czwartek, 8 sierpnia 2013

what a girl wants

W liceum połowa żeńskiej części mojej klasy z ogólniaka oszalała na punkcie Carrie Bradshaw, która - jak powszechnie wiadomo - szalała na punkcie butów.
Ja nie szalałam ani za Carrie ani za butami.
Szalałam za Jeziorem marzeń (bo byłam opóźnioną emocjonalnie nastolatką) i wciąż odświeżanym Miasteczkiem Twin Peaks (bo byłam mroczną nastolatką).
Z butów miałam: trampki, rzymianki oraz glany. Te ostatnie świetnie się sprawdzały zarówno przy + jak i - 30 stopniach. Co więcej pasowały do wszystkiego: sztruksów, poszarpanych dżinsów czy zwiewnych sukienek. A na punkcie sukienek, zwłaszcza zwiewnych, szaleję do tej pory. Posiadana przeze mnie liczba sukienek wszelakich przechodzi rozumienie  takich słów, jak: umiar, zdrowy rozsądek oraz przywoitość.

Ale wracając do butów. Jest to temat, którego nie ogarniam. Nigdy nie wiem, które są ładne, nigdy nie wiem, jakie do czego pasują, zawsze przegapiam moment, gdy nadają się do wyrzucenia - odpadające podeszwy średnio mi przeszkadzają. Generalnie moje buty żyją własnym życiem, ja żyję swoim i nie zwracamy na siebie uwagi.
Dodatkowo, w żadnych butach chodzić nie umiem. Wszystkie mnie cisną (nawet, jak są za duże), wszystkie zostawiają mi pęcherze (nawet japonki) i we wszystkich się potykam oraz wywracam (nawet na płaskiej podeszwie). Ogólnie rzecz ujmując - nie miałabym nic przeciwko, gdybyśmy mogli chodzić na bosaka, jak mieszkańcy buszu czy innej Błękitnej Laguny.
Zakup butów to dla mnie katorga i najgorsza z możliwych kar. Na szczęscie butów kupować nie muszę. Buty kupuje moja mama. Poczym mi je oddaje, bo ją cisną. W związku z tym, jak przystało na osobę, która nie szaleje na punkcie butów, mam ich ca. dwadzieścia par. Oczywiście chodzę w trzech. Bo w reszcie nie umiem. Albo mnie cisną.

Buty to jedna z tych ziemskich spraw, do której nie przykładałam i nie przykładam większej wagi. A mimo to miałam jedno silne marzenie, a nawet postanowienie: jak będę dorosłą kobietą, to kupię sobie czerwone szpilki.
Na punkcie Carrie Bradshaw oszalałam, jakieś 5 lat temu (bo byłam opóźnioną emocjonalnie młodą kobietą)
Wczoraj z szaleństwem w oczach wpadłam do centrum handlowego odurzona myślą, że ja natentychmiast muszę mieć czerwone szpilki (bo z mrocznej nastolatki wyrosłam na opętaną babę po 30tce).
Ja oczywiście wiem, że szpilki to zuo, że deformują stopy, że chodzenie w szpilkach ociera się o  kalectwo na własne życzenie. Wiem. Wiedziałam to też wtedy, gdy najbardziej błyszczące i najczerwieńsze ze wszytkich czerwonych szpilek w  sklepie szpilki znalazły się na moich stopach. Jaki to był piękny widok! Boszzzz... jakie ja mam G E N I A L N E nogi!!! Gdybym się jeszcze przeszła w tych szpilkach wzdłuż regałów, to byłyby to najpiękniejsze 2 minuty mojego życia. Później nie miałabym na żadne szczęście nawet cienia szans. Bo na pewno, bym się w tych szpilkach zabiła. Poważnie, jak się w tym chodzi?!

Szpilki odstawiłam na półkę. Wpadłam w depresję i zafundowałam sobie terapię pod postacią zwiewnej sukienki. Sukienki białej jak śnieg, która szeleści jak pole pszenicy, która wiruje jak klonowe noski.
I idę sobie dziś rogrzaną ulicą w tej białej jak śnieg sukience, która szeleści jak pole pszenicy, która wiruje, jak klonowe noski i czuję się, jak jakaś cholerna księżniczka od Disney'a, a czasem, jak Oliwia Newton John i myślę sobie, że cudownie pasowałyby do niej te niedorzeczenie czerwone i wysokie szpilki.
Co gorsza, myślę sobie, że ja je kupię. Ba! Ja wiem, że je kupię. Bo już nadszedł te moment, by mieć swoje własne czerwone szpilki.

Czyżbym, w końcu, stała się dorosłą kobietą?
Mam nadzieję, że nie.

Czerwień to radość. Czerwień to życie. Czerwień jest pasją. Czerwień jest energią. Czerwień to siła.
Czerwień to ja.

A czerwone szpilki?
To tylko drobna fanaberia, którą sama dla siebie spełnię.
Choćbym tylko miała się na nie patrzeć ;)

13 komentarzy:

  1. Chodzenie w szpilkach nie jest takie złe. Sama, gdy zaczynałam w nich chodzić, jakieś trzy lata temu, mówiłam, że prędzej się w nich zabiję niż je polubię, ale co to był za błąd! Szpilki są mega wygodne, jeśli odpowiednio dobrane. ;) W ogóle nie czuć wysokości. Dziś, nie mogę sobie odpuścić kolejnej pary, mimo że mam ich już sporo.

    I tak szpilki walczą u mnie z sympatią i uzależnieniem od firmowych sportowych *.*

    OdpowiedzUsuń
  2. Tacy jak Ty zawsze będą trochę dziewczyną, nigdy stetryciałą babą. A na punkcie butów mam chopla:))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A wiesz, że cieszę się, że ta dziewczyna we mnie wciąż jest? Mam nadzieję, że jej nigdy nie stracę.

      Usuń
  3. A propos Carrie, Kasia Tusk też o niej ostatnio pisze: http://www.makelifeeasier.pl/

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie, no weź, w tych szpilkach nie szłabyś jak księżniczka z Disneya ani jak Olivia Newton-John ;)
    Sama najchętniej latałabym na okrągło w płaskich sandałach. Szkoda, że za bardzo boję się zimna nie tylko zimą, ale i wiosną i jesienią. A japonek w życiu na nogach nie miałam, nie umiem sobie wyobrazić, że mi się pasek między paluchy wpycha.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wiem, że bym tak nie szła... prędzej wyglądałabym w nich, jak akrobata chodzący na szczudłach, który właśnie się wywrócił ;) Ale wyobraźnię mam dobrą, więc w niej chodzę godnie i dostojnie ;)

      Usuń
  5. Kup! Kup sobie te szpilki, bo nie zaznasz spokoju, wiem to po sobie. Powinnaś je nabyć od razu, a dopiero potem, kiedy by się okazało, że bez męskiej podpórki daleko w nich nie ujdziesz, należało nabyć zwiewną, białą jak śnieg i szeleszczącą jak pszenica sukienkę :-).

    OdpowiedzUsuń
  6. I to mi się podoba :))) Ja kiedyś miałam kilka par szpilek - takich "lata 50'-60'" w kolorach tęczy. Nie niebotycznie wysokich, ale z wysmukłymi noskami (też nie w jakiś ostry szpic), bo uważam,że są najbardziej kobiecym elementem stroju. I umiałam w nich biegać nawet po krawężnikach. Dziś ubieram się bardziej sportowo i wolę słupek, koturny, lub płaskie, ale szpilki zawsze jakieś czekają na wyskokową okazję. Są takie sexy, ech :)))

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 serendipity , Blogger