Dostałam lampę kreślarską. Ucieszyłam się dziko - wszak zawsze o takiej marzyłam. Dopiero, gdy podłączyłam ją do kontaktu (w sumie lampa jak lampa) przyszło opamiętanie, że to nigdy o lampę kreślarską nie chodziło. Ona była jedynie atrybutem marzenia innego.
Bo ja marzyłam o wielkim stole (i o stół nie chodziło także), na którym będę, w świetle owej lampy, kreślić kwadraty i prostokąty, stwarzać ołówkiem przestrzenie dla codzienności, rozrywki i rozwoju. Takie formy, które będą cieszyć oko, które będą w kadrach aparatów. Takie przestrzenie, które będą dobre i łagodne, w których ludzie będą chcieli po prostu przebywać.
Tak, marzyłam o tym, aby zostać architektem. To musiało być zaraz po tym, jak nabawiłam się kontuzji prawej kostki i przestałam marzyć o byciu tancerką. Oczywiście nie marzyłam o tym, aby być po prostu architektem. Zainspirowana wątkiem pracowni architektonicznej, który pojawiał się w powieściach Chmielewskiej, marzyłam sobie o byciu właścicielem takiej pracowni, która miałaby rangę międzynarodową. No, może chociaż międzywojewódzką. Bylibyśmy niemal tacy, jak "warszawskie Tygrysy" wygrywając każdy konkurs architektoniczny od Bałtyku aż do Tatr.
Ja sama miałam być hybrydą Zahy Hadid, Le Corbusiera, Miesa van der Rohe - choć teraz nie chcę sobie nawet wyobrażać, jakie gargamele mogłyby powstać z takiej mieszanki ;).
Taak... marzenie było piękne. Niestety, jak to w życiu bywa, biednemu wiatr zawsze w oczy i chleb masłem do podłogi. Matematyka w żaden sposób nie chciała się wpasować w struktury mojego umysłu (a może było na odwrót?) i marzenie zostało pogrzebane, gdzieś na początku liceum. No to w niespełnieniu poszłam w teorię.
I teraz z teoretycznym bagażem cieszę oko, łapię kadry, czytam, oglądam. Czasem się zachwycam, czasem się nawet wzruszam. Bo przecież architekturę można czuć, odbierać każdym zmysłem. Naprawdę każdym. Czasem załamuję ręce i zastanawiam się, czego uczą tych architektów i gdzie podziało się poszanowanie dla struktury miasta, przestrzeni publicznej i miejskiej tkanki. Czemu na miasto coraz rzadziej patrzy się jak na spójny organizm, tylko jak na zbiór samotnych wysp, na których stawiamy co i jak popadnie? Najlepiej, aby było jak największe i szklane. No i żeby jak najwięcej chętnych chciało kupić apartament. I żeby była fontanna. Fontanna jest najważniejsza. O innej infrastrukturze można zapomnieć. Drażni mnie arogancja władz i deweloperów, bezrefleksyjność publicznej opinii, brak dbałości o wspólną przestrzeń.
Przesycone miasta umierają. Zostają w nich szkielety domów i skorupy fasad. Puste korytarze i zapuszczone parki. Kiedy przestaliśmy budować dla ludzi? Czy ktoś rozumie jeszcze miasto?
Miasto się zmienia, nie ma co z tym dyskutować. Tylko dla kogo i przez kogo powinno się zmieniać? Przez i dla dygnitarzy, inwestorów? Czy może dla i przez mieszkańców? Czy może dla i przez wszystkich, którzy z miast korzystają? Gdzie podziały się: wiedza, merytoryka w dyskusjach o kształtowaniu przestrzeni, odpowiedzialność i zaangażowanie mieszkańców, jakieś podstawy estetyki, jakieś - minimalne choć - wyczucie układów? Czy to właśnie, między innymi, przez ten kompletny brak zainteresowania (pomijam zapaleńców) wciąż będą nam stawiać kolejne bezsensowne budynki w bezsensownych miejscach?
Tak siebie samą pytam, siedząc w blasku kreślarskiej lampy i czasem autentycznie żałuję, że nie wbiłam sobie tej matematyki do głowy.
Też chciałam być architekiem, byłam o krok, za rok miałam zdawć, a zdałam na biologię, a miała to być tylko przymiarka do wymarzonych studiów:-)
OdpowiedzUsuń:) tak to życie weryfikuje nasze plany ;)
UsuńNo popatrz Ty.:) I ja dawno dawno temu, bo w szkole średniej, miałam marzenie by architektem zostać. I też mi w realizacji przeszkodziła ignorancja matematyczna. Jestem nieprawdopodobnym matematycznym głąbem, niestety.
OdpowiedzUsuńAle popatrz, gdybyśmy jednak na tę architekturę jakimś cudem się dostały z tą naszą matematyczną ignorancją - jakie ciekawe projekty mogłyby powstać ;)
UsuńA'propos tego, co napisałaś, przypomniał mi się pewien cytat. Myślę, że bardzo adekwatny do tego, co sama myślisz i co opisałaś. A mianowicie:
OdpowiedzUsuń"„Chcieliśmy zbudować miasto nie dla biznesu i samochodów, ale dla dzieci. Zamiast konstruować nowe wielopasmówki, ograniczyliśmy ruch samochodowy. Zainwestowaliśmy w dobrej jakości chodniki, piesze pasaże, parki, drogi dla rowerów, biblioteki. Zlikwidowaliśmy tysiące bilboardów reklamowych i posadziliśmy drzewa. Jedynym celem naszych codziennych wysiłków było szczęście”.
To słowa Enrique Peñalosy, byłego burmistrza kolumbijskiej Bogoty. Masz podobny poziom miejskiego marzycielstwa, którego zazdroszczę.
Bardzo ładny ten cytat :) Mogłabym się w tej Bogocie chyba odnaleźć ;)
Usuń