dorosłym życiu czasem zmieniamy się w księżniczki i w swoje własne wróżki. Zdecydowanie zbyt rzadko. 

Jestem swoją wróżką z każdą nową książką wniesioną do domu. Z każdym pudełkiem czekoladowych lodów opróżnionych w nocy. Z lampką czerwonego wina pitą wieczorem na balkonie. Z długą kąpielą w blasku świec. Z niczym nieskrępowanym tańcem do piosenki odtwarzanej na okrągło, bo polubiłam. Z nową bransoletką okalającą nadgarstek. Z każdym zatopieniem we własnych myślach. Z każdą chwilą, w której jestem zwykłą sobą, bez wskazówki wyrzutów sumienia na godzinie dwunastej.  

Myślę o tym, że jest Dzień Dziecka i momentalnie powietrze zaczyna mi pachnieć cukrową watą. Słodką niewinnością, rozpalonym latem, radością z każdej pierdoły, zdziwieniem i zachwytem nad wszystkim, co się zdarza. Smakuje wodą sodową, lodami z automatu, gumą balonową i napojem z woreczka. Ma na sobie białe podkolanówki made in China i macha dwoma kucykami tuż nad uszami. Na ramieniu ma skórzaną torebkę z samymi skarbami: kamykami i kwiatami zbieranymi po drodze. Na palcu pierścionek z błękitnym oczkiem, który przynosił szczęście. Uśmiecha się dwiema rosnącymi nierówo jedynkami. Dostaje podłużny balon, maskotkę Muminka (którą rok później zostawi w pociągu relacji Wrocław-Kołobrzeg i przepłacze za nią 3 długie noce) i poznaje smak coli pitej prosto ze szklanej butelki.    

W dzieciństwie fajne jest to, że nie martwisz się na zapas. Jesteś tu i teraz. Chłoniesz, cieszysz się, uczysz. Doświadczasz tak prawdziwie. Zakładasz suknię Kopciuszka i malujesz palcami. Dzieciństwo smakuje i pachnie. 

Moja wewnętrzna wróżka, mojemu wewnętrznemu Kopciuszkowi daje - właśnie dziś - prezent do bycia dzieckiem trochę większym niż jestem. Żeby nie martwić się więcej niż w danej chwili jest to wskazane. Żeby nie brać na siebie więcej niż można unieść. Żeby nie dać się zeżreć codziennym macochom. Nie poić fermentującymi frustracjami. By zakładać mentalną suknię Kopciuszka. Głębiej oddychać. Smakować i wdychać. Pluć pestkami czereśni przed siebie. Trzymać nadal w portfelu monetę z mrówkojadem i wierzyć, ze przynosi szczęście. Zatrzymać się. Zapatrzeć i dać ponieść, wciągnąć w głąb. I nie rozmieniać wewnętrznej radości na drobne. Być dla siebie dobrym. Zawsze. 

Copyright © 2014 serendipity , Blogger