Tuż obok mojego domu, nad melioracyjnym rowem, który można pokonać jednym susem, jest kładka. Kładka, jak kładka. Rachityczna. Zbita z iluś tam, zbutwiałych już, desek. Tam się któraś łamie, tam kruszy, trzeszczy. I od wielu lat ktoś niestrudzenie tę kładkę naprawia dobijając do niej kolejne deski, które po jakimś czasie się łamią, kruszą, trzeszczą, butwieją. Od wielu lat ktoś wkłada swoją energię i wysiłek w to, aby ta kładka trwała i pełniła swoją funkcję, bo jest tam potrzebna. A kładka ugina się od ciężaru stóp i psich łap, wypacza.Coraz mniej przypomina siebie, coraz rzadziej może realizować to, co określa jej zasadność i istnienie.
Myślę, czasem warto pozwolić konstrukcji, aby się załamała a nie utrzymywać ją sztucznie przy życiu. Zwłaszcza wtedy, gdy co rusz i coraz częściej trzeba nadawać jej dawną formę, która i tak nie będzie już tym, czym była. Czasem chyba lepiej odpuścić.
Myślę sobie, że teraz mogę. Mogę załamać się tak zwyczajnie, zupełnie naturalnie wyrzucając z siebie to, co się złamało, ukruszyło, pękło. I budować od nowa silniejszą siebie.
Mówi się "nie łam się". Ale nie wiem, czy tak Ci powiedzieć. Skoro znasz sposób na to, żeby zacząć od nowa, to pewnie tak będzie najlepiej, najsolidniej. Tyko - jak?
OdpowiedzUsuńZłamałam się i jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, to połamanie się było dobre i pozytywne.
UsuńWięc buduj... silniejszą siebie, pewniejszą. Szczerze Ci będę sekundować i mocno trzymać kciuki. Uściski.
UsuńTak właśnie robię :) Dziękuję Ci bardzo :)
Usuń