sobota, 26 kwietnia 2014

peace of mind

Miesiąc temu chciałam siąść i streścić swoje wrażenia z trzech dni spędzonych w Holandii. Odpaliłam pulpit nawigacyjny, wstukałam weń jeden wyraz i zdałam sobie sprawę, że boli mnie Internet. Wcisnęłam krzyżyk na czerwonym tle, wyłączyłam laptopa i wyłączyłam siebie. Potem, gdy już bolał mnie trochę mniej, lawinowo spłynęły na mnie zadania, obowiązki i każdy kolejny dzień był odhaczaniem punktów, które mnożyły się jak króliki. Nie wiem, gdzie jestem po tym całym miesiącu. Poutykana gdzieś w kartonach, obok równo przyciętych płytek podłogowych, wisząca na strzępku nerwów, zmęczona, przeciążona, ale w końcu ze sterem w dłoniach, w zadziwieniu i zaskoczeniu, że tak wiele z tak niepozornych zdarzeń zrozumiałam, nauczyłam się.

Zupełnie niespodziewanie przywiozłam ze sobą z Utrechtu pewność siebie, otwartość, słoik majonezu, dwa słoiki ketchupu, masę zdjęć oraz totalną blokadę myśli i słów. A chciałam tyle napisać. Na przykład o tym, że physis Holendrów jest urzekające, że godzinami mogłabym wpatrywać się w holenderskie dzieci, nastolatków i dorosłe osoby i czuć, jak z każdym spojrzeniem łagodnieję i uspokajam się. I choć po trzech dniach tam lubię rowery trochę mniej, choć słowa ugrzęzły mi na trzy Missisipi, gdy przed grupą Niemców, Włochów, Hiszpanów, Węgrów i Anglików rozprawiałam coś na temat regionalnego przypadku gospodarki niskowęglowej (jakbym miała jakiekolwiek o niej pojęcie), to zakochałam się w oświetlonych kanałach, w tym przytulnym mieście, w którym rządzą bardzo kocie koty i polubiłam siebie za drobne przebłyski samoświadomości, który zmieniły niemal wszystko.

Jadę pociągiem i widzę logo Ajax-Amsterdamu i lekko się tym zaskakuję, ale tak jakby nie do końca. A potem patrzę na napis Heineken Music Hall i myślę sobie: O, Heineken. OMG HEINEKEN! Że taki oryginalny, prosto stąd. I znów się łapię na tym, jak często nie dostrzegamy tego, co oczywiste, jak umyka nam specyfika tego, co bierzemy za pewnik. Jak zaprzątnięci swoimi sprawami, nie dostrzegamy tego, co tuż obok nas. 

Nie lubię latać i nie lubię być daleko. Zawsze boję się, że nie wrócę już. I właśnie tam, tuż przed zaśnięciem, dociera do mnie skrajność mojego egocentryzmu. Przecież to niekoniecznie mnie może się coś stać, tylko tym, co zostali. I kilka godzin po tym, jak zmieniłam strukturę swojego myślenia,  budzi mnie dźwięk, którego nie można pomylić z żadnym innym, ale i tak łudzę się, że tylko mi się wydaje, że to gdzieś indziej, do czasu, gdy strażak puka do mych drzwi i uprzejmie zaprasza do ewakuacji z powodu pożaru w hotelu. A ja, jak typowa Polka, doskonale wiedząc, że należy zabrać tylko to, co najważniejsze, dokumenty w domyśle, taszczę schodami przeciwpożarowymi swoją walizkę, ale tylko dlatego, że w ogóle się nie wypakowałam i służbowego laptopa, bo przecież mam tam niezwykle ważną prezentację o systemie ładowania pojazdów elektrycznych. I już wiem, że jeśli nie umrę śmiercią naturalną to raczej tą przez ignorancję.  

Paradoks dnia, który wymusił na mnie publiczną prezentację, polegał na tym, że uwierzyłam w siebie, bo nie poszło mi aż tak dobrze, jak chciałam.
To tylko kwestia kilku ćwiczeń i odpowiedniego rytmu. Nagle tak wyraźnie widzę u innych, że wszystko jest kwestią odpowiedniej pozy. I to też mnie uspokaja. Nie brakuje mi merytoryki, tylko wyćwiczenia kilku chwytów.

Przez moment miałam lekki wyrzut sumienia i pretensję do siebie samej, że nie zabieram głosu zbyt często, że wolę zatopić wzrok za tym, co za oknem niż uczestniczyć w small talk. A okazało się to moją siłą, bo mówisz tylko wtedy, gdy masz coś ciekawego do powiedzenia. I choć taka nieśmiała i skromna, to zaangażowana, ta, której zależy i ta, która jest bardzo świadoma tego, co dzieje się obok.
Dlatego, jeśli kiedykolwiek myślałam, że do tej roboty się nie nadaję, to nie do końca miałam rację.

Trzy tygodnie później w praktyce stosuję tego, czego nauczyłam się w Utrechcie. Mówię, prezentuję, animuję. I sprawiam wrażenie, że wiem co, choć wewnątrz dygoczę jak galareta.

Każde doświadczenie czegoś uczy. Niekoniecznie nowych umiejętności. Niekoniecznie trzeba zadać sobie pytanie, czy to, co robię, robię dobrze?
Można pójść w drugą stronę: Czy to co robię jest dobre, czy robię dobrze rzeczy?

Stoję z boku sali i doglądam, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Plan, co do mnie samej się trochę sypie, chcę uciec i nie czuję się na siłach ale wrażenie sprawiam całkiem inne.

Czy wiesz, że stanie w rozkroku z kciukami w kieszeni świadczy o pewności siebie?

Wiem, że mam wysokie szpilki i w takiej pozycji jest mi wygodnie i stabilnie.
I wiem, że jestem pewna siebie. Pewna tego, co mi leży, a co nie.
Bo pewność siebie to nie przebojowość i liderowanie. To samoświadomość i zaufanie i szczerość do siebie samego.
Nie we wszystkim dobrze się czuję.
Są rzeczy, których nie czuję wcale.
Nie czuję się dobrze w szpilkach.

W odpowiednim momencie przechodzę w nich pewnie przez długość całej sali i biorę mikrofon w dłoń.
Mam swój własny chwyt: jestem sobą, z każdą słabością i mocną stroną. 
Nie przeszkadza mi drżący głos, ani to, że lepiej czuję się w trampkach i w innych obowiązkach służbowych.
Jestem pewna, bo jestem sobą.
Jestem spokojna.





Copyright © 2014 serendipity , Blogger