środa, 29 stycznia 2014

siedzę i myślę

Dostałam lampę kreślarską. Ucieszyłam się dziko - wszak zawsze o takiej marzyłam. Dopiero, gdy podłączyłam ją do kontaktu (w sumie lampa jak lampa) przyszło opamiętanie, że to nigdy o lampę kreślarską nie chodziło. Ona była jedynie atrybutem marzenia innego.

Bo ja marzyłam o wielkim stole (i o stół nie chodziło także), na którym będę, w świetle owej lampy, kreślić kwadraty i prostokąty, stwarzać ołówkiem przestrzenie dla codzienności, rozrywki i rozwoju. Takie formy, które będą cieszyć oko, które będą w kadrach aparatów. Takie przestrzenie, które będą dobre i łagodne, w których ludzie będą chcieli po prostu przebywać. 
Tak, marzyłam o tym, aby zostać architektem. To musiało być zaraz po tym, jak nabawiłam się kontuzji prawej kostki i przestałam marzyć o byciu tancerką. Oczywiście nie marzyłam o tym, aby być po prostu architektem. Zainspirowana wątkiem pracowni architektonicznej, który pojawiał się w powieściach Chmielewskiej, marzyłam sobie o byciu właścicielem takiej pracowni, która miałaby rangę międzynarodową. No, może chociaż międzywojewódzką. Bylibyśmy niemal tacy, jak "warszawskie Tygrysy" wygrywając każdy konkurs architektoniczny od Bałtyku aż do Tatr. 
Ja sama miałam być hybrydą Zahy Hadid, Le Corbusiera, Miesa van der Rohe - choć teraz nie chcę sobie nawet wyobrażać, jakie gargamele mogłyby powstać z takiej mieszanki ;). 

Taak... marzenie było piękne. Niestety, jak to w życiu bywa, biednemu wiatr zawsze w oczy i chleb masłem do podłogi. Matematyka w żaden sposób nie chciała się wpasować w struktury mojego umysłu (a może było na odwrót?) i marzenie zostało pogrzebane, gdzieś na początku liceum. No to w niespełnieniu poszłam w teorię. 
I teraz z teoretycznym bagażem cieszę oko, łapię kadry, czytam, oglądam. Czasem się zachwycam, czasem się nawet wzruszam. Bo przecież architekturę można czuć, odbierać każdym zmysłem. Naprawdę każdym. Czasem załamuję ręce i zastanawiam się, czego uczą tych architektów i gdzie podziało się poszanowanie dla struktury miasta, przestrzeni publicznej i miejskiej tkanki. Czemu na miasto coraz rzadziej patrzy się jak na spójny organizm, tylko jak na zbiór samotnych wysp, na których stawiamy co i jak popadnie? Najlepiej, aby było jak największe i szklane. No i żeby jak najwięcej chętnych chciało kupić apartament. I żeby była fontanna. Fontanna jest najważniejsza. O innej infrastrukturze można zapomnieć. Drażni mnie arogancja władz i deweloperów, bezrefleksyjność publicznej opinii, brak dbałości o wspólną przestrzeń.  

Przesycone miasta umierają. Zostają w nich szkielety domów i skorupy fasad. Puste korytarze i zapuszczone parki. Kiedy przestaliśmy budować dla ludzi? Czy ktoś rozumie jeszcze miasto?  
Miasto się zmienia, nie ma co z tym dyskutować. Tylko dla kogo i przez kogo powinno się zmieniać? Przez i dla dygnitarzy, inwestorów?  Czy może dla i przez mieszkańców? Czy może dla i przez wszystkich, którzy z miast korzystają? Gdzie podziały się: wiedza, merytoryka w dyskusjach o kształtowaniu przestrzeni, odpowiedzialność i zaangażowanie mieszkańców, jakieś podstawy estetyki, jakieś - minimalne choć - wyczucie układów? Czy to właśnie, między innymi, przez ten kompletny brak zainteresowania (pomijam zapaleńców) wciąż będą nam stawiać kolejne bezsensowne budynki w bezsensownych miejscach?


Tak siebie samą pytam, siedząc w blasku kreślarskiej lampy i czasem autentycznie żałuję, że nie wbiłam sobie tej matematyki do głowy. 

poniedziałek, 27 stycznia 2014

mój dom

Ostatnia prosta ciągnie się niewyobrażalnie. Przyznaję, gdybym tylko mogła, to już stałabym z całym swoim majdanem, przestępując z nogi na nogę, na placu budowy i czekała na odbiór kluczy.
To już, już niedługo, a jakby cała wieczność. 
Oczywiście, poza dziką radością na myśl o swoim własnym kawałkiem podłogi, przechodzę również przez stany lękowe, poczucie beznadziei oraz całkowite załamanie, średnio kilkanaście razy na dobę.
Wszystkiemu winny jest czajnik i moja niczym nieograniczona wyobraźnia.

Bo ja oczywiście najpierw sobie wszystko wyobraziłam.Każdy kąt, co do milimetra, co do kwiatka, durnostojki i obrazka na ścianie. K A Ż D Y.
A potem naszła mnie refleksja, że wyobrażenie to jedno, a rzeczywistość to drugie. Wymyśliłam sobie na przykład, że chcę mieć w kuchni okrągły stół - biorąc pod uwagę jej wielkość, najprawdopodobniej musiałby być on podwieszany u sufitu - natomiast w salonie, zwykły stolik kawowy. I tu się zaczęło, bo uświadomiłam sobie, że nie daj Boże, przyjdzie mi kiedyś organizować wigilię albo inną Wielkanoc i ani stół kuchenny ani stolik kawowy się nie nada. Potrzebowałabym więc kolejnego stołu, który musiałby zająć miejsce upragnionego fotela, zastąpionego przez kolejne krzesła, które zabrałyby przestrzeń, całkowicie pozbawiając mojego gniazdka oczekiwanego charakteru minimalizmu. Zrewidowałam także szybko swój pomysł na kolorowe, cementowe kafle kuchennej podłogi na rzecz o wiele tańszych, zwykłych kafelków oraz pomysł na garderobę, która stanie się chyba po prostu graciarnią. Po takich wielogodzinnych analizach, stwierdziłam, że właściwie żadnego z moich pomysłów nie zrealizuję i będę mieszkać na kartonach. Co gorsza, uświadomiłam sobie, że tych kartonów nie będzie zbyt wiele, bo przecież ja nic nie mam! Nie mam, bo podczas ostatniej przeprowadzki wpadłam w szał wywalania wszystkiego, co mi się nie podobało, wkurzało, zagracało, co było popsute, nieużywane. Stwierdziłam, że nie chcę w mieszkaniu docelowym filiżanek po stryjecznej babci, dywaników, które znudziły się cioci, talerzy nie od kompletu, które ktoś przyniósł, bo mu już nie były potrzebne. Stwierdziłam, że nie! Wszystko kupię sobie sama, od nowa, takie, jakie ja ja chcę i jakie mi się podoba. W efekcie mam, dosłownie, nic. Oczywiście snując idealistyczne wizje swojego miejsca, od czasu do czasu, gdy wpadło mi coś w oko (same must have: lustro, obrazek, wazon) kupowałam z myślą o przyszłym mieszkaniu. To nic, że nie mam lodówki, to nic, że nie mam odkurzacza, mam za to mnóstwo rzeczy, dzięki którym można zrobić w domu to, co najważniejsze: klimat. I książki. I płyty. Dużo książek i dużo płyt. I ani jednego regału. 

Postanowiłam sporządzić (a jakżeby inaczej) listę rzeczy: wymarzonych, potrzebnych, niezbędnych. Różnią się diametralnie i w niczym mi nie pomogły, tylko jeszcze bardziej pogłębiły frustrację. Mimo usilnych starań, chyba znów skończy się posiadaniem rzeczy tymczasowych na wieczność i nie takich, jakich się chciało. Bo pokory uczy się całe życie. Zwłaszcza przy aranżacji. A potem pomyślałam sobie, że nie będę punktować swoich wyobrażeń, że nie wszystko musi być od razu, ale przecież może być tak, jak chcę. No, może bez cementowych kafli i wanny w stylu empire ale i tak w stylu Katie.

I myślę sobie, że wszystkie pomieszczenia będą jasne, nie będzie firanek ani dywanów. W przedpokoju będą wisieć czarno-białe, rodzinne zdjęcia, girlanda z żarówek i owalne lustro z białą ramą. Pod nim będzie stała etażerka, ze stelaża maszyny do szycia mojej babci, na klucze, wiecznie nieprzeczytane listy z banków, spinki i gumki M-ki, które gubi w locie. 
A pokój M-ki będzie jej wizją. Będzie w nim dużo kolorów i jej rysunki przyczepione klamerkami do sznurka ciągnącego się pod sufitem, przyklejone do ścian i do drzwi szafy, tak, jak teraz u nas. Na łóżku będzie miała patchworkową narzutę i mnóstwo poduszek. I różnokolorowe cotton ball lights, które będą zapalone, gdy będzie zasypiać, a gdy już zaśnie, to nad jej głową świecić będą fluorescencyjne gwiazdy.
W dużym pokoju będzie ciemna kanapa i stolik kawowy. Wygodny, czerwony duży fotel w kącie, przy ścianie, która cała, od podłogi do sufitu będzie wypełniona regałem z książkami. I będą tam lniane, długie zasłony i mnóstwo zdjęć. A na stoliku z surowego drewna i na podłodze i gdzie się tylko da będą wazony z różowymi i żółtymi tulipanami. I choć wpływu na to nie mam, to chcę szeroki parapet, na którym, będę mogła siadać i pić poranną kawę patrząc przez okno. 
W łazience, obok wanny na nóżkach, stanie wiklinowy kosz na pranie, a proszek będę trzymać w szklanym słoju. Lustro będzie ogromne a do pakowego sznurka będę przyczepiać klamerkami zgubione skarpetki. Będą kamienie znalezione latem na plaży i zegar z Marylin Monroe, spieszący się o 10 minut.
Kuchnia zaś będzie trochę w stylu retro. Meble będą miały kolor złamanej bieli, tak, jak piekarnik i lodówka żywcem wyjęta z lat 50-tych. Na lodówce magnesy, które właśnie zamówiłam. W wiklinowych koszach będę trzymać owoce, cebulę i czosnek, a emaliowanych wiaderkach w pastelowych kolorach będą rosły zioła (to nic, że swoim anty-ogrodniczym talentem szybko je zasuszę). Na kaflach będą zamontowane relingi i dozownik na mydło. Będzie prawdziwy ekspres do kawy, toster i gofrownica. U dołu okna zazdrostka jak ze starej chaty i timer w kształcie najbardziej słodkiej w swej kiczowatości muffinki. Będzie mnóstwo puszek i słój na żelki, lizaki i ciastka. I drewniany, okrągły stół na długie posiłki. Na ścianie będzie duża, czarna tablica, na której kolorową kredą, będę pisać listy zakupów, rysować kwiatki, serca i wróżki dla M-ki. A kot dostanie kolorowe miski. 
I w zależności od świąt i zmieniających się pór roku, będą się zmieniały dekoracje wszystkich pomieszczeń, a w ich kątach będą rosły sterty nieprzeczytanych gazet i wszędzie będą rozstawione kubki po herbacie, koniecznie takie nie od kompletu. I, choć to nieoryginalne, w szklanych donicach będą rosły storczyki. A na balkonie bratki i maciejka.

Tak sobie właśnie wizualizuję wieczorami, uświadamiając sobie, że w tę biel muszę wprowadzić jakiś kolor oraz, że jedynie kuchnię mam wymarzoną po najdrobniejszy szczegół.
Dlaczego? Bo kuchnia, to serce domu.
A ja nie mam nawet czajnika... 

piątek, 24 stycznia 2014

changes

Pomyślałam, że skoro mam zachęcać młodych naukowców do inicjowania zmian w szeroko pojętym temacie zrównoważonego rozwoju (tak, w takich za dużych butach teraz chodzę), to warto byłoby coś na ten temat poczytać. Przeczytałam Ten tips for clever change Caroline van Leenders i w żaden sposób nie odniosłam ich do młodych naukowców i zrównoważonego rozwoju, tylko, rzecz jasna - egocentrycznie, do siebie.
I ponieważ wszelkie nadchodzące zmiany zamierzam przejść mądrze, postanowiłam dać się owymi poradami zainspirować. Zamierzam:

1. Żyć w równoległych wszechświatach.

Wszak zmiany zachodzą  i w czterech ścianach i za oknami, w myślach i w emocjach. Nieustannie, każdego dnia, w każdym miejscu, na każdej płaszczyźnie. Trzeba być ich świadomym i umieć je łączyć. Patrzeć w inną stronę, przez inny pryzmat.

2. Rozpocząć pod ziemią.

Schować motykę na słońce i drabinę na księżyc. Zacząć od rzeczy małych, spokojnie, bez rozgłosu. Tak, jak młode saren, zostać w cieniu, dopóki nie urosną wystarczająco duże i silne, by przetrwać. Bez pośpiechu, w ciszy. Stary porządek nie lubi tego, co nowe. Trzeba mieć siły. Nie spalać się na samym starcie.

3. Mieć oko na przyszłość i nogi na ziemi.

Zmiana zaczyna się teraz. Z tym, co mamy. Wyrzucony na brzeg nie siada na plaży, myśląc o tym, jak fajnie byłoby mieć dom z basenem i luksfery zamiast ścian. Buduje schronienie z tego, co ma pod ręką, pamiętając jednocześnie, jaki ma cel, co chce osiągnąć w przyszłości. Pilnując drogi.
Najpierw jest marzenie, a potem działanie. Co zrobię dzisiaj, by je spełnić?

4. Zjednoczyć i złączyć.

Stworzyć własną hybrydę. Łączyć różne światy, spojrzenia i doświadczenia. Czasem nawet wbrew regułom. Niekonwencjonalnie. Na przekór. Hybrydy są wyjątkowe.

5. Wypuścić swoje pomysły.

Tak, jak ptaki wypuszczają pisklęta z gniazd. Niech żyją własnym życiem, niech inspirują i zarażają innych, niech oddychają i rozwijają się, niech nie staną się zakładnikiem ego. Porzucić dumę na rzecz efektu.

6. Wykorzystać bariery.

Bo przecież są. Można narzekać na ograniczenia, ale jeśli nie można ich zmienić, to po co tracić tak cenną i potrzebną energię? Może lepiej nauczyć się korzystać z zasad, zrobić z nich tarczę,  przekuć na coś pozytywnego? I robić dalej swoje?

7. Powiązać.

Pewnie dumnie jest być Zosią Samosią. Ale chyba jednak cholernie ciężko i samotnie. Powtarzać swoją historię, korzystać z pomocy. Nie ze wszystkim trzeba radzić sobie samemu.
8. Obrócić.

Stanąć na głowie i zobaczyć wszystko, z innej perspektywy. Być odważnym i spojrzeć oczami kogoś innego. Zmiana to łamanie istniejących struktur. Także tych we własnym myśleniu.

9. Pojeździć na zebrze.

Mądrze napierać od dołu i z góry, by zbić cynizm środka. Jednocześnie używać uwagi mimowolnej i dowolnej. Jednocześnie patrzeć sercem i pójść po rozum do głowy, by pokonać lenistwo i malkontenctwo.
10. Pamiętać, że na wszystko jest odpowiedni czas.

Bo niecierpliwy dostaje mniej. A cierpliwość jest niezbędna do zmiany. Trzeba wierzyć, że to, co się zdarza, dzieje się w najlepszym ku temu czasie. Trzeba wyczuć rytm zmiany, nie naciskać. Wykorzystać dobrze ten czas, który daje czekanie. Oddać się refleksji.



Są zmiany, które zachodzą niezauważalnie. Jak niezdiagnozowana choroba, która czyni nieodwracalne, niewidzialne metamorfozy. Czasem nie widzisz, że się przeobrażasz. Czasem dopiero czas pokaże, czy zmiana była dobra czy też nie. 
Sam fakt zmiany jest dobry. Oznacza, że dawne schematy już nie funkcjonują, że chce się lepiej, trochę więcej.
Ale wcale nie trzeba się zmieniać. Przecież przetrwanie nie jest obowiązkowe.

A ja w ciszy będę rosła, mając oczy szeroko otwarte na wszystkie płaszczyzny i poziomy. Będę czerpać z tego, co mam, wciąż przetwarzając i inspirując się rozwiązaniami innych. Będę prosić o pomoc, pytać o zdanie innych i mówić o swych małych rewolucjach. Nie będę się spieszyć. Czasem zrobię coś na opak. Ale wciąż będę marzyć, tworzyć listę życzeń. Wywrócę wszystko na drugą stronę i spojrzę chłodnym okiem. A potem zapałem serca pozwolę zmianie żyć i się z niej w pełni cieszyć.

Na razie zmianą jest pstryk!

czwartek, 16 stycznia 2014

w środku myśli

Akurat wtedy, gdy stwierdziłam, że wystarczy już rewolucji w moim życiu, zaproszono mnie na rozmowę. No to poszłam pogadać, pośmiałam się, miło czas spędziłam. Godzina, w moim mniemaniu, bez zobowiązań przekształciła się w wybór, który stoi i patrzy się na mnie, jak ciele na malowane wrota. I ominąć go nie sposób.

Potem stałam w kolejce po kiszoną kapustę, a pani przede mną kupowała kiszone ogórki. Pakując je do siatki odebrała telefon. Ucieszyła się bardzo. Jej rodzina powiększyła się o kolejną osobę.

Bo dobre, ważne rzeczy zawsze dzieją się obok codzienności, takiej zwykłej, monotonnej.
Rewolucje można przeczuwać, można wiedzieć, że nadchodzą ale i tak, gdy już wybuchną, zawsze towarzyszy im zdziwienie, że to już, że to naprawdę się dzieje. 

Mój świat zawsze będzie się kręcił wokół mnie a ja wokół niego. Tylko ten świat jest w systemie naczyń połączonych innych światów, które tworzę jeszcze inne wszechświaty. A one wokół mojego już niekoniecznie będą się kręcić. Chyba nawet lepiej, że tego nie robią. Znów odkrywam, jak dużo luzu daje zejście z poziomu ego.
Mam dość ciężkich atmosfer i wysokich ciśnień, negatywnych przekazów. Nadmiaru informacji, ostrych kantów rzeczy_wistości, zewnętrznego świata, tak nie przystającego do tego, co wewnątrz. 
Chciałabym się skulić w swoim wnętrzu. Pense moult, parle peu, écris rien.

Chciałabym raz jeszcze przeczytać te kilkadziesiąt książek, które czytałam 10-15 lat temu.
Myślę, że teraz zrozumiałabym je naprawdę. 

poniedziałek, 13 stycznia 2014

no more drama

Tuż obok mojego domu, nad melioracyjnym rowem, który można pokonać jednym susem, jest kładka. Kładka, jak kładka. Rachityczna. Zbita z iluś tam, zbutwiałych już, desek. Tam się któraś łamie, tam kruszy, trzeszczy. I od wielu lat ktoś niestrudzenie tę kładkę naprawia dobijając do niej kolejne deski, które po jakimś czasie się łamią, kruszą, trzeszczą, butwieją. Od wielu lat ktoś wkłada swoją energię i wysiłek w to, aby ta kładka trwała i pełniła swoją funkcję, bo jest tam potrzebna. A kładka ugina się od ciężaru stóp i psich łap, wypacza.Coraz mniej przypomina siebie, coraz rzadziej może realizować to, co określa jej zasadność i istnienie.

Myślę, czasem warto pozwolić konstrukcji, aby się załamała a nie utrzymywać ją sztucznie przy życiu. Zwłaszcza wtedy, gdy co rusz i coraz częściej trzeba nadawać jej dawną formę, która i tak nie będzie już tym, czym była. Czasem chyba lepiej odpuścić. 

Myślę sobie, że teraz mogę. Mogę załamać się tak zwyczajnie, zupełnie naturalnie wyrzucając z siebie to, co się złamało, ukruszyło, pękło. I budować od nowa silniejszą siebie. 


czwartek, 9 stycznia 2014

sometimes

sometimes

I dziś jest właśnie taki dzień.
Bez oczekiwań, planów, analiz.
Gdy wieczorem położę głowę na poduszkę z twarzą Marylin Monroe, będę wiedziała, czy wyszłam na plus czy na minus.
I wtedy zacznę oczekiwać, analizować i planować.
Będę wiedziała co.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

enter sandman

enter sandman
Na poduszce, jeden obok drugiego, zamiast pluszowych misiów, ubrane we flanelowe piżamy z odpowiednim graficznym motywem przewodnim, leżą moje lęki. Każdy, co do jednego, chce się mocno wtulić w każdą myśl, która jeszcze nie śpi. 
Znów przewracam się z boku na bok, przetaczam z jednego krańca łóżka w drugi. A lęki rozpychają się, kopią, zabierają kołdrę i wchodzą na głowę. 
Poddaję się i z nabożną wręcz dokładnością przyglądam się im po kolei. A im bardziej któryś przeraża, tym mocniej się wpatruję, przydzielam im realne twarze, barwy głosów i gesty. I nakręcam je jeszcze bardziej, jak pozytywkę z horroru, która nigdy nie przestaje grać.
Można stwierdzić, że to paranoja. Albo intuicja.
Boję się konkretnych ludzi i zdarzeń. Ślepego losu i nieuwagi. Braku skupienia i świadomości. Coś każe mi bać się tego wszystkiego, czego teoretycznie nie powinnam, jakby dawało mi to jakąkolwiek kontrolę. Ergo, obracam we wszystkie możliwe kierunki swoje lęki. A one rosną i wprawiają serce w kołatanie, jakąś niepojętą dla mnie potrzebą wciskania guzika autodestrukcji. 
A przecież wiem, że wystarczy odpuścić, dać im ulecieć. Tylko, gdy zgaszę światło...


 

piątek, 3 stycznia 2014

high hopes

Nie pamiętam, bym kiedykolwiek coś postanawiała. Zawsze bardziej śmiałam się, że wraz ze styczniem wszyscy masowo jesteśmy chudsi, sprawniejsi fizycznie, bardziej oczytani, w lodówce mamy tylko zdrowe produkty, których nazwy jesteśmy w stanie wymienić w przynajmniej w sześciu językach tego świata. Milsi, bez połowy swoich wad, z ukończonymi wszelkimi możliwymi kursami i z mnóstwem stempelków w paszportach (choćby tych mentalnych). A z każdym dniem, mimo wszelkich prób i wysiłków, coraz bliżej nam do tych nas grudniowych, zeszłorocznych, nieużywających karnetu na basen, zapatrzonych bezmyślnie w szklaną pogodę, warczących na otoczenie w chmurze papierosowego dymu.
Może raz, czy dwa, z poczucia, że chyba jakaś dziwna jestem, skoro nic sobie nie postanawiam, wypisałam kilka absurdalnych punktów, o których zapomniałam i, rzecz jasna, nie zrealizowałam. I nadal byłam niesystematyczna, niebiegająca, roztrzepana, z zagrożeniem z niemieckiego na koniec roku i nieprzeczytaną Anną Kareniną na półce. Zdecydowanie wolę listy wakacyjne. 

Jednak w zeszłym roku coś sobie postanowiłam. I choć bardziej w ramach żartu, bez przekonania o własnej systematyczności czy pamięci, założyłam (owszem, czasami zachowuję się, jak gimnazjalistka i dobrze mi z tym) słoik dobrych zdarzeń 2013. Ku mojemu zdziwieniu pamiętałam i zapisywałam dobre chwile na post-it'ach, które potem wrzucałam do słoika. Wypełnił się po brzegi. Pierwszego stycznia otworzyłam słoik, wyjęłam i przeczytałam każdą kolorową karteczkę. Kilkadziesiąt mimowolnych, szczerych uśmiechów. Jednak zabawy rodem z gimbazy dobrze robią na samopoczucie. 
Przeglądam zdjęcia, mnóstwo zdjęć. Pstrykałam bez opamiętania. Często bez sensu i bez potrzeby. Ale znów mimowolnie się uśmiecham. 
I nagle postanawiam sobie, że będę miała słoik na ten rok i będę pstrykać jeszcze bardziej.
Te wszystkie małe radości gdzieś uciekają, przykryte niezrzuconymi kilogramami, popiołem z papierosa i zakurzoną książką do hiszpańskiego, zawstydzoną listą bez odhaczonych punktów. Trzeba im pomóc znów wyjść, dać o sobie przypomnieć, bo nagle może okazać się, że - mimo wszystko - było dobrze, pięknie, niesamowicie. 
I tak właśnie, mimo iż postanowień nie praktykuję, postanawiam sobie pielęgnować małe szczęścia. Ergo, mam słoik dobrych zdarzeń 2014. I siedem postanowień na nowy rok. Jeśli stanę się systematyczna i skupiona, jeśli będę biegać, odważę się mówić po niemiecku i przeczytam Annę Kareninę, to nie będzie to miało nic wspólnego z noworocznymi postanowieniami. To widocznie tak miało się stać. 
Siedząc nad rozsypanymi na podłodze post-itami odruchowo sięgnęłam po pióro i po świeżo kupiony pod wpływem impulsu notes, który miał mi się przydać do niczego. I zapisałam jedno zdanie. Nie zdradzę go, tak, jak nie zdradzę sześciu kolejnych. Wszystkie pielęgnują szczęście.     

Gdy zamykam notes z kotem na okładce, zauważam na niej napis: Have an aim in life or your energies will all be wasted. 
Przypadek?
Nie sądzę.


Copyright © 2014 serendipity , Blogger