sobota, 30 czerwca 2012

holiday

Koniec roku szkolnego. Wakacje. 
Kiedyś czas słodkiego lenistwa, pakowania plecaka na obozy PTTKu, wolności, wieczornych i długich spacerów brzegiem rzeki, samodzielnych wyjazdów, czasu spędzanego z przyjaciółmi i radości.
Teraz koniec roku szkolnego pakuję do szufladki z wizytówką: sprawy i rzeczy, które już mnie - niestety - nie dotyczą. 
Ale tak, jak uczniowie wyczekiwali tego piątku, tak i ja przebierałam na samą myśl o nim, nogami ze zniecierpliwienia. I ten wczorajszy, piątkowy ranek, jako pierwszy od wielu tygodni, powitałam z radością i energią, że oto już jest. 
O godzinie 10 rano doznałam iluminacji i wpadłam na najlepszy pomysł na świecie. Przynajmniej na najlepszy, na jaki kiedykolwiek wpadłam. Z zapałem zabrałam się do pracy, by stworzyć wiszący nade mną od kilku tygodni claim i draft i wszystko inne, co spokojnie można nazwać pięknym, polskim słowem. Wspięłam się na wyżyny swojej kreatywności i do 14.30 poklepywałam siebie w myślach po plecach - jaka to genialna jestem. O 14:31, gdy wcisnęłam zapisz oraz wyślij, stwierdziłam, że szczyt mojej kreatywności jest raczej na poziomie nizinnym, najlepszy pomysł, jest raczej z tych przeciętnych i trudny do realizacji i w końcu, jak w ogóle coś tak beznadziejnego mogłam wysłać, nawet jeśli miało być jedynie roboczym szkicem. W związku z tym wszystkim, gdy o godzinie 15:00 na skrzydłach powinnam lecieć w stronę wyczekiwanego weekendu, siedziałam przy biurku wyczerpana do cna, nie mając sił, by wyjść z pracy. 

Ale są wakacje. Czas myśli niespiesznych i niezobowiązujących. Dlatego niespiesznie i niezobowiązująco uwalniam swoje myśli z niczym niezwiązane.

Gdzieś na horyzoncie majaczy mi biała flaga i wprawia w osłupienie, bo przecież to nie ja atakowałam wychodzi więc na to, że skuteczną miałam obronę. Aczkolwiek, jeśli wziąć pod uwagę temperaturę powietrza, może być to zwykła fatamorgana, białej flagi może nie być. Popijam tę kwestię zimnym piwem i wkładam do szufladki ze sprawami, które mnie już nie dotyczą.

W moim kalendarzu odkryłam znak przekreślonego wózka sklepowego - dzień bez handlu. Poważnie? Potrzebne są takie oznaczenia w kalendarzach? Kolejny łyk zimnego piwa. 
Kiedyś w drogeriach na jednej półce stały kremy, na drugiej żele, na trzeciej toniki. 
Teraz wszystkie produkty są na jednym regale pogrupowane wiekowo. Mam z tym problem. Moje sprawdzone i ulubione kosmetyki są na innym regale niż sugeruje mi przedział wiekowy. Poza tym: idę po krem, staję przed regałem i wszyscy wiedzą ile mam lat. Co więcej, nad każdym regałem znana (mniej lub bardziej) twarz reprezentuje daną grupę wiekową. Dokładnie się przyjrzałam: ta z 20+ wygląda o 10 lat starzej niż ta z 40+. Piwa się napiję. 

Lekarz spojrzał na mnie ze ściągniętymi brwiami, że niby nie jest dobrze, bo serce łomoce zbyt szybko i nic dobrego to nie wróży. Ponoć szaleje we mnie tak, jakby chciało wyrwać się z klatki (nomen omen). W zasadzie nie rozmyślałabym o tym zbyt długo, gdyby nie fakt, że tej samej nocy, leżąc obok siebie i ja i Kubik niezależnie śniliśmy o tym, że wybija moja ostatnia godzina. Nie żebym się tym przejmowała, przecież sny tłumaczy się na odwrót.

A tak poza tym, to w pracy każą mi powiększyć penisa. To znaczy nie, że zarząd, tylko skrzynkę firmową ktoś mi spamuje. Choć swoją drogą, nie tak całkiem to głupie: zdecydowanie powinnam mieć większe jaja w dopominaniu się o swoje.

Jest wakacyjny weekend, piję piwo i śpiewam z Madonną holiday, let's celebrate. Tak naprawdę nie jestem pewna, czy ona śpiewa to samo, co ja ale myślę, że mimo wszystko, nie ma to znaczenia.
Odpoczywam i myślę absurdalnie.
Wszelkie wnioski, skragi i zażalenia przyjmę na klatkę (sic!) w poniedziałek.

czwartek, 28 czerwca 2012

piosenka pisana nocą

Najtrudniejszy jest ten moment, gdy trzeba rozkleić powieki. Odsunąć  kołdrę i postawić bosą stopę na podłodze.
Newralgiczna chwila walki psyche i somy. Logika mówi, że trzeba wstać a ciało, jak z ołowiu uparcie leży dalej. Walczą ze sobą myśli, że to już czas, że trzeba, ale jeszcze tylko chwila, ciiiii... nic się nie stanie...
Najtrudniejszy odcinek od łóżka do kawy i czajnika. Dłużący się czas, gdy trzeba czekać aż zaparzy się stelaż, który później trzeba oblec swoim ja.
Ogarnąć się, rozczesać poplątane sny, zmyć głęboki dotyk poduszki z policzków.
Wyjść w deszcz.
Szpak zjada wszystkie czereśnie. Do spółki z sąsiadem, który o świcie hałasuje wyrzucając puste puszki na swoje puzzle i gniecie je swoim wielkim buciorem, jedna za drugą aż będą cienkie jak naleśnik.
I gdy pokona się te najtrudniejsze, odpali silnik, to potem już jakoś leci.
Chyba, że jest to dzień taki, jak ten. Gdy z każdą kroplą deszczu spływa pozytywna myśl. Jedna za drugą.
Jakby lato się skończyło...

Nadmiar nie wytrzymał pod pokrywką, która spadła z hukiem i wykipiała ze mnie zagotowana frustracja.
Powinnam pójść na kurs lepszego wiązania kokardek, bo myśli wyskoczyły mi słowami, jak z procy.
Przyjęłam wyciągniętą w moją stronę gałązkę oliwną choć wiem, że było to czysto taktyczne zagranie. Za bardzo od gałązki bije fałszywą żółcią. Czemu więc przyjęłam? Bo i ja zaczęłam być strategiem.

Z tego drugiego frontu gałązki się nie doczekam. A całkiem prawdopodobne jest to, że bym jej nie przyjęła.

Czerwce zawsze miały w sobie coś z ostateczności.
Ten miał łagodne, kojące preludium. Płynął niemal niepostrzeżenie lekkim walcem, by w interludium przejść radosną, skoczną polką do niemal ostatniej kartki w kalendarzu.
Na sam koniec przywalił wielkim jazgotem wszystkich instrumentów z orkiestry i doprawił strzałem kilkutonowej rękawicy bokserskiej prosto w twarz.

Idę na nokaut.

Po niektórych informacjach przechodzę coś na kształt wstrząsu anafilaktycznego.
Potem przechodzi. Mogę podnieść się z desek przed wyznaczonym czasem i iść dalej.
Dalej mam jedynie przepaść nad granicą swojej cierpliwości i wytrzymałości.
Zwyczajnie, po ludzku, mam dość.

Zastanawia mnie, czemu ze wszystkich bajkowych postaci jestem dziwaczną hybrydą dzielnej Gerdy, która się nigdy nie poddaje, nieujarzmioną Ronją, która bierze sprawy w swoje ręce i nie zważa na przeciwności losu, cholernego Kopciuszka, który się na nic nie skarży?

Dlaczego nie stałam się hybrydą Sierotki Marysi, jakiejkolwiek księżniczki ratowanej z tarapatów z maślanymi oczyma jelonka Bambi?

Podobno czuję, widzę i wiem więcej niż inni.
Czułam, widziałam, wiedziałam a i tak w głowie mi się nie mieści i wciąż zaskakuje ludzka zawiść, poziom ludzkiej głupoty i stężenia egoizmu w człowieku.

Mówię to z pełną odpowiedzialnością: nie znoszę mieć racji.


poniedziałek, 25 czerwca 2012

son of the blue sky

son of the blue sky
Spakowałam krótkie spodenki, dobry humor i aparat. Bez baterii. 
Zamknęłam drzwi na cztery spusty z zestawem do makijażu i przepełnionym kalendarzem. I baterią do aparatu.
Minęłam granice miasta i zostawiłam wszystko to, co się w nim dzieje, nie odwracając się, nawet myślą, ani na chwilę. 
Weekend na wsi mam niby co tydzień. Ale to zupełnie inna wieś i zupełnie inny weekend.

Skóra pachnie mi wodą z jeziora, włosy wiatrem, stopy rozgrzewa ciepły piasek.
Śmiech M-ki jak miliardy dzwoneczków.
Odbiera mi mowę na widok fioletowego wzgórza.
Kupię sobie wzgórze, tylko po to, aby posadzić na nim lawendę i będę patrzeć na nie aż do zawrotu głowy. Po drugiej stronie błękitnieją łąki całe w chabrach. Wieczory pachną pełnią lata, do ucha chrabąszcze mruczą mi bajki na dobrą noc. W takich chwilach czas zawraca do momentów pełnych beztroski, gdy czuło się spójność w sobie samym, a świat do zdobycia stał otworem.
Lubię zapach starych stodół i lubię patrzeć na łódki przycumowane do pomostów. Koją mnie ich ciche dzwonienia i delikatny plusk fal o ich burty.

Mogłam zdjąć tyle obrazów z rzeczywistości, ale bateria została w domu.
Komórką to już nie to samo. 



Niegdyś śmieszyły mnie książki o kobietach, które jednym, szybkim cięciem zmieniają swoje życie, kupują walący się dom we Włoszech lub w innych Bieszczadach i stają się szczęśliwe.
Niegdyś.
Bo teraz mam ochotę wyprowadzić się ze swojego życia. Zostawić dom i pracę, zamieszkać gdzieś pod lasem, pisać książki, dla dziesięciu osób, które będą chciały je przeczytać, wyplatać koszyki i żyć w oderwaniu.
I nie tylko ja.
Wystawiając ciała do słońca zastanawialiśmy się, czy już kompletnie nasza czwórka oszalała, czy to powszechny kryzys ludzi w wieku 30-, 30+, czy może to jakaś globalna tendencja. Niezgodność czasu, miejsc, możliwości, aspiracji i potrzeb. Świat do zdobycia lekko dostrzegalny przez uchyloną, zacinającą się furtkę.
Prawda jest taka, że już nie chce się go zdobywać.

(Nie)zwykły weekend z przyjaciółmi minął pięknie i szybko, wypełniony po brzegi śmiechem i normalnością. 
Rośnie pragnienie o lawendowych wzgórzach, chłonięciu życia wszystkimi zmysłami, małej lepiance gdzieś z dala od wszystkiego i świętego spokoju rozłożonego w hamaku pod czereśnią.


środa, 20 czerwca 2012

slipping through my fingers

Wbrew i na przekór wszystkiemu, pokonaliśmy nieprzychylny nam system i M-ka dostała się do przedszkola. I to jeszcze tego pierwszego wyboru.
Cieszę się niezmiernie i dlatego, że wreszcie przedszkole i dlatego, że moje cygańskie dziecko zacznie się w końcu socjalizować i przestanie warczeć na inne dzieci grając z nimi w piłkę (to nie jest żart). Ale cieszę się również dlatego, że to przedszkole z "mojej dzielni" niemal pod moim domem rodzinnym. Wprawdzie ja do niego nie chodziłam, ale i tak bardzo mi się pozytywnie kojarzy. Chodziłam po nim z W. w podstawówce. Biegałyśmy w weekendy po jego dachu i po płocie, z którego dotkliwie spadałyśmy.  A w liceum przesiadywaliśmy na placu zabaw. No i niestety, kiedyś zostawiliśmy tam butelkę po winie. To chyba przez to zatrudniono stróża, który później strzelał do chłopaków z wiatrówki. Z perspektywy matki uważam, że byłam niedorozwiniętą umysłowo nastolatką.

W każdym bądź razie, teraz będzie chodzić tam M-ka i czuję się z tym bardzo komfortowo zwłaszcza, że na poniedziałkowym zebraniu dla rodziców dowiedziałam się, że stróży jest trzech. 

No właśnie, zebranie. Tak na godzinę przed dotarło do mnie, że to moje pierwsze zebranie rodziców. Coś, co moja rodzicielka skutecznie omijała szerokim łukiem podczas mojej edukacji i coś, co u mojego rodziciela powodowało stany nerwowe. Wbrew pozorom nie ja byłam powodem owych nerwów - nigdy przynajmniej tego tak nie odczułam - białej gorączki ojciec dostawał na samą myśl o spotkaniu mojej wychowawczyni (bardzo dobrze K; plus dostateczny - autentyk) oraz innych rodziców (a dlaczego moja córka ma tylko czwórkę z w-fu, skoro z innych przedmiotów ma piątki i szóstki? - również autentyk). Ponieważ antyspołeczność i alergię na ludzką głupotę oraz ignorancję odziedziczyłam po ojcu, wraz z Kubikiem ustaliliśmy, że na zebrania będzie chodził On. 

Jak widać nic z tych ustaleń nie wyszło, bo na pierwsze zebranie poszłam ja: antyspołeczna matka. Postanowiłam sprostać zadaniu: wejść pewnym krokiem, wyprostowana, stanowczym acz miłym głosem, tak aby wszyscy mnie usłyszeli, powiedzieć przyjaźnie - ale w odpowiednich proporcjach - dzień dobry usiąść z gracją w takim miejscu by pani dyrektor od razu mnie zapamiętała i móc zadawać nurtujące mnie pytania.
Kiedy tylko przekroczyłam próg, to od razu włączył mi się syndrom szkoły: weszłam do sali, niemrawo się przywitałam, tak że nikt nie zwrócił na mnie uwagi i praktycznie przytulając się ściany udałam się w najbardziej oddalony kąt sali, potykając się o krzesełko - celowo piszę krzesełko, ponieważ sięgało mi do połowy łydki. Jak to krzesła w przedszkolu. No cóż, niektórych nawyków się nie zmieni. Zawsze mogę jednak twardo stać przy zdaniu, że nie uciekłam do tyłu, tylko usiadłam w takim miejscu, by nikomu z racji mojego wzrostu nie zasłaniać. Pytań oczywiście nie miałam. Zaczęłam sobie przypominać zestaw pytań, przeczytanych ostatnio w pewnym czasopiśmie o pięknym dzieciństwie, które to należy zadać przy wyborze szkoły podstawowej. Nie wiem, czasy tak szybko się zmieniają, może w przypadku przedszkoli też należy takowe zadać? Pomijam już fakt, że w 80% przypadków pytania te nawet nie przeszłyby mi przez myśl, bo takie średnio normalne, jak dla mnie ale nie wiem... może zbyt słabo mi zależy na edukacji mojego dziecka?

Siedziałam więc sobie w kącie, na krzesełku sięgającym mi do łydek, z kolanami pod brodą - zupełnie jak w przedszkolu. Dzielnie notowałam, a gdy doszliśmy do fragmentu, gdzie omawiano usamodzielnienie trzylatka, dzięki któremu proces adaptacji będzie mniej dotkliwy, zaszkliły mi się oczy. 

No bo jak z tym wszystkim sobie poradzić?
Jak  J A  mam sobie z tym poradzić?
Bo, że M-ka sobie poradzi, to nie mam najmniejszych wątpliwości. Bo wszystko to, czego się od niej oczekuje, to ona już potrafi (oczywiście, w momencie, gdy piszę te słowa, dopuszczam do siebie myśl, że M-ka bardzo szybko zrewiduje mi ten pogląd)
I mi się matka i kwoka w jednym na całego włączyły!
M-ka przecież taka mała, a już taka duża! Już robi pierwszy krok z krainy beztroskiego dzieciństwa. Do swojego świata.

Słuchając wszystkich wytycznych dwie z nich podciągnęłam po kategorię: poważny problem. I nie chodzi tu o umiejętność zakładania butów, korzystania z nocnika, mycia rąk czy o jakieś inne pierdoły tego typu ;) . My na prawdę mamy problem, gdyż nie jesteśmy w stanie opanować dwóch istotnych zagadnień:
- związywania włosów - M-ka dostaje szału, gdy widzi w moich rękach gumki lub spinki i jest wtedy nie do poskromienia,
- znajomości swojego imienia i nazwiska, bo za każdym razem, gdy słyszy, jak się nazywa, mówi: niee, ja jestem M-ka córka.
Przy okazji okazało się też, że jestem mało atrakcyjnym rodzicem: ani nie potrafię żonglować czy stepować, ani nie mam frapującego zawodu, o którym mogłabym opowiadać zachwyconym przedszkolakom, nie mam też hurtowni zabawek i nie projektuję placów zabaw. No trudno, trzeba będzie się przed radą rodziców wykazać jakoś inaczej...  

Oglądanie przedszkolnych sal poruszyło wszystko moje najczulsze struny. Zminiaturyzowany świat, jak w krainie krasnoludków. Leżaki a obok nich malutkie nocne stoliki. I przypomniało mi się leżakowanie, znaczki przy szafkach, niskie umywalki i worki na kapcie. Cerata na stole i społemowskie kubki. Przedszkole było takie fajne!

Na jednym małym biurku wychowawczyni złożona kartka i jedno zdanie: Znaleźć Lidzi różową spinkę :)

Myślę, że M-ka się zaadaptuje.
Wiem, jak ją przygotować, by ułatwić jej proces adaptacji.

Natomiast kompletnie nie wiem, jak do tej nowej sytuacji ułatwić proces adaptacji sobie samej. 
 

poniedziałek, 18 czerwca 2012

idziemy na mecz

Naszło mnie w ubiegły wtorek. Zaatakowało chęcią nie do opanowania zaskakując mnie tak bardzo, że aż musiałam się uszczypnąć. Czy ja tak na poważnie?
Może wypiłam tego dnia zbyt dużo kawy? Albo może nie wyspałam się bardziej niż zwykle? Może się gdzieś w głowę uderzyłam? Najprawdopodobniej to wszystko było efektem stresu, który dopadł mnie w poniedziałek. A potem zadziałała psychologia tłumu.

Od poniedziałku stresowałam się przebyciem odcinka parking - mieszkanie W, by odebrać M-kę, który to odcinek znajduje się na trasie Centrum - Stadion, a przebyć musiałam go akurat w dniu meczu Czechy - Grecja. Do W dojechać można tylko pasem z adnotacją permit only a jak wiadomo, żadnego permit nie posiadałam. 
Oczywiście mogłam dojechać do W od drugiej strony, ale i tak musiałam na nią się dostać przejeżdżając przez sam środek komunikacyjnego armaggedonu. 
Oczywiście było rozsądne wyjście z tej sytuacji: rano zostawić samochód pod blokiem W i do pracy dojechać tramwajem a po pracy na odwrót. Jednak, pod wpływem stresu, wpadłam na to zbyt późno. Dlatego postanowiłam odebrać sobie nadgodziny i wyjść z pracy wcześniej, na dwie godziny przed ograniczeniami w ruchu drogowym.

Uprzedzę fakty: do W dotarłam bez problemu, w rekordowym czasie 15 minut. Stwierdziłam wręcz, że jeździ się cudownie: mały ruch (co bardziej rozgarnięci ode mnie lub ci co mogli sobie na to pozwolić pewnie skorzystali z MPK), bezpiecznie (jednak radiowozy policyjne na każdym skrzyżowaniu robią swoje), kulturalnie (mam taką tezę, że im większy chaos w mieście, tym kierowcy są bardziej uprzejmi i wyrozumiali - przynajmniej dla mnie).

Nie przewidziałam natomiast tego, że o wiele trudniej będzie pokonać odcinek praca - parking. 
Wyszłam wprost w tłum czeskich kibiców. Na szczęście szłam w tym samym kierunku co oni - pod hotel, w którym zakwaterowana jest czeska reprezentacja. Po prostu dałam się im ponieść. Oni coś mówili, ja się uśmiechałam, bo nie słyszałam co mówią. Pod hotelem było już trochę gorzej, bo musiałam iść dalej, a oni nie. W końcu się przecisnęłam.
Szłam na ten swój parking i mijałam większe bądź mniejsze grupy kibiców z wielkim rogalem na twarzy. Zapewne wzięli mnie za jakąś niespełna rozumu.
Ale właśnie w tym momencie zadziałała psychologia tłumu.

Kategorycznie stwierdziłam, że ja po prostu M U S Z Ę pójść do strefy kibica! Nie oszukujmy się, raczej nie dożyję (a zamierzam żyć długo i szczęśliwie) kolejnego EURO w moim rodzinnym mieście. Jakieś wspomnienia z tego wydarzenia mieć muszę i jakiś temat na bloga w końcu też. Tak, tak, zrobiłam to dla Was ;).     
Do strefy kibica poszłam na drugi dzień po pracy. To znaczy przeszłam się obok niej. Jakież było moje rozczarowanie! Kibiców tyle, co kot napłakał a do tego pogubiłam się w tym labiryncie płotów, bannerów i nie umiałam się wydostać. Mój niedosyt był tak duży, że oświadczyłam, że ja chcę iść do strefy kibica w czasie meczu. Poszliśmy w sobotę.

Najchętniej koczowałabym w niej od rana, ale ponieważ Kubik był w pracy, umówiliśmy się pod wieczór. Kubik chciał się umówić w samej strefie. Ponieważ mamy bardzo dokładny podział obowiązków rodzinnych (Kubik jest zawsze pełen nadziei, ja jestem od myślenia katastroficznego  i piętrzenia nierealnych problemów) szybko wywiązałam się z zakresu swoich zadań oświadczając, że w tym dzikim tłumie, który nas zapewne staranuje, się nie znajdziemy a poza tym pewnie ta strefa będzie już zamknięta i może chodźmy do innej, mniej obleganej? Kompromis polegał na tym, że omówiliśmy się pod najbardziej obleganą strefą.

Na mecz ubrałam swoją koszulkę na ramiączkach w biało-czerwone pasy. Zakupiłam ją w roku 2002 z okazji MŚ - wtedy pracowałam jako kelnerka i nakazano kupić nam koszulki w barwy narodowe. Wszyscy kupili piłkarskie koszulki z orłem a ja jako jedyna potraktowałam polecenie zbyt dosłownie. Uwielbiam ją bardzo aczkolwiek noszę ja tylko po domu, gdyż jest dla mnie zbyt pasiasta i zbyt rzucająca się w oczy. Ale na sobotę była idealna. 

Szłam na autobus z innymi kibicami - tylko oni podążali na stadion. Zatrzymał nas biało-czerwony szlaban i mignęły przed nami wypełnione po brzegi rozśpiewane pociągi. Oni machali do nas, my machaliśmy do nich. Ja jestem bardzo wrażliwa na tego typu rzeczy więc od razu łzy miałam w oczach. W autobusie jedna wielka integracja wszystkich tych, którzy mieli takie same koszulki ze sklepu, który jest tani (czemu ja sobie takiej nie sprawiłam??). A potem, jak wysiadałam, to poczułam się jak jakiś celebryta normalnie, bo oślepił mnie blask fleszy aparatów rejestrujących wysyp kibiców z autobusu. I właśnie wtedy chciałam uciekać. 
Morze ludzi płynące w stronę Rynku. Co chwila wspólne sesje zdjęciowe kibiców z Polski i z Czech. Okrzyki, klaksony, śmigła helikopterów, samochody na sygnale. Tłuczone szkło. Kubik i Z. 
Oczywiście, do strefy już nas nie wpuszczono. Ale to nic. Pod strefą też było fajnie. Kubik krzyczał "Czesi do toho!" ja nawiązywałam międzynarodowe znajomości, a Z. pił piwo. Z tym piwem to też ciekawa rzecz: idziesz sobie centrum miasta z piwem w dłoni, ocierasz się o policjanta a on nic! Odruchowo chowałam piwo za siebie, do momentu aż zobaczyłam, jak jakiś kibic proponuje policjantowi wódkę. 

A potem był Mazurek Dąbrowskiego i łzy w oczach. I właśnie wtedy dopisałam na swojej liście rzeczy do zrobienia: obejrzenie meczu polskiej reprezentacji na stadionie. Niezależnie od wyniku. 
Ktoś tam śpiewał, że nic się nie stało, ktoś tam inny miał przeciwne zdanie. Czesi jakby w lekkim szoku. Mnie natomiast zelektryzowała wiadomość, że w grudniu 2012 roku nastąpi kryzys energetyczny i zaleje Nowy Jork.      
I gdybym została w domu, to bym o tym nie wiedziała!

poniedziałek, 11 czerwca 2012

nothing as it seems

nothing as it seems
Z każdą sekundą Wysoki ma ze mną coraz większy problem.
Z każdą informacją o mnie, z każdym słowem - a szczególnie wtedy, gdy z moich ust wychodzi wyraz 'dychotomia' nie mieszczę się w przygotowane przegródki.
Gdy już w jednej mnie umieści, robię coś takiego, że z niej wystaję i nie może domknąć swojej stereotypowej szufladki.
Wymykam się najpierw ze stereotypu ładnej idiotki, potem z młodej gęsi a już zupełnie rozkładam go na łopatki byciem żoną i mamą aktywną zawodowo i to w czymś, co przerasta jego widzenie świata.
Bo miałam być pusta, ledwie po dwudziestce i głupia. A moje riposty są cięte i zabawne, wiekiem mu prawie dorównuję i do tego mówię ciekawie i wcale nie głupio. Co gorsza, przejmuję od niego pałeczkę duszy towarzystwa.
No i bezczelna jestem, bo o 2 nad ranem wywijam na parkiecie i nie mam odrostów, zwałów tłuszczu i ogólnie prezentuję się przyzwoicie, a przecież w jego perspektywie żony i matki zachowują i wyglądają zupełnie inaczej.
Coraz większy problem przechodzi w coraz większe zainteresowanie a ono z kolei w całkiem spory podziw.
Rzucam coś od niechcenia przez lewe ramię, a on komentuje:
- I za to cię właśnie lubię!

No cóż.
Ja ciebie nie.
I wcale nie jestem lepsza. Też wsadziłam cię w szufladkę. Tylko do mojej wpasowałeś się idealnie. Mimo wysokiego wzrostu. I nie wiem, czy gorzej świadczy to o tobie, czy o mnie? 
Bo nie wszystko jest takim, jakim się wydaje.


Patrzę na stopkę swojego służbowego maila.
Usunęłam z niej stanowisko.
Bo mogłoby sugerować coś, co prawdą nie jest.
Choć w sumie jest, jest prawdą oficjalną czarnym tuszem wybitym na papierze z podpisami i pieczątką.
Usunęłam stanowisko, bo daje tylko ułamek prawdy. A ja ułamków nigdy nie lubiłam. Gdy sprowadzę wszystkie swoje obowiązki do wspólnego mianownika wychodzi piękna całość kilku etatów i zakresu obowiązków, które nijak mają się do stanowiska w stopce maila.
Bo nie wszystko jest takim, jakim się wydaje.

Ze spokojnym uśmiechem robię to, co zwykle. I jeszcze więcej trochę. I można by sądzić, że czuję się tu świetnie i jestem zadowolona. Otóż nie jestem i nie czuję się wcale. Czuję jak kipię od wewnątrz, jak razi mnie wyświechtana misyjność organizacji pozarządowej kryjąca czystą korpo z jej nieczystymi zagrywkami.
Bo nie wszystko jest takim, jakim się wydaje.

Uzbrajam się w cierpliwość. Jeszcze tylko trochę, mam nadzieję.
Uzbrajam się w cierpliwość i wiążę swoje myśli w kokardki, by nie wybiegły za daleko w wizualizację, bo upadki na własne życzenie bywają dość bolesne.
Uzbrajam się w cierpliwość i wiążę swoje myśli w kokardki, aby nie zwerbalizowały się słowami, których potem nie będę mogła cofnąć.
Bo chociaż mentalnie złożyłam już wypowiedzenie i jedną nogą jestem już poza, to wciąż tyłkiem siedzę na swoim obrotowym krześle i z uśmiechem i pełna ekscytacji zapalam się do każdego nowego zadania.
Bo nie wszystko jest takim, jakim się wydaje.

____
Nawiązując do poprzedniego wpisu - oto dlaczego ostatnie 20 metrów w linii prostej dzielących mnie od pracy muszę zamienić na 80 metrów linii łamanej. Ale jestem czechofilem więc wybaczam ;)  







sobota, 9 czerwca 2012

futbol

Że piłka jest okrągła a bramki są dwie, to wiem. 
Wiem też, że w jednej drużynie jest 11 graczy w tym jeden stoi na bramce.
Wiem, że są rzuty rożne i wolne. 
Wiem, że głośne są wuwuzele. 
Wiem nawet, co to jest spalony. 
Aczkolwiek to ostatnie, nigdy nie zostało udowodnione, ponieważ za każdym razem, gdy próbuję powiedzieć, co to jest, to płeć męska macha z lekceważeniem ręką i nie daje mi dokończyć, bo niby nie wiem. 
Oczywiście, że wiem. Po prostu tłumaczę to z kobiecej perspektywy.

Euro zaczęło mi działać na nerwy jakieś trzy tygodnie temu. Głównie ze względów logistycznych i organizacyjnych. Bo tak się składa, że mieszkam (poza tym, że pod) w jednym z miast, w którym odbywają się mecze. Bo tak się składa, że strefę kibica widzę z pracowniczego okna. Bo tak się składa, że drogą w stronę stadionu jeżdżę. Bo tak się składa, że Rodziciele mieszkają nieopodal stadionu - w związku z tym, nie muszą mieć podczas transmisji meczu włączonego dźwięku w tv. Bo cokolwiek kupuję w sklepie, to na opakowaniu musi mieć grafikę nawiązującą do piłki nożnej. Nie ważne, czy to piwo, gacie czy żelki. Bo każda reklama musi mieć nawiązanie do Euro - nawet reklama pieluszek. Bo wszystko jest teraz kibica: flaczki, masło, chleb, karkówka i tampony pewnie też. Powyżej uszu miałam to wszystko. Tak á propos - na uszy można zakupić kolczyki w barwach narodowych wszystkich grających drużyn! Po prostu wypas!

Potem - zupełnie nieświadomie - poszłam do Rynku, gdzie szykowano strefę kibica. Wtedy umarłam za zawał. Ze strachu. Że się nawzajem ci kibice staranują i Rynek zrujnują.
A potem to już było mi wszystko jedno. To tylko jeden miesiąc. 

Wzięłam się w garść i stwierdziłam, że jakoś to przetrwam. Te zmiany organizacji ruchu, korki, brak miejsc parkingowych w centrum (choć i bez Euro to mam), mogę PKSem do racy jeździć, nie ma problemu. Do Rynku chodzić nie muszę, Rodzicieli mogę odciążyć swoim towarzystwem i ich nie odwiedzać. 

Generalnie w piłkoszał, jak namawiał mnie jeden z billoboardów, nie wpadłam. Nie kupiłam ubranek na lusterka samochodowe, czapek na głowę i zdecydowałam się na piwa bez flag. Ale nie będę się z tego ani śmiać ani tego krytykować, bo według mnie to fajnie, że ludzie się cieszą, głębszej ideologii się w tym nie doszukuję.
W malkontenctwo też nie wpadłam i nie marudzę, że po co nam to Euro, że to bez sensu, niepotrzebne. Bo dzięki Euro wyremontowali kilka dróg w mieście, bo odnowili dworzec tak, że aż dech zapiera, bo mamy stadion (no ok, najbrzydszy ze wszystkich ale mamy), bo zrobili obwodnicę, która w strategii rozwoju zapisana była do realizacji na 2020 rok. I nawet to, że panowie na A4 biegali z wiaderkami białej farby malując słupy nie było dla mnie malowaniem trawników na przyjazd pierwszego sekretarza. Bo jak do mnie goście mają przyjść, to też sprzątam w domu.   
I choć umieszczenie strefy kibica w Rynku to dla mnie jakaś masakra, choć do wielu rzeczy można się przyczepić, to ja się nawet cieszę. Pomiędzy przymusem bezrefleksyjnego cieszenia się ze wszystkiego co Euro ze sobą niesie a jadowi wylewanemu na każda decyzję, inwestycję i rozwiązanie siadłam sobie po środku i majtam nogami.

Ja już nawet przyjęłam do wiadomości, że  jeśli będę chciała sobie w ciągu tego miesiąca coś w tv oglądnąć, to muszę kupić nowy telewizor. Z góry wybaczyłam wszelkie krzyki, wrzaski, przekleństwa. Zaakceptowałam fakt, że mojego męża pod względem ekspresji będzie pełno w domu, a jakoby nie będzie go wcale.  Zaakceptowałam to, że będę musiała z uśmiechem i pełnym zrozumieniem i zainteresowaniem wypisanym na twarzy kiwać głową i przytakiwać na wszelkie piłkarskie newsy. 

Zgodziłam się nawet wziąć udział w domowym typowaniu wyników - oczywiście równie dobrze zwycięskie drużyny mogłaby wskazywać M-ka albo nasz kot, mamy bowiem taki sam poziom wiedzy na temat poziomu gry drużyn. Jestem bowiem na etapie, że w drużynie Niemiec na bramce stoi Köpke, że w holenderskiej gra Davids, a Owen jest nadal złotym dzieckiem brytyjskiej piłki nożnej. Już i tak za wielkie osiągnięcie uważam fakt, że zapamiętałam, kto jest w naszej grupie (ja chyba nawet ogarniam wszystkie drużyny na Euro) i że się nie zdziwiłam: a dlaczego Brazylia nie gra? 

Mogę się nie znać. Mogę ze strachu przed dzikim tłumem w dniu otwarcia Euro wziąć urlop. Mogę nie rozumieć, co tylu ludzi widzi emocjonującego w piłce nożnej. Mogę nie rozumieć, dlaczego uznaje się ja za nasz sport narodowy. Mogę głosić wyższość koszykówki i siatkówki nad piłką nożną.  Mogę nawet nie wiedzieć co to spalony. Mogę... 

A i tak, jak przychodzi co do czego - nieważne, jakie to mistrzostwa i gdzie - będę siedzieć jak na szpilkach przed telewizorem, będę obstawiać z wypiekami na twarzy wyniki, będę wysyłać Kubika do sklepu po piwo, będę krzyczeć, że jaki spalony?! i gdzie podajesz baranie?! I będę spisywać teksty komentatorów i będę krzyczeć Go! Go! England i pytać, kto w jakich kolorach gra i na jaką bramkę.
No będę. Bo niezależnie od tego, jak bardzo głęboko mam piłkę nożną, jak bardzo się na niej nie znam na dzień przed mistrzostwami w piłkoszał wpadam i jestem głodna spektakularnych goli.
I tym razem też wpadłam. Do tego stopnia, że post ten piszę na raty - pomiędzy meczami a do M-ki dziś rzekłam:
- Szybciej kochanie, bo mama chce na mecz zdążyć. - dodam, że Kubik dziś do późnego wieczora jest w pracy więc N I E  M U S Z Ę meczu oglądać.
Wpadłam. Choć tym razem bez wieszania plakatu z Davidem Beckchamem na drzwiach i bez Nuno Gomesa na pulpicie komputera jak zawsze. 
I nie dlatego, że wyrosłam. 
Po prostu plakat gdzieś posiałam a w tym tygodniu kolej Kubika na wybór tapety.

środa, 6 czerwca 2012

this makes sense

Lubię zapach sal sesyjnych. Wysokie sufity dekorowane  drewnianymi kasetonami, masywne, monumentalne krzesła i szerokie stoły jak z domu Guliwera. Ich nogi rzeźbione dłutem, ornamentalne oparcia jak detale architektoniczne. 
I to jest jakby jedyna refleksja minionego dnia.

Wjeżdżam z jednej ściany deszczu w drugą. Wielka, rozpasła chmura, pękata jak pierzyna z wiejskiej chaty zahaczyła się o szczyt góry i ani myśli ruszyć się w jakąkolwiek ze stron świata.
Jak ja. Też się chmurzę i boczę i trwam. 

Jestem niecierpliwa i jestem zmęczona. 
Odbijam się chaotycznie od granic swojej rzeczywistości i obowiązków jak kulka od ścian bębna maszyny losującej.
Żadnej logiki.
Miotam się między pragnieniem o świętym spokoju i nienaruszalnej strukturze zadań a nienażartą potrzebą działań kreatywnych. 
Święty spokój neguję przerzucając ze swojej wunderlist zadania na dzień następny, bo może jutro będę bardziej zadaniowa i mniej abstrakcyjna. 
Ale, gdy wypuszczają mnie w obszar kreatywności stoję jak strach w polu z głupią miną i oczami bez wyrazu. 
Jak migającym neonem świeci mi nad głową polecenie: zaprojektuj festiwal. Stoję jak słup soli a komórki mózgowe rozciągają się na leżakach z dedykacją fuck you! A ja muszę mieć claim. Czymkolwiek on jest. 

Odpalam photoshopa. Obróbka zdjęcia w stylistyce vintage. Ulubiona tłusta czcionka. I'm so good at wasting time... wstukuję bez zastanowienia. 
Moja kreatywność ogranicza się do projektowania obrazków, którymi zaśmiecam pulpit. I projektowania - nie wiadomo po co - latarni morskiej zamiast obserwacji monitoringu. Panie Freud, Pani Jung, jakieś pomysły, sugestie?
Trzy linijki tekstu nowej bajki dla M-ki obrosły kurzem. Praca pochłonęła całą moją pomysłowość, wycisnęła do ostatniej kropli i wyskubała do ostatniego piórka. A efekt jakby żaden. Bo wciąż leży przede mną nietknięty claim.

Zasady higieny pracy mówią, że po trzech latach powinno się zmienić stanowisko. 
No to może się wypalam powoli, choć nie mogę z ręką na sercu powiedzieć, że więcej już nic nie mogę tu zrobić.
Może to jedynie brak motywacji i przeciążenie. 

A gdy tylko zamknę drzwi, jak lawiną spadają powidoki jakiejś głębszej myśli i już zbliżam się do mego kreatywnego flow. Już prawie to mam, zaczepia się o koniec jakiejś ulotnej myśli, wdrapuje zapalczywie i nabiera konturów i...
... miałam się wybić świetnym pomysłem a wybiłam się z rytmu gdzieś na brukowanej ulicy tuż przy fosie. 
Wiem, że muszę mieć claim.
I mam. Prywatny, na ten dzień:  

 





poniedziałek, 4 czerwca 2012

big girls don't cry

Na bardzo późnym papierosie patrzę w niebo wyprane z gwiazd.
Nie_weselne hity, choć hity  drżą szybami w oknach.

Już prawie wszystkie założyłyśmy suknie ślubne. Już prawie wszystkie urodziłyśmy dzieci.
Już należymy do innych światów, gdzie otaczają nas bardziej gęste i o większej powierzchni sieci  powiązań, kontaktów.

Myślę o tym, co powiedział mi P.: Obrączka wszystko zmienia w relacjach przyjaciół i bliskich znajomych.

Patrzę na W całą w lokach i na Sz całą w konwencji lat 50'.
Tak, zdecydowanie jest inaczej.

P. mówił o zmianach z niepokojem, w kontekście braków i strat.
Patrzę na W i Sz i na twarze, które mijałam na korytarzach ogólniaka.
Uśmiechają się tak samo i wciąż równie mocno błyszczą im oczy.
Nie czuję ani braku ani straty.
Jestem błogo spokojna.

Jest inaczej. Kiedyś buty na obcasie wkładałyśmy na specjalne okazje, teraz na specjalne okazje wkładamy glany.  Kiedyś widziałyśmy się co dziennie, teraz co dziennie klikamy "lubię to" przy statusach pisanych z różnych części kraju.
Ona ma swoje teraz tam, my mamy swoje teraz wciąż tu.
Jest inaczej bo inne tło przewija się za nami i inne są detale.

To, co ważne wciąż bez zmian.
- K! No to frugo! - woła poprzez stół podnosząc butelkę z zielonym sokiem do góry.
I tylko my trzy naprawdę wiemy, że chodzi o coś więcej.

To, co w naturalny sposób miało się zmienić się zmieniło.
To, co zostać powinno wciąż trwa.


Copyright © 2014 serendipity , Blogger