Ostatnia prosta ciągnie się
niewyobrażalnie. Przyznaję, gdybym tylko mogła, to już stałabym z całym
swoim majdanem, przestępując z nogi na nogę, na placu budowy i czekała
na odbiór kluczy.
To już, już niedługo, a jakby cała wieczność.
Oczywiście,
poza dziką radością na myśl o swoim własnym kawałkiem podłogi,
przechodzę również przez stany lękowe, poczucie beznadziei oraz
całkowite załamanie, średnio kilkanaście razy na dobę.
Wszystkiemu winny jest czajnik i moja niczym nieograniczona wyobraźnia.
Bo
ja oczywiście najpierw sobie wszystko wyobraziłam.Każdy kąt, co do
milimetra, co do kwiatka, durnostojki i obrazka na ścianie. K A Ż D Y.
A potem naszła mnie refleksja, że wyobrażenie to jedno, a rzeczywistość to drugie. Wymyśliłam sobie na przykład, że chcę mieć w kuchni okrągły stół - biorąc pod uwagę jej wielkość, najprawdopodobniej musiałby być on podwieszany u sufitu - natomiast w salonie, zwykły stolik kawowy. I tu się zaczęło, bo uświadomiłam sobie, że nie daj Boże, przyjdzie mi kiedyś organizować wigilię albo inną Wielkanoc i ani stół kuchenny ani stolik kawowy się nie nada. Potrzebowałabym więc kolejnego stołu, który musiałby zająć miejsce upragnionego fotela, zastąpionego przez kolejne krzesła, które zabrałyby przestrzeń, całkowicie pozbawiając mojego gniazdka oczekiwanego charakteru minimalizmu. Zrewidowałam także szybko swój pomysł na kolorowe, cementowe kafle kuchennej podłogi na rzecz o wiele tańszych, zwykłych kafelków oraz pomysł na garderobę, która stanie się chyba po prostu graciarnią. Po takich wielogodzinnych analizach, stwierdziłam, że właściwie żadnego z moich pomysłów nie zrealizuję i będę mieszkać na kartonach. Co gorsza, uświadomiłam sobie, że tych kartonów nie będzie zbyt wiele, bo przecież ja nic nie mam! Nie mam, bo podczas ostatniej przeprowadzki wpadłam w szał wywalania wszystkiego, co mi się nie podobało, wkurzało, zagracało, co było popsute, nieużywane. Stwierdziłam, że nie chcę w mieszkaniu docelowym filiżanek po stryjecznej babci, dywaników, które znudziły się cioci, talerzy nie od kompletu, które ktoś przyniósł, bo mu już nie były potrzebne. Stwierdziłam, że nie! Wszystko kupię sobie sama, od nowa, takie, jakie ja ja chcę i jakie mi się podoba. W efekcie mam, dosłownie, nic. Oczywiście snując idealistyczne wizje swojego miejsca, od czasu do czasu, gdy wpadło mi coś w oko (same must have: lustro, obrazek, wazon) kupowałam z myślą o przyszłym mieszkaniu. To nic, że nie mam lodówki, to nic, że nie mam odkurzacza, mam za to mnóstwo rzeczy, dzięki którym można zrobić w domu to, co najważniejsze: klimat. I książki. I płyty. Dużo książek i dużo płyt. I ani jednego regału.
A potem naszła mnie refleksja, że wyobrażenie to jedno, a rzeczywistość to drugie. Wymyśliłam sobie na przykład, że chcę mieć w kuchni okrągły stół - biorąc pod uwagę jej wielkość, najprawdopodobniej musiałby być on podwieszany u sufitu - natomiast w salonie, zwykły stolik kawowy. I tu się zaczęło, bo uświadomiłam sobie, że nie daj Boże, przyjdzie mi kiedyś organizować wigilię albo inną Wielkanoc i ani stół kuchenny ani stolik kawowy się nie nada. Potrzebowałabym więc kolejnego stołu, który musiałby zająć miejsce upragnionego fotela, zastąpionego przez kolejne krzesła, które zabrałyby przestrzeń, całkowicie pozbawiając mojego gniazdka oczekiwanego charakteru minimalizmu. Zrewidowałam także szybko swój pomysł na kolorowe, cementowe kafle kuchennej podłogi na rzecz o wiele tańszych, zwykłych kafelków oraz pomysł na garderobę, która stanie się chyba po prostu graciarnią. Po takich wielogodzinnych analizach, stwierdziłam, że właściwie żadnego z moich pomysłów nie zrealizuję i będę mieszkać na kartonach. Co gorsza, uświadomiłam sobie, że tych kartonów nie będzie zbyt wiele, bo przecież ja nic nie mam! Nie mam, bo podczas ostatniej przeprowadzki wpadłam w szał wywalania wszystkiego, co mi się nie podobało, wkurzało, zagracało, co było popsute, nieużywane. Stwierdziłam, że nie chcę w mieszkaniu docelowym filiżanek po stryjecznej babci, dywaników, które znudziły się cioci, talerzy nie od kompletu, które ktoś przyniósł, bo mu już nie były potrzebne. Stwierdziłam, że nie! Wszystko kupię sobie sama, od nowa, takie, jakie ja ja chcę i jakie mi się podoba. W efekcie mam, dosłownie, nic. Oczywiście snując idealistyczne wizje swojego miejsca, od czasu do czasu, gdy wpadło mi coś w oko (same must have: lustro, obrazek, wazon) kupowałam z myślą o przyszłym mieszkaniu. To nic, że nie mam lodówki, to nic, że nie mam odkurzacza, mam za to mnóstwo rzeczy, dzięki którym można zrobić w domu to, co najważniejsze: klimat. I książki. I płyty. Dużo książek i dużo płyt. I ani jednego regału.
Postanowiłam
sporządzić (a jakżeby inaczej) listę rzeczy: wymarzonych, potrzebnych,
niezbędnych. Różnią się diametralnie i w niczym mi nie pomogły, tylko
jeszcze bardziej pogłębiły frustrację. Mimo usilnych starań, chyba znów
skończy się posiadaniem rzeczy tymczasowych na wieczność i nie takich,
jakich się chciało. Bo pokory uczy się całe życie. Zwłaszcza przy
aranżacji. A potem pomyślałam sobie, że nie będę punktować swoich
wyobrażeń, że nie wszystko musi być od razu, ale przecież może być tak,
jak chcę. No, może bez cementowych kafli i wanny w stylu empire ale i
tak w stylu Katie.
I myślę sobie, że
wszystkie pomieszczenia będą jasne, nie będzie firanek ani dywanów. W
przedpokoju będą wisieć czarno-białe, rodzinne zdjęcia, girlanda z
żarówek i owalne lustro z białą ramą. Pod nim będzie stała etażerka, ze
stelaża maszyny do szycia mojej babci, na klucze, wiecznie nieprzeczytane listy z banków, spinki i gumki M-ki, które gubi w locie.
A
pokój M-ki będzie jej wizją. Będzie w nim dużo kolorów i jej rysunki
przyczepione klamerkami do sznurka ciągnącego się pod sufitem,
przyklejone do ścian i do drzwi szafy, tak, jak teraz u nas. Na łóżku
będzie miała patchworkową narzutę i mnóstwo poduszek. I różnokolorowe
cotton ball lights, które będą zapalone, gdy będzie zasypiać, a gdy już zaśnie, to nad jej głową świecić będą fluorescencyjne gwiazdy.
W
dużym pokoju będzie ciemna kanapa i stolik kawowy. Wygodny, czerwony
duży fotel w kącie, przy ścianie, która cała, od podłogi do sufitu
będzie wypełniona regałem z książkami. I będą tam lniane, długie zasłony
i mnóstwo zdjęć. A na stoliku z surowego drewna i na podłodze i gdzie
się tylko da będą wazony z różowymi i żółtymi tulipanami. I choć wpływu
na to nie mam, to chcę szeroki parapet, na którym, będę mogła siadać i
pić poranną kawę patrząc przez okno.
W
łazience, obok wanny na nóżkach, stanie wiklinowy kosz na pranie, a
proszek będę trzymać w szklanym słoju. Lustro będzie ogromne a do
pakowego sznurka będę przyczepiać klamerkami zgubione skarpetki. Będą
kamienie znalezione latem na plaży i zegar z Marylin Monroe, spieszący się o 10 minut.
Kuchnia
zaś będzie trochę w stylu retro. Meble będą miały kolor złamanej bieli,
tak, jak piekarnik i lodówka żywcem wyjęta z lat 50-tych. Na lodówce
magnesy, które właśnie zamówiłam. W wiklinowych koszach będę trzymać
owoce, cebulę i czosnek, a emaliowanych wiaderkach w pastelowych
kolorach będą rosły zioła (to nic, że swoim anty-ogrodniczym talentem
szybko je zasuszę). Na kaflach będą zamontowane relingi i dozownik na
mydło. Będzie prawdziwy ekspres do kawy, toster i gofrownica. U dołu
okna zazdrostka jak ze starej chaty i timer w kształcie najbardziej
słodkiej w swej kiczowatości muffinki. Będzie mnóstwo puszek i słój na
żelki, lizaki i ciastka. I drewniany, okrągły stół na długie posiłki. Na
ścianie będzie duża, czarna tablica, na której kolorową kredą, będę
pisać listy zakupów, rysować kwiatki, serca i wróżki dla M-ki. A kot
dostanie kolorowe miski.
I w
zależności od świąt i zmieniających się pór roku, będą się zmieniały
dekoracje wszystkich pomieszczeń, a w ich kątach będą rosły sterty
nieprzeczytanych gazet i wszędzie będą rozstawione kubki po herbacie,
koniecznie takie nie od kompletu. I, choć to nieoryginalne, w szklanych
donicach będą rosły storczyki. A na balkonie bratki i maciejka.
Tak
sobie właśnie wizualizuję wieczorami, uświadamiając sobie, że w tę biel
muszę wprowadzić jakiś kolor oraz, że jedynie kuchnię mam wymarzoną po
najdrobniejszy szczegół.
Dlaczego? Bo kuchnia, to serce domu.
A ja nie mam nawet czajnika...
Jeszcze tylko odrobina cierpliwości, Katie i w nowym domu rozwiniesz skrzydła - tak szeroko, jak tylko Ty potrafisz :)
OdpowiedzUsuńTrochę mały metraż mam, skrzydła mogą wyjść przez balkon ;)
UsuńMatko kochano:) Wszyściutko takie jakie i ja kocham:) Czułabym się u Ciebie jak u siebie... takie podobne klimaty:)
OdpowiedzUsuńMoja droga, niezależnie od tego, czy jakikolwiek procent moich wizji uda się zrealizować (mi się nie uda?;) ) to serdecznie Cię do siebie zapraszam. Jak już będzie, gdzie ;)
UsuńWszystko to zmodyfikuje zycie i nowe potrzeby.
OdpowiedzUsuńNo właśnie wiem, te wszystkie czajniki, odkurzacze i lodówki ;)
UsuńZacznij wklejać zdjęcia upatrzonych drobiazgów, a każdy coś dla Ciebie spod ziemi wydobędzie. Ja biorę na siebie ten czajnik i narzutę dla M-Ki :)) W Jakich kolorach? Lila róż z błękitem? Proszę o wytyczne do formy czajnika:)))
OdpowiedzUsuń:))) zaznaczam takie drobiazgi w gazetach, wycinam i zbieram zdjęcia z netu - czasem sobie będę przeglądać z myślą, jakie fajne rzeczy chciałabym mieć ;) Oj, Kochana... to urocze z Twojej strony, ale nie śmiałabym nawet prosić :) Ale jeśli chcesz i masz czas, to wierzę w Twój gust, jeśli chodzi o kolory - myślę, że te są dla M-ki idealne ;) A czajnik z gwizdkiem, jakikolwiek, byle nie elektryczny ;)
UsuńJak będzie już "so weit" wpraszam się z gwizdkiem na herbatę:)))) A co do kolorów poproś M-kę o próbkę kredkami :))))
UsuńZapraszam, zapraszam :) Poproszę, ale M-ka ostatnio nadużywa czarnego koloru, więc nie wiem, czy to dobry pomysł ;)
UsuńU mnie na nowym już wszystko jest prócz kuchni właśnie. Znaczy kuchnia jest, ale łysa. I niech sobie to będzie serce, ale mnie jej łysość nie przeszkadza: kuchnia to miejsce, gdzie spędzam najmniej czasu. Pewnie dlatego, że mi się laptop na mikroskopijnym stoliku nie mieści ;)
OdpowiedzUsuńMoja kuchnia jest dopracowana do najdrobniejszego szczegóły w wyobraźni, gdyż w rzeczywistości jest kompletnie łysa. Zdaje się, że mam sztućce i z jakieś dwa talerze ;)
Usuń