poniedziałek, 15 maja 2017

be still, my soul

be still, my soul
serendipity, katie lamassu, deszcz, klasy

Składam się z małych chwil. Z zapachu żywicy, mroźnego powietrza od resztek śniegu leżącego w górach. Składam się głębokiego oddechu, aż do pępka, na szczycie. Składam się z widoku rzepakowych pól i szybkiej jazdy samochodem poza miastem. Jestem w dzwonkach mijających mnie rowerów, stukocie klawiatury pod opuszkami palców, kadrem zdjętym z rzeczywistości. Składam się z zapachu powietrza przed burzą i bzów po wiosennej ulewie. 
I składam się z waszych historii, zwątpień, radości i strachów. Waszych zasłuchań w piosenki, zagiętych rogów książek w miejscach istotnych, zapatrzeń i gestów. Jestem waszymi krokami, które rozpoznaję przed zakrętem, przeczuciami, które po obu stronach każą chwycić za telefon. I jestem tymi światami, które otwieracie we mnie swoją obecnością. 
Składam się też z ciężkich kołder, pod którymi chowam się zbyt często, z kawy bez której nie mam głowy do kontekstów, z listka tabletek na ogólne rozbicie, kłębka nerwów pod skórą i worka połamanych drogowskazów. 

Byłam na szkoleniu z kaizen i cały czas myślałam o życiu. O swoich codziennych mudach. 
O tym, że ze wszystkich dostępnych dróg zawsze wybieram te najtrudniejsze. O tym, że nie mówię, tylko kiszę, jak ogórki w słoikach, których nikt później nie otwiera. O tym, że nadal jestem tą 16latką, która swój bunt i niezgodę wyrazi mocniejszą kreską na powiece. O tym, że tak naprawdę, to wcale nie jest ważne. O tym, że gnam czasem na oślep, jakby tylko ruch i działanie potwierdzały moje bycie.

W końcu wyszło słońce, na które czekałam z utęsknieniem. W słuchawkach tak bardzo deszczowe The Cure. Tak idealnie wypełniło wnętrze. 

To nie jest źle, że myślisz o innych, za dużo jest tych, co rozpychają się łokciami. 
Ty jesteś dobra i to nie jest złe. 

Kiedy idę z parkingu do bramy, garstka dzieciaków krzyczy do mnie dzień dobry. Sąsiedzi zagadują o pogodę, kurtkę, rozliczenie wody i ostatni wyjazd za miasto. Dzwonki domofonów wyciągają M-kę na podwórko lub przyprowadzają koleżanki. Mam swoje umowne miejsce parkingowe, skrzynkę na listy i miejsce na zepsuty rower. Mam swoje miejsce, które mnie przyjęło. 

Dziś rozpycham się łokciami we własnym życiu. Dopycham się do siebie samej. Do punktu zaczepienia. 

Dziś zaczynam składać siebie z tego wszystkiego, co składa się na mnie. I nie mam pojęcia, co mi wyjdzie z tej układanki. 

Ale co też takiego może się stać?
Nic. 
Można tylko stać się wolnym. 



czwartek, 4 maja 2017

our corner of the universe

our corner of the universe
stopy; m-ka; katie lamassu



M-ka przemierza już sama cały dziedziniec szkolny, robiąc co chwila obrót i machając w moją stronę. Dobrze znam swoje geny w niej zatopione, dlatego wiem, że w tych chwilach czuje się niezwykle dorośle i odgrywa właśnie w głowie scenę z kolejnego filmu, w którym jest scenarzystą, reżyserem i odtwórczynią głównej roli. 

Gdy pędzelkiem rozprowadzam kolor na płytce paznokcia, gdy biorę zalotkę w dłoń i gdy zwijam rajstopy przed wsunięciem w nie stopy, widzę ten wszechświat w jej oczach, który tak dobrze znam ze swojego dzieciństwa. Tak samo patrzyłam na moją mamę i babcię przy tych codziennych, prozaicznych czynnościach. To jest  element magii, odkrywanie kobiecości, jeden z tych momentów, w których myślisz, że jak dorośniesz, to chcesz tak samo. 

Podobno, gdy zaczynam o niej mówić, to uśmiecham się całą sobą. Śmieją się moje usta, oczy, końcówki włosów i odruchowo uśmiechają się wszyscy obok. Bo M-ka to jest uśmiech, od dwóch kresek na kawałku plastiku, ziemniaka na USG (bo M-ka nigdy nie była fasolką), uśmiechniętą blizną po niej na mym brzuchu poprzez wszystkie minuty, godziny, dni i lata. 

Za kilka lat naturalnie zacznie się oddalać.  By nazwać siebie, zaneguje wszystko, w czym będzie przypominać mnie. Potem wróci. Na razie unosi się nad podłogą z bałaganem we włosach, tysiącem twórczych pomysłów, których nie ma kiedy zrealizować i ja wiem, że to muśnięcie po mnie. Kiedy siadam, kładzie głowę na moich kolanach i zamyka oczy. Gdy idziemy chodnikiem wsuwa swoją dłoń w moją. Prowadzi swą codzienną manufakturę rysunków tylko dla mnie. Czyta mi bajki. 

Czasu dla M-ki nie liczę, nie wydzielam, nie rozpraszam. Marnujemy go razem, leżąc na trawie i czytając chmury, rysując podwodne światy i rzucając kamieniami przed siebie, która dalej. Czytamy sobie na głos, przytulamy się w ciszy patrząc na drzewo za oknem, malujemy kamienie, tańczymy w kuchni, gniazdujemy. Robimy zdjęcia naszych stóp, piszemy wspólny dziennik i oglądamy dużo filmów zajadając się popcornem. Śpiewamy w głos, śmiejemy się aż po bóle brzuchów i nie rozczesujemy włosów.

Gdy się na siebie zezłościmy, to jest nam tak bardzo przykro, że płaczemy ściskając się, aż któraś z nas powie, żeby nie beczeć. A potem jemy dużo lodów i spotykamy się w połowie drogi z naszymi silnymi charakterami. 

Bycie mamą, to jedyny taki stan, w którym potrafię wybaczyć sobie własne błędy. Do których przyznaję się na głos bez mrugnięcia okiem. Jedyny obszar, w którym mogę bez wahania powiedzieć, że sobie radzę, nawet, gdy się mylę. 
Ósmy z kolei tort, był najsmaczniejszy i najładniejszy do tej pory. Idealne proporcje doświadczenia i spokoju, miłości i wiary we własny osąd. Bo ja też dorastam, dojrzewam, uczę się i odkrywam. Wyluzowałam. 

Być może jestem osobą, która cieszy się na majówkę najbardziej na świecie, choć od tylu lat nigdzie nie wyjeżdżam, bo wyprawiam urodzinowe przyjęcia. Początek maja już zawsze będzie miał jej zapach, a maj pozostanie najjaśniejszym ze wszystkich miesięcy. Z każdym zdmuchnięciem kolejnej świeczki, wraca do mnie jej pierwszy krzyk tuż przed północą, pierwszy dotyk jej skóry, ciepło jej ciała na moim i pierwszy raz, gdy jej zapach przeszedł przez moje nozdrza. I ten stan, gdy po prostu wiesz, co jest w życiu ważne, że wszystko jest na swoim miejscu.

M-ka powoli wyrusza w swój świat. I tak, jak w drodze przez ten dziedziniec szkolny, co jakiś czas odwraca się i macha do mnie z uśmiechem.
Odmachuję spokojna. 

Copyright © 2014 serendipity , Blogger