niedziela, 26 marca 2017

little earthquakes

little earthquakes


Książka; tulipan, serendipity, kasia lamassu
Józef  Hałas, Notatki z pracowni

Zawijam każdą z myśli na supeł, by o niej nie zapomnieć. Dlatego głowę mam poplątaną, zasupłaną i utknęłam w gąszczu zbitych pakuł nawet nie wiem czego. 
W marcu, jak w garncu jest nie bez przyczyny.

Są takie chwile, gdy wydaje mi się, że dzień trwa miliony godzin i nigdy się nie skończy. Dlatego w tramwajach wybieram najbardziej nasłonecznione miejsca i się w nich grzeję. I są to jedyne momenty stałości, spójności i dobra. Łapię się na tym, że każdego dnia w swojej rzeczywistości jestem przelotem. 

Niesprawiedliwość jest tym wyrazem, którego nie jestem w stanie opisać żadnym znanym mi słowem. Potrafię za to poczuć je każdą komórką mojego ciała, każdym nerwem i emocją. 

Słaba jestem w konfrontacjach, bezbronna w poczuciu, że moje słowa, intencje odbierane są tak bardzo skrajnie od tego, co czuję. O ile w ogóle.    
Każdego dnia staję się na nowo, każdego dnia buduję konstrukcję samej siebie, taką, która nie rozpadnie się nim zaciągnę wieczorem zasłony w bezpiecznej ramie swojego okna. 

A rzeczywistość lubi mnie testować. Sprawdza, ile uniosę, ile razy zachowam dobrą minę do nie swojej gry, komu pozwolę przekroczyć granice i ile małych trzęsień ziemi przeskanuje mój cały środek w ciągu dnia. 

Gdyby moje wnętrze mogło być obrazem, to byłoby obrazem Hałasa. Jednym z tych turkusowo-niebieskich z ciemną, pionową smugą pośrodku. Jednym z tych, których nie namalował. 

Jestem pewna, że właśnie tak wyglądam wewnątrz. 

wtorek, 14 marca 2017

into the great wide open

into the great wide open
katie lamassu, serendipity; introwertyzm


Nie czułam się inna. Nikt też nie kazał mi się zmieniać, nikt nie mówił, że inne dzieci to… Szanowano moje granice, moją przestrzeń, więc rozwijałam się w poczuciu, że każdy może być takim, jakim jest. 
Druga strona jest też taka, że nigdy się nie wychylałam. No może tylko wtedy, gdy ktoś niesłusznie oskarżył K. o zburzenie zamku z klocków. I wtedy, gdy dwie najpopularniejsze dziewczynki w grupie dokuczały A. lub gdy nauczyciel wyrzucił Ł. z klasy, kompletnie bez sensu. I jeszcze w paru innych sprawach. Jedynie niesprawiedliwość miała (i nadal ma) tę moc, by uczynić mój głos silnym i wypchnąć mnie przed szereg. 

Potem świat stał się trochę większy niż moje mieszkanie, podwórko i szkolna sala. 
Było trochę więcej ludzi niż rodzina i koleżanki od zawsze. 
Było trochę zdarzeń, gdy wymagano ode mnie czegoś, co do mnie nie pasowało. I byłam jeszcze bardziej z boku. Zazwyczaj było mi z tym dobrze, ale czasami myślałam, że inni to… i pytałam, dlaczego i ja tak nie umiem? I myślałam, że to mega proste udzielić odpowiedzi przed całą klasą, skoro tylko ja wiedziałam, jaka jest. Ogłosić, tym których znam, że piszę i robię zdjęcia, skoro anonimowi mi ludzie tak bardzo to doceniają (nigdy nie przestanę być Wam za to wdzięczna). Powiedzieć, co myślę. Nie zgodzić się z nurtem, z którym płyną inni. Wrzucić kilkanaście nic nie mówiących zdjęć na FB, oznaczyć się w kilkunastu miejscach, w których bywam i wyrażać swoje zdanie, tylko dlatego, że je mam. Kupić tę czerwoną marynarkę, przez którą będą się gapić, bo przecież ja zawsze ubieram się na czarno (zwłaszcza wtedy, gdy na biało). 

No i nie, nie jest mega proste. 
Bo głos więźnie w gardle i jest zbyt cichy. Bo kiepska jestem w konfrontacjach, bo nigdy nie uczono mnie, że swoje racje się udowadnia, raczej, że każdy ma swoją i że to spoko, że zawsze można się wymienić jakimś poglądem, myślą, wiedzą i że można się nie zgodzić i żyć dalej w peace and love i jak mawiał Dylan McKay żyć i dać żyć innym.  Bo wrzucenie głupiego zdjęcia może i jest proste, ale jakoś tak cholernie gniecie, bo nie jest moje i pociąga za sobą sznurki interpretacji zahaczające o katastrofizm. Bo gubię się, gdy słyszę: o, czerwona marynarka. Bo jestem typem osoby, którą dziwi zderzenie własnych myśli z rzeczywistością. Bo jestem rozproszona w kilkunastu swoich wewnętrznych światach. Bo śnię warszawskie podwórka, które tak naprawdę są hawańskimi studniami, małymi i wąskimi, obwieszonymi roślinami. Śnię opuszczone, najwyższe dachy miast, z których widzę, jak budują most, na którym już stoją ogromne lunety na widok, którego nie ma. I zawsze, gdy się budzę, to myślę, że jest to prawda. Bo mniej chętnie pracuję z ludźmi, którzy piszą niedbałe i niegramatyczne maile. Bo większość sytuacji, w których znajduję się każdego dnia, sprawia mi wewnętrzny ból, co wiążę mi język i zastyga ciałem. 

Bo jestem nieśmiałym, wątpiącym w siebie introwertykiem. 
Co jest niezwykle pięknym ale jednocześnie niezwykle upierdliwym i kompletnie nieżyciowym połączeniem. 

W swoim niedostosowaniu, niezrozumieniu zamykałam się jeszcze bardziej. Stworzyłam swój bezpieczny świat z tymi, co przy mnie ramię w ramię. Tak, aby nic z tego, co na zewnątrz nie mogło nas dosięgnąć. 
A w międzyczasie było mi niezmiernie ciężko. Bo najbardziej pechowe jest to, że jestem uważana, za duszę towarzystwa. I jestem tą, która skleja ludzi. Między towarzyszeniem i klejeniem odchorowywałam wieczorami i dosłownie kuliłam się rano pod kołdrą. Płakałam po kątach i krzyczałam cała w środku. Na jednym z warsztatów w Utrechcie, gdy myślałam, że już nie dam rady, ktoś podrzucił mi tytuł Ciszej proszę. Nie zdążyłam jeszcze wypakować walizki po powrocie, a już pobiegłam kupić tę książkę. I poczułam się lepiej. Przez jeden cały piękny rok, czułam się lepiej. Nie myślałam, już, że inni to... 

Przypomniałam sobie to piękno, tę przestrzeń, ten spokój, które we mnie zawsze były i polubiłam się na nowo. Każdy jednak wie, że kij ma dwa końce i tak samo było w tym przypadku. Bo gdy przypomniałam sobie, że bycie wycofanym to nic złego, gdy uwierzyłam, że nie muszę się do niczego zmuszać, że mogę pozostać w swojej strefie komfortu, to zaczęłam dziczeć jeszcze bardziej z każdą szansą którą przepuściłam między palcami. Bo strefa komfortu bywa jak toksyczny znajomy, o czym pisałam tu.  Moje wyzwolenie stało się granicą. 
Nawet nie wiedziałam, że tak bardzo mocno można się ścisnąć samemu w sobie. Ze wszystkich strachów najstraszniejszy jest ten przed życiem i sobą samym. Pomyślałam, że potrzeba mi wyluzować, a że nie bardzo miałam pomysł na to jak, to zapytałam Google. Tam wyskoczyło mi jak poluzować kaczkę, co z kolei skojarzyło mi się z Julie i Julia i chyba tylko dlatego poszłam na film. I choć Manchester by the Sea jest najsmutniejszym filmem, jaki widziałam, to napisy końcowe pachniały nadzieją. Pomogło. To prawda, że Google ma rację. 

Kiedyś ktoś powiedział mi, że szczęściarze to ci, których dopuszczam do siebie, bo otwieram im oczy na wszechświat. 
A ja myślę, że mam szczęście do ludzi, że trafiam na tych, którzy też otwierają mi na coś oczy i głowę. 
Dzisiaj muszę otworzyć oczy na złoty środek. Wybrać z introwersji to, co najcenniejsze, pracować nad tym, co najsłabsze. 
Dzisiaj muszę zdecydować, czy stchórzyć, czy złapać byka za rogi. I choć odpowiedź wydaje się być łatwa, to wcale nie jest.
Jak zawsze boję się przegapić ten moment, tę cienką granicę pomiędzy byciem za bardzo i zbyt mało. Być w sam raz. Problem jest taki, że nawet gdy lekko uchylam lufcik swojego wnętrza, to już wydaje mi się, że jestem już za. 

Podobno moje I am mnie na przedramieniu świadczy o pewności siebie. Może podświadomie chciałam to przywołać. A może tak po prostu wyszło. 
Wychyliłam się, bo w pewien wtorek postanowiłam być odważna. I okazało się, że nie bolało. 

Obierz kierunek i się go trzymaj, póki niesie spełnienie. Otwórz się i chłoń. Dawaj i bądź.

Wiecie, że spokój jest moją bronią, tarczą i oddechem? 
Ja przez ostatnie lata nie wiedziałam.  



poniedziałek, 6 marca 2017

zwiedzam świat

zwiedzam świat
Wrocław,  ulica, serendipity, katie-lamassu


W lutym terenowe auto skasowało mój samochód, a tydzień później zmieniłam pracę. Te dwa zdarzenia wywróciły cały system na lewą stronę, do góry nogami i w poprzek. Nowy etap nabrał zupełnie innego znaczenia. 

Tą zmianą oddałam siebie miastu. I teraz ono rewanżuje mi się w szumie ulicy, rozmowach w tramwaju, rytmie wybijanym przez sygnalizację świetlną, klaksonami, liniami wysokiego napięcia i brukowaną kostką pod podeszwą. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak bardzo brakowało mi tego miejskiego mormoranda. 

Teraz jestem tą dziewczyną w słuchawkach, wełnianych rękawiczkach i grubym szaliku i trochę czuje się, jak aktorka filmu offowego, która chodzi w rytm własnego soundtracku. A miasta nie widać z wiaduktu, którym jadę wypchanym autobusem, bo na wszystkich domach, dachach i wieżach położył się smog i zjada moje miasto. Dzięki tym podróżom już wiem, że koty na zaparowanych szybach rysują dorosłe kobiety w białych rękawiczkach na ostatnim odcinku swojej podróży, a potem wyskakują z autobusu na najbliższym przystanku, jak koty właśnie. I tylko one i ja znamy mruczącą tajemnicę. Zauważam kuriozalne stragany rozłożone przy fontannach, na których możesz kupić rosyjską płytę winylową, dwa kieliszki i jednego(!) buta. 
A gdy zagubi się tramwaj, to wchodzę do parku, w którym jeszcze nie wycinają drzew i słucham. Tutaj wiosna na całego. 
Mogłabym też przysiąc, że widziałam Pomarańczarkę z obrazu Gierymskiego, gdy przechodziła świtem przez jeszcze pustą ulicę z pustą torbą bez pomarańczy. 

I choć porankami gubię swój cień drogą do łazienki po omacku, to lubię te poranne dojazdy i popołudniowe powroty. Pozwalają mi się nastroić. Czasem jeszcze chowam się między murami bramy do mieszkania, w którym kiedyś mieszkał czarny kot lub na tym podwórku, gdzie paliłam papierosy rozmawiając o filmach po wyjściu z kina, którego już tu nie ma. Zamykam oczy, opieram się o ścianę, oddycham, nie myślę, nastrajam się. 
Potem siedzę prawie pod samym niebem. Z mojego okna widzę chmury. Ich wszystkie warstwy, które płyną, które rzucają na wysokościowce plamy słońca lub skrywają je w cieniu. 

I ja tutaj też, czasem błyszczę w słońcu swojej radości i odkrywaniu nowego, a czasem skrywam się w cieniu swojej nieśmiałości i wycofania. 

Bo oswajanie to bardzo długi proces. 

Copyright © 2014 serendipity , Blogger