środa, 5 listopada 2014

lo que más

Wstaję trochę później i wyjątkowo rano wchodzę pod prysznic. Zakładam na siebie trochę mniej warstw niż wczoraj i lżejsze buty. Śniadanie jest dłuższe niż zwykle a kawa o wiele mocniejsza. Wychodzę do pracy, słońce rozlewa się na ulicach. Jest ósma rano, temperatura powietrza 20 stopni Celsjusza. Idę chodnikiem wzdłuż linii palm obwieszonych daktylami. Jestem w Walencji. I jest mi niewyobrażalnie dobrze.

Piękno tego miasta nie mieści mi się w kadrach, smak pistacjowej tarty nie mieści mi się w mym rozumieniu słowa pyszne. I choć te cztery dni to jeden wielki small talk na wysokim obcasie, to uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Delektuję się smakami, paelli we wszystkich możliwych wariacjach, owoców i deserów. Delektuję się widokami, zapachem cytrusów we wdychanym powietrzu. I nawet, gdy idę jedną z najbardziej ruchliwych ulic miasta, to i tak słyszę śpiew ptaków ukrytych w palmach. Pod gołym niebem,  współprowadzę międzynarodowy warsztat w ogrodzie botanicznym, gdzie jak nieobyci przybysze z obcej planety jednocześnie wykrzykujemy: Patrz! Banany na drzewie! W otoczeniu kilkunastu kotów, w tym najbrzydszego kot świata o gabarytach małej świnki, wysyłam swój introwertyzm na palmę i wbrew zakodowanej w genach polskości, bezczelnie cieszę się życia.

Idąc miastem zachwycam się palmami ustawionymi w donicach na balkonach i dopiero w okolicach szóstej przecznicy dochodzi do mnie, że to w sumie nic takiego, ot, hiszpański odpowiednik pelargonii. Jem kolację w Mieście Sztuki i Nauki, ląduję w jakimś klubie, gdzie kobieta w burzy czarnych loków i fluorescencyjnym szalu wyśpiewuje jazzowe standardy. Uśmiechnięte twarze znajomych z pracy, żarty sypiące się rękawa. W tym klimacie wszyscy jesteśmy piękniejsi, młodsi i milsi. I świetnie śpiewamy. W korycie dawnej rzeki przerobionej na park siedzę wieczorem na trawie z plastikowym kubkiem w dłoni wypełnionym tanim winem, zagryzam go daktylami i patrzę na ludzi grających w kosza, baseball, piłkę nożną i tych biegających zorganizowanymi grupami. Jest pięknie.

I choć brudno tu na ulicach, choć trochę ciężko porozumieć się tu w innym języku niż hiszpański, choć mój neurotyzm lekko drga na widok hiszpańskiego stylu bycia, choć jestem tu tylko drugi raz i to przez kilka dni, to czuję się tu jak u siebie. Niesamowicie lekko, świeżo, na swoim miejscu.

Na lotnisku wita mnie kochające ramię i 2 stopnie na termometrze. I choć było pięknie, to cieszę się z polskiej złotej i z tego, że znów pachnę swoimi perfumami o pojemności większej niż 100 ml, a nie hotelowym zestawem dla every-travel-mana.

Prócz kilku magnesów, prawdziwego wachlarza i kilkudziesięciu zdjęć niczego, przywiozłam energię, samoświadomość i jakiś taki zdrowy luz.
Nie zmrożą go chłodne poranki, bure deszcze czy inne, zimne dziady listopady. Hola!


12 komentarzy:

  1. Ach, te balkony z okiennicami:) Mam ze sto podobnych ujęć :)))
    Pasujesz tam :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na te balkony i te okiennice mogłabym patrzeć godzinami :) Wiem ;)

      Usuń
  2. Pobyłam tam z Tobą. Zostaję na trochę dłużej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ajajaj jaka piekna wycieczka:)) Tez bym tam chciala !!!

    OdpowiedzUsuń
  4. po zdrowy luz to nawet na koniec świata warto jechać :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jakbym tam była z Tobą. Delektuję się, smakuję, podziwiam i cieszę się, bo kilka tak spędzonych dni daje, no właśnie - energię, co na naszą nadchodzącą zimę bardzo się przydaje i ten zdrowy luż... Pewnie.
    Cudnie piszesz. Pozdrawiam serdecznie :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To co? Posiedzisz ze mną jeszcze chwilę w tym parku pod palmami? :)
      Dziękuję i ściskam :)

      Usuń
    2. annajulia.blog.onet.pl17 listopada 2014 21:49

      Posiedzę z Tobą, pomilczę, pooddycham palmami...

      Usuń

Copyright © 2014 serendipity , Blogger