niedziela, 30 grudnia 2012

bla bla bla

Gdybym jednym słowem miała opisać mijający rok, byłaby to zmiana
Zmiana choćby blogowego miejsca, zmiana miejsca zamieszkania, zmiana pracy, zmiana pewnych struktur myślowych, zachowań, emocjonalności i rytmu dnia.
Oprócz jednej, wszystkie te zmiany, przyszły w sposób naturalny, niemal nieproszony, bez większych zgrzytów. Tylko jedna z nich była naprawdę ciężka, trudna do pogodzenia.
I nie świadczy to chyba dobrze o mnie, bo zmiana, o której myślę, to zmiana miejsca w sieci. 
Wciąż lubię swoje onetowe miejsce, wciąż patrzę na nie z sentymentem, czasem myślę, aby do niego wrócić, choć powrotu - w takiej formie - już nie ma. Ale jest na blogspocie coś, co uwielbiam całą sobą, co mnie bawi i rozśmiesza niemal do łez. To blogowe statystyki, gdzie wyświetlają się słowa kluczowe wpisywane w wyszukiwarki, które jakimś cudem kierują w stronę lamassu. Zaczęłam prowadzić ranking, spisywać wszystkie wpisywane zwroty z obu blogów. A skoro na koniec roku, gdzie się nie obejrzysz czekają jakieś podsumowania, to i ja podsumowuję najbardziej zaskakujące słowa kluczowe z obu blogów.

Zacznijmy od bloga M-ki. Jak na bloga o dzieciach przystało, wyszukiwarki kierowały w jego stronę, gdy ktoś szukał informacji o postaciach z bajek:
- "Stich"
- "Stich 2"
- "Lilo i Stich i pendrive"
- "Jack Sparrow z rumem"
A także porad niezbędnych przy wychowywaniu dziecka:
- "Jak uczesać dziecko do przedszkola?"
- "Jak wejść do domu przez uchylone okno?"
oraz:
- "Próg zwalniający za szybko przejechać"

Według wyszukiwarek w tym roku dużo miejsca na swoim blogu poświęciłam pracy, jedzeniu, szkicom wszelakim, odchudzaniu, stanom emocjonalnym, nakryciom głowy i ogólnie rzeczom, które można podciągnąć pod kategorię "absurd":
- "z okazji awansu kolegi z pracy"
- "jak się wymigać z delegacji"
- "najdłuższy staż w pracy szkic"
- "kosz z owocami szkic"
- "szkic hamaku"
- "tło do listu"
- "iґ nika przestrzega—a"
- "matka Giorgione"
- "smutne stewardessy płaczą"
- "miała nielegalną plantację maków w ogródku"
- "nadepnęłam boso na klocek"
- "czapka w kształcie kasztana"
- "wredny Roman"
- "ja też się cieszę, a zwłaszcza z kumpli"
- "nakrycia głowy czapka krasnoludka"
- "mówisz, że jesteś na imprezie"
- "wznoszę swe oczy ku górom"
- "tęsknię za swoją chudością"
- "bo zupa była za słona"
- "opis obrazu kobiety zdejmującej skrzydła"
- "kiedy jastrzębie budują gniazda"
- "tło na ask duży rozmiar papieros"
- "świat się skończył"
- "i buciorem gniecie"
- "zwierzęta posługujące się sztućcami"

oraz, według mnie wyjątkowy i zdecydowanie top one:


"Tak wiele się zmieniło. Nie miałam mojej grzywki, nigdy nie miałam chłopaka i wciąż miałam małą warstwę tłuszczu niemowlaka".

Z analizy tych statystyk wniosek nasunął mi się jeden: Matko Boska, jakie ja głupoty na tych blogach wypisuję!


Piszącym i Czytającym: w 2013 bądźcie inspirujący i inspirowani :)

czwartek, 27 grudnia 2012

comfortably numb

Podobno moja wrażliwość była jak odsłonięty nerw. Chłonęłam problemy innych, jak gąbka. Nadwrażliwość napięta jak struna i emocjonalność labradora.
Moje słowa, że gdzieś na dnie, są olbrzymie pokłady cynizmu, sarkazmu i ironii kwitowano pobłażaniem.

Podobno wykonałam emocjonalne salto. Wrażliwość schowana na dnie, przykryta dużym stężeniem cynizmu. Podobno mniej melancholijna, częściej śmiejąca się niż kiedyś.

Mam silnie rozwinięte mechanizmy obronne i zbyt dobrze wiem, że niezwykle często, jedyne co pozostaje na koniec dnia, to roześmiać się szczerze, prosto z przepony. Bo śmiech, to idealna tarcza ochronna przed światem, a przede wszystkim przed sobą samym.

W czasach, gdy nadwrażliwość rozsadzała mnie od środka, marzyłam o tym, by szczerze móc powiedzieć: nieważne i wzruszać ramionami.

Teraz cała jestem tym gestem.
Myślałam, że to kwestia wieku, kolejny etap dorastania. Zdrowy dystans, przez który nie spalasz się tak, jak zawsze. Myśl, że jeśli nie chcesz, by coś było problemem, to zwyczajnie nim nie jest. Może to odkrycie i zrozumienie, co tak naprawdę jest ważne.

A dzisiaj myślę, że nie. Dzisiaj myślę, że emocjonalne salto, to kolejna tarcza, która ma chronić moją wrażliwość. Bo ona wciąż jest, drga napiętą struną we mnie, a na zewnątrz ubiera się we wzruszenie ramionami.

Bo nadchodzi taki moment, gdy emocjonalne salto jest jedynym, co możesz zrobić, by przetrwać kolejny dzień. By nie rozbijać się o rozczarowania, by nie musieć rzucać grochem o ścianę.

I myślę, że kilka lat temu taki stan by mnie zasmucił, że powinien smucić teraz, a ja walczyłabym, by się od niego uwolnić.
Ale dziś wzruszam ramionami i mówię, że to nieważne.
Na ten czas, właśnie tak, jest mi dobrze.


"(...) a we mnie jakby wszystko mijało i coraz większy spokój mnie ogarnia.
Obojętny się niemal sobie staję, obojętny staje mi się cały świat, że jest taki, nie inny.
A nawet mam poczucie, jakbym się odnajdywał w nieznanym mi porządku"
W. Myśliwski 

poniedziałek, 24 grudnia 2012

bambino jazzu

bambino jazzu
Wymarzonych Świąt :)


sobota, 22 grudnia 2012

ty i ja i wszystko co mamy

Cały świat kończy się dla mnie dwukrotnie każdego dnia.
Są takie chwile, gdy zwyczajnie go nie ma.
To chwile, gdy szczotkuję M-ce włosy przed snem.
Lubię ich miękkość, jak delikatnie przesmykują się przez moje palce, ich zapach, długość do pasa i ten odcień, tak inny od mojego.
To też te chwile, gdy patrzę na śpiącą już M-kę, licząc każdą jej rzęsę i zachwycając się kształtem jej ust.

Takie chwile pełne miłości, bliskości.

Nic oprócz nich i wszystko dzięki nim.

czwartek, 20 grudnia 2012

wherever I may roam

Marzy mi się, by ściągnąć sandały przy Fontannie di Piazza. Marzy mi się, by dłonią przesunąć po mozaikach w Parku Güell. Gdybym tylko mogła, jeździłabym żółtą taksówką po Wielkim Jabłku. Tęsknię za Hradczanami i schodami pod Bazyliką Sacré-Coeur. I chciałabym zobaczyć, jak kwitnie wiśnia w tym kraju właśnie. 
Ale gdyby w jednej chwili pojawił się przede mną Dżin w towarzystwie Złotej Rybki, gdyby połączyli swoje wszystkie siły, gdybym mogła powiedzieć nazwę dowolnego miejsca na mapie i, jak za mrugnięciem oka, teleportować się do wybranego miejsca na ziemi, pokazałabym jeden kierunek.
Byłaby to kraina zielonych wzgórz, pięknych lasów i jezior. Gdzie ściany domów pachną tytoniem i tabaką. Gdzie mężczyźni są rośli, skupieni na pracy, surowi ale z ogromnym sercem. Gdzie kobiety są mądre i konkretne. Gdzie w checzy pachnie rybami i ziemniakami pod każdą postacią. Gdzie smak prażnicy pozostaje na zawsze w pamięci, a placki z ciasta chlebowego rozpływają się w ustach. Gdzie krupnik i kreple smakują tak, jak powinny.  Gdzie naga kąpiel w ciepłym jeziorze w środku nocy staje się jednym z piękniejszych wspomnień w życiu. Chcę do tej prostoty i surowości, do herbaty pitej z konfiturą, do tego wzoru na serwetach i stołowej zastawie, która zawsze porusza moje serce. 
Do krainy, gdzie sięgają moje korzenie i historia.
Ciągnie mnie bardziej niż zwykle, bo nowy kolega pali fajkę, a fajka zawsze będzie kojarzyć mi się z dziadkiem; bo przeglądając zdjęcia z odpustu Św. Barbary zobaczyłam choinkę. Choinkę z dzieciństwa przystrojoną w te ręcznie robione łańcuchy i gwiazdy z papieru, tak piękne, że trudno było mi uwierzyć, że stworzyła je ludzka ręka. Te gwiazdy, których robienia obiecał mnie nauczyć. Ale nie zdążył. 
Ergo, gdyby Dżin i Złota Rybka zapytali się mnie: Możesz jechać gdziekolwiek chcesz, w każde miejsce na tym świecie, a wybierasz właśnie to? to kiwnęłabym głową ze słowami:
- Na Kaszëbë proszä .     


niedziela, 16 grudnia 2012

just a book

O tym, że książki nie zawsze odzwierciedlają życie przekonałam się w pierwszej klasie szkoły podstawowej.  Przeczytałam Plastusiowy pamiętnik  i oczywiście sama sobie ulepiłam własnego Plastusia. I co jest do przewidzenia, tak, jak Tosia, schowałam go na pierwszej przerwie do kieszonki swojego fartuszka i biegałam z nim po korytarzu. Nagle patrzę pod nogi Ooo, a to co? Jakieś rozmazane coś. Yhm. Mój Plastuś. Upokorzona i oszukana udałam, że to nie moje i biegałam, jak gdyby nigdy nic dalej, a łzy kapały na moje białe tenisówki made in China. 
Wtedy obiecałam sobie, że nie dam się już nigdy więcej zwieść literaturze. Daję się za to wciągać w świat, w bohaterów. Żyję nimi tak, jakby istnieli w mojej rzeczywistości. Ich domy widzę tak, jakby były moimi. Ich twarze tak wyraźne, jakbym widywała je każdego dnia. Płaczę i śmieję się nad ich losami, tak, jakby były moimi. Zastanawiam się, jakie decyzje podejmą, czasem nie rozumiem i złoszczę się na nich.
Ale myślę też o takiej Emily i Jane, kiedy pisały kolejne słowa, gdzieś przy biurku, późną nocą, zatopione w swojej wyobraźni, w bohaterach z krwi i kości, w swoich obserwacjach i ukrytych pragnieniach.
Myślę o potędze słów, która przetrwała kilkaset lat i wciąż oczarowuje nowe pokolenia na nowo, albo trafia dopiero teraz. Myślę sobie o tym, czy cieszyłby je fakt, że taka ja z XXI wieku, z wypiekami na twarzy, chłonę każde słowo, a to, co czytam osadza się we mnie i żyje w pryzmacie moich wyobrażeń?
Jeśli reinkarnacja jest prawdą, gdyby los chciał mnie ukarać, to powinien cofnąć mnie w kolejnym życiu do czasów Jane Austen, obdarzyć rozumem i niezbyt dobrymi koneksjami. Niechybnie umarłabym z nudów, waląc głową w ścianę, bo przecież od kilkudziesięciu lat wiem, że nie można dać się zwieść literaturze i żaden Pan Darcy nie stanąłby na mojej drodze.
A jednak ten świat mnie fascynuje, z tą swoją śmieszną i pełną hipokryzji etykietą. A jeszcze bardziej fascynują mnie umysły tych, co piszą. Jak te historie rodzą się w głowie, jak są mielone przez szare komórki, nim ułożą się w tekst, który później inni czytają, który może zmienić życia? John Irving najpierw myśli ostatnie zdanie i dopiero potem do niego prowadzi swą opowieść. Innych inspiruje zdarzenie, wokół którego tkają całą historię. Innym wystarcza drugi człowiek, własne historia czy wyobraźnia.
Kiedyś przerzuciłam ostatnią stronę i płakałam nad pozostałymi przez kilka godzin. Usłyszałam:
- No coś ty! Przecież to tylko książka.
 Nieprawda. To człowiek, pragnienia, życie ze swoim nieustannym falowaniem i spadaniem.
To obietnica, by nigdy więcej nie dać się zwieść literaturze, łamana z każdą dobrą, czytaną książką.
   

sobota, 15 grudnia 2012

friends will be friends

Z nowymi relacjami jest jak z nowym obuwiem.
Na początku musi trochę obcierać. Z doświadczenia wiem, że ten but, który w sklepie leżał jak ulał, po jednym dniu lądował w zapomnieniu, a stopy goiły się zbyt długo.
Bo dobry but na początku musi trochę obcierać. Lekko zahaczać o piętę, drażnić się z małym palcem lub zostawić drobny pęcherz po pierwszej przechadzce. Potem się układa do stopy, a stopa do niego.

I tak samo jest z ludźmi. Tu też potrzeba czasu, by odpowiednio się w siebie wpasować. Podejrzliwie patrzę na relację, które zaskakują od razu. Często bardzo szybko i spektakularnie się kończą, pozostawiając po sobie niesmak nie_do_usunięcia. Często te, które nie rokują, które zaczynają się źle, są owiane chłodem i dystansem na wyrost, po jakimś czasie okazują się być tymi prawdziwymi, tymi nie do pokonania. Gdy pierwsze nieporozumienia, nietrafienia w emocje, intencje i rozumienie są później powodem do śmiechu i pozytywnym wspomnieniem.

Lubię ten moment gdy się (d)ociera - i but i człowiek. Wtedy czuję, że ma to sens.
Ale niektóre relacje są jak miękkie, puchate kapcie.
Wystarczy, że pierwszy raz wsuniesz w nie stopy i już czujesz się, jak u siebie.

wtorek, 11 grudnia 2012

you shook me all night long

Zamarudziłam na swoją bezsenność, która jednym skinieniem o trzeciej nad ranem podnosiła moje powieki i zmuszała oczy do tępego wpatrywania się w sufit.
Rano M-ka z radością powitała śnieg za oknem, a mi przypomniał się każdy płatek śniegu, który w środku nocy spadał z nieba i nie osiadał na brukowej kostce, tylko wbijał się we mnie jak ostra igła.
A ponieważ zamarudziłam za bardzo, zbyt intensywnie i niegrzecznie, to bezsenność, w rewanżu, ustąpiła całemu pakietowi zaburzeń sennych, który dopadł mnie, gdy tylko przymknęłam oczy w kolejną noc.
Gdyby jeszcze dręczyły mnie nocne koszmary, katastrofy i najgorsze demony, gdybym śniła największe zło świata tego, to może przełknęłabym to z pierwszym łykiem porannej kawy.
Ale zamykałam oczy w poczuciu błogiego zmęczenia, z nadzieją, że ta noc będzie inna niż te ostatnie rozciągnięte w długie tygodnie; że przy takim zmęczeniu zasypia się przecież, jak kamień, którego nic nie poruszy.
Nie przyszedł sen. Ani ten dobry ani ten zły. Przyszły szumy i splątane w jeden węzeł głosy, tak ciężkie i głośne, że uciec od nich nie było gdzie. A wraz z nimi paraliżujący strach przed nienazwanym, nieokreślonym, tak przejmujący, że aż bolał każdym urwanym wdechem.
I był to lucid dream, bo przecież wiedziałam, że śpię, że wystarczy tylko otworzyć oczy i wszystko zniknie i znów będzie spokój i śnieg sypiący za oknem. Obok przejmującego lęku obezwładniająca bezsilność, bo powieki ołowiane, sklejone ze sobą ani drgnęły. I wtedy pomyślałam, że przecież wystarczy tylko mocniej szarpnąć swoim ciałem, krzyknąć nawet w przestrzeń, to wtedy się obudzę w ciemną noc, wolną od snu i wzburzonych głosów w mojej głowie. A im bardziej napierałam, tym mocniej uciskało coś moją klatkę piersiową, tym mniej mogłam ruszyć kończynami. A im mocniej krzyczałam, tym bardziej ten krzyk przybierał formę kociego pomruku. A przecież widziałam to wszystko, co widzę otwierając oczy, więc skąd ten ból ciała i lęk w głowie? Kolejne, znienawidzone przez mnie, fałszywe przebudzenie zaśmiało się w moją twarz szyderczo a lęk obwiązał mnie całą porażeniem przysennym. I wtedy pomyślałam, że to już koniec, że nie wyrwę się z tego snu_nie_snu a ten śnieg za oknem wciąż będzie sypać tak głośno i nieznośnie już na zawsze. I będę słyszeć te kłótnie w głowie, tych głosów nieprzyjaznych, nie rozchylę warg, by wydać z siebie szepczące ciiii, bo usta z kamienia i ja cała, jak głaz.

Jedno szarpnięcie.
Ręka Kubika na ramieniu, co się dzieje, Katie? ciepłym powietrzem opada na moją twarz, a ja wiem tylko, że lęk we mnie ogromny i mięśnie obolałe, jak nigdy wcześniej.
Gdy w swym śnie_nie_śnie nie mogłam wydostać się ze ciasnego kokonu, Kubik po drugiej stronie, przez dziesięć minut próbował mnie z niego wyszarpać, przy wtórze mojego rozdzierającego krzyku i rzucaniu się w pościeli.

Śnieg sypał bezszelestnie. Poranny łyk kawy smakował paraliżującym strachem, którego przez dwa dni nie zagłuszyły dzwonki tramwajów i stukot kół pociągu. Strachem, który rozkłada się w moim łóżku, skutecznie mnie od niego odciągając. Boję się zasnąć.
Do wczesnego rana, walcząc ze zmęczeniem, szukam na śniegu śladów koleżanki bezsenności. Bo choć męcząca była, to jednak - mimo wszystko -  nie czułam się przy niej obłąkana.


niedziela, 9 grudnia 2012

grudzień za grudniem

grudzień za grudniem
Nieodczuwalnie przeszłam z listopada w grudzień.
Oświetlone miasto, lekko prószący śnieg, zapach prażonych orzechów na Rynku, smak grzanego wina, swetry dziergane przez mamę miłością i Midwinter Graces sprawiły, że naturalnie poczułam się grudniowo.
Grudniowo, czyli spokojnie, wesoło i ciepło od środka.
A potem jeszcze spadł śnieg.
Uwielbiam śnieg.
W śniegu wszystko jest inne, bardziej bliskie, zamyślone, bezpieczne, rozmyte z konturów i kształtów. Nawet jeśli tylko oprószone jak szarlotka cukrem pudrem, to trąca tkliwe struny.
Latarnie miast świecą wtedy zupełnie inaczej, światłem dobrym i pełnym pozytywnych emocji.
Jak  dobrze, że wciąż potrafię uciekać w te stany pełne dziecięcego zachwytu, zatrzymać się nad tym, co dostrzega oko i czerpać z tego energetyzującą przyjemność, tak, że cała reszta znika, jakby i ją przykryły śnieg i cienka warstwa lodu. Jakby całe zło tego świata, całodzienny pęd i negatywy wywołanych zdarzeń, były tylko bajkowymi potworami żyjącymi na kartach ksiąg. 
Powoli włącza mi się moje ho, ho, ho. Jest ciche ale wypełnione po brzegi spokojem i spójnością.

                                                                                                    http://weheartit.com

czwartek, 6 grudnia 2012

welcome to paradise

Bodźcem było pragnienie normalności. Mniejsze tempo, układ z punktami odniesienia.
Miałam zapomnieć o delegacjach do miasta z największym pomnikiem, do tego z największą ilością rond, do miasta czerwonych dachów i kilkunastu wież i do kilku innych. Zapomniałam.
Miałam zapomnieć o spotkaniach, warsztatach i rozmowach z urzędnikami. Zapomniałam.
Miałam po godzinie 16 w ciągu tygodnia i na czas weekendów zapomnieć o pracy. Zapomniałam.

I w takim zapomnieniu trwałam około miesiąca.
Teraz odpisuję w sobotnie wieczory na służbowe maile z jukej; nie dość, że rozmawiam z polskimi urzędnikami, to jeszcze z tymi z zagranicy; po 16 biegnę szybko do domu, by o 19 znów wrócić do pracy. I bardzo usilnie staram się wymigać z delegacji do Brukseli.

Chciałam trzęsienie ziemi, to mam. I w porządku. W końcu biorę świat takim, jakim jest. Jednak nic nie wspominałam o turbulencjach.
Kiedy to się stało? Kiedy świat zakręcił się tak mocno, że jestem w zupełnie innej konfiguracji?
To pewnie musiało być wtedy, gdy zapatrzyłam się za bardzo na czerwony dach za oknem i pognałam gdzieś myślami za horyzont.
Jakimś sposobem, znalazłam się w sytuacjach, które zwykle kwitowałam słowem whatever, bądź śmiałam się z nich wewnętrznie do rozpuku. I to się nie zmieniło, wciąż się śmieję do środka a na zewnątrz obdarzam świat spokojnym, niczego niesugerującym uśmiechem.

Wbiegam do domu i już w przedpokoju zrzucam z siebie biznesową sukienkę, napuszczam wodę do wanny i ściskam stęsknioną M-kę. Próbuję zlokalizować kolczyki, jednocześnie szukając w Internecie nurtujących mnie zagadnień na temat dress codów. Jedną  ręką podaję M-ce syrop, drugą prasuję kolejną sukienkę, próbując rozstrzygnąć, czy jest bardziej koktajlowa, czy może podchodzi raczej pod smart code? Jeśli tak to chyba powinnam założyć ją jutro. Oczywiście nie dochodzę do żadnego satysfakcjonującego wniosku. Zresztą nie mam czasu bo kredka do oczu spadła mi za pralkę, a przydałoby się zlokalizować jeszcze rajstopy, więc  postanawiam, że w swoim mniemaniu jestem zakodowana dokładnie tak, jak chcą w zaproszeniu. I staram się nie myśleć o tym, że na drugi dzień czeka mnie powtórka z rozrywki.

Oczywiście wychodzę z domu w nastroju po jaką cholerę?! Ale akurat wtedy, gdy wysiadam z samochodu i stawiam stopę w delikatnym pantoflu na chodniku, zaczyna sypać śnieg. Uspokajam się. Wnętrze sali wypełnia piękna gra harfiarki, łapię uśmiechy od_niedawna_znajomych, a jakby znanych całkiem długo, i czuję się bardzo naturalnie i swobodnie. Kolejnego wieczora pozwalam owładnąć się jazzowemu zespołowi i tylko przez moment myślę, patrząc na okrągłe stoliki, że zbyt wiele na nim sztućców i kieliszków. Staram się też nie zastanawiać nad tym, ile dotacji jest właśnie przejadanych i przestylizowanych. Bawi mnie błysk w niektórych oczach, bo właśnie rozmawiało się z tym i z tym, a w ogóle to mega szczęściarą jestem, bo mogę w czymś takim uczestniczyć, a propozycja wyjazdu do Brukseli, to się tak szybko nie zdarza. Jestem niemal pewna, że zaraz usłyszę skądinąd znane zdanie: Miliony dziewczyn dałyby się zabić za tę pracę. Nawet nie wiedziałam, jak piękny jest mój wewnętrzny śmiech.
Ale potem już tylko czerpię przyjemność z jedzenia, wina i muzyki, z dekoracji, blasku świec, roześmianych spojrzeń, rozmów przy stoliku. Na koniec O (OMICRON) i właśnie wtedy myślę, że nie dam się tu zwariować, że obronię taką siebie, jaką jestem, że to w zupełności wystarczy.

Gdy po takim kilkudniowym maratonie na wysokim obcasie, wskakuję w miękki dres, M-ka usypia na moim kolanie, popijam książkę piwem, to cieszę się, że jestem tak zupełnie normalna. Patrzę na ośnieżone dachy za oknem i dziękuję, że mam swój dystans.

 

sobota, 1 grudnia 2012

inside job

Pomimo wielkości kompleksu i ilości twarzy mijanych na korytarzach; pomimo zawiłych procedur, w których zbyt często jeszcze ciągnę za sznurek nie od tego kłębka; pomimo tego, że gdy chwycę już właściwy, to on się zwielokrotnia, czuję, że weszłam w całą sytuację prawie tak gładko, jak nóż w masło.  
Być może wszystkich nas, którzy tam jesteśmy determinuje to miejsce. Piękne architektonicznie, ukryte w zieleni, z dala od centrum. Co rano patrzę na budynki z czerwonej cegły, te opuszczone i te odnowione i myślę sobie, że skoro dawniej był tu dom dla ubogich i nieuleczalnie chorych, to nie jest już dziwnym, dlaczego tak dobrze się tu czuję.

Oczywistym było, że tej zmiany potrzebowałam. Oczywiste było, że niezależnie od tego, jak sytuacja się rozwinie, czy za kilka miesięcy oni wciąż będą chcieli mnie i czy ja będę chciała ich, zmiana była niezbędna do poprawy mojego samopoczucia.

A teraz myślę sobie, że może to wszystko, zdarzyło się przede wszystkim po to, abym ja sama zobaczyła, jak zmieniłam się przez ostatnie lata. Może znów dorosłam odrobinę?
Jest we mnie spokój i zdrowy dystans. Nie spalam się tak, jak dawniej, nie przejmuję wszystkim tym, co wychodzi bądź nie. Przede wszystkim odbierając zadania, myślę. Wcześniej brałam bezrefleksyjnie, teraz zadaję pytania i zgłaszam swoje uwagi. Jestem bardziej pewna siebie i mniej bierna, prawie już wcale zewnątrzsterowna. Nie stoję też tak całkiem z boku, buduję relacje.
Od czterech dni, nie jestem najmłodsza stażem. Mam więc kolegę we wspólnej niedoli początkujących. Na tym samym wózku jedziemy po równi pochyłej w dół. Gdy słyszę, że mam go wprowadzić, reaguję głośnym śmiechem - prowadził ślepy kulawego. Cieszę się, że nie jestem sama, choć nieswojo mi, gdy kilka razy dziennie słyszę: dziękuję, tak bardzo mi pomagasz. 

Zastanawia mnie, od kiedy taka jestem? Bo nie sądzę, aby przez te trzy tygodnie takie zmiany we mnie zaszły. Musiałby być już we mnie wcześniej, tylko dawne miejsce, kompletnie mi je przysłoniło.
W nowym kontekście z ciekawością odkrywam i poznaję siebie na nowo.
I nawet, jeśli miałaby to być jedyna wartość dodana tej zmiany, to zdecydowanie było warto.   
Copyright © 2014 serendipity , Blogger