Takie to odmienne od tych paru dni odmierzanych jak nudna lekcja w szkole, gdzie wykrzykiwałam nieme s.o.s. na oślep.
I właśnie wtedy, gdy najbardziej potrzebowałam drugiego człowieka obok siebie, stawił się cały pułk przede mną, jak do okienka w kasie. Znów byłam lekiem na całe zło wydawanym bez recepty, służeniem radą, dobrym słowem, ustawiającym do pionu huknięciem. Dźwięki nadchodzących połączeń przeplatały się z sygnałem sms-ów i wiadomościami na komunikatorach od różnych osób, nawet tych, których znam dni kilkadziesiąt, z różnymi problemami o różnym natężeniu.
Łzy spłynęły mi po policzkach. Nie z żalu nad nimi, ale ze złości na siebie samą.
Bo nie miałam siły wyłączyć telefonu i komputera, powiedzieć: dziś nie mogę cię pomóc, dziś sama potrzebuję wsparcia.
Może zbyt dobrze wiem, jak to jest, gdy dla ciebie nie mają czasu? Może zwyczajnie nie potrafię inaczej? Może nie skupiając się zbytnio, nad tym, co we mnie gniecie i kąsa udaje mi się wciąż iść do przodu?
Ale dziś jestem zmęczona byciem światełkiem w tunelach innych.
Dziś chcę, by przykryła mnie wielka warstwa puchu.
Bo dziś, jak zawsze w takich chwilach, uciekam do siebie.
Na zewnątrz znów otwarta tak, że nikt nie zauważy wewnętrznego kąsania.
Bałem się, że nie poradzisz sobie w dorosłym życiu. Zawsze stałaś obok.
Czy to znaczy, że już się o mnie nie boisz, tato? To zdanie powinno mnie ucieszyć, bo sugeruje, że sobie poradziłam, ale ja nie czuję, że sobie radzę, a tym bardziej nie czuję się dorosła. A jeśli rzeczywiście sobie radzę, to chyba właśnie dlatego, że zawsze obok stałam i zawsze stać będę. Myślę też sobie, że jeśli rodzic przestaje się bać o swoje dziecko, to tak, jakby ono zostawało samo.
Wczoraj trzymałyśmy się mocno za ręce, a łzy ciekły nam po policzkach i jakimś cudem wydukałam z siebie, że czuję się sama. W zamian spojrzała na mnie ostro i otrzymałam najsłodszą reprymendę, za to, że nigdy nie mówię, gdy coś uwiera i uśmiecham się pomimo wszystko, zapalając kolejne zapałki, którym rozświetlam mrok innych. A ona przecież jest i chce, bym mówiła też o tym, jak jest mi źle.
Jakieś pudełko, trzydziestu nowych prawdziwych przyjaciół, którzy gwarantują dobry sen. Przyglądam im się podejrzliwie, zastanawiam się, czy warto i myślę sobie, że nie. Bo wierzę, że już niedługo nadejdzie taka noc, którą prześpię całą. Bo skoro mam taką energię, która ludzi przyciąga i pozwala im w moich słowach i gestach poczuć się bezpiecznie i dobrze, to jest to powód do tego, by zasypiać i budzić się bez lęku.
Ale wciąż, kolejny dzień z rzędu, słowa nie chcą się skleić w sensowną formę, a mój nastrój gra tak:
Taki okres, też zasypana i wiecznie niewyspana.
OdpowiedzUsuńNiech się on już skończy :(
UsuńMoże warto byś dziś była najlepszym przyjacielem siebie samej...?
OdpowiedzUsuńBrzmi, jak całkiem dobry plan :)
UsuńCzasem trzeba? Nie wiem. Ja się osobiście boję takiego momentu, kiedy powiedzą, że jestem panią własnego losu i życia, i oni nie mogą się do niego wtrącać... boję się, ale też nie mogę się doczekać tej odpowiedzialności.
OdpowiedzUsuńTak naprawdę to chyba nigdy nie przestają się bać, czasem oddychają z ulgą na jakiś moment.
UsuńWolałabym się roztopić niż dać zasypać. Efekt ten sam, a o ile topienie się przyjemniejsze ;)
OdpowiedzUsuńJakby coś, zawsze możesz napisać do mnie: zawsze Ci powiem, że warto wykrzesać z siebie małego egoistę.
O! I to jest najlepsza rzecz, jaką mogłam w tej sytuacji usłyszeć :)
Usuń